Spiż - Rozdział 1-2

Rozdział 01

Pod ośnieżonymi szczytami górskimi w towarzystwie silnego wiatru przeprawiał się podróżnik ubrany cały na biało - od głowy do kolan miał na sobie futro, na nogach spodnie jakby wypchane puchem, buty ze skóry.

Szedł wzdłuż zwierzęcych śladów. Oddychał powoli, para wydostająca się z jego ust co jakiś czas była gdzieniegdzie zaczerwieniona.

Dochodził już do końca wystającej obok śladów formacji skalnej, gdy wnet zza rogu wyjrzał ktoś nieznajomy. W przeciwieństwie do osoby odzianej na biało wystająca głowa nie była okryta żadnym ubiorem. Włosy miał czarne oraz, tak samo uszy, spiczaste. Podróżnik skupił się, by w śnieżycy móc lepiej dojrzeć tę nietypową postać. Po chwili zobaczył rękę, która zamachnęła się na znak, by iść za nim. Bez chwili zastanowienia poszedł w jego stronę, a tajemnicza postać ruszyła dalej, chowając się za górą. Gdy podróżnik przeszedł już za róg, zobaczył zwierzę o brunatnym futrze i wysokich nogach, który był pochłaniany od dołu przez wszechogarniającą biel. Podróżnik, chcąc przygotować się do zejścia ze zbocza, sięgnął ręką za plecy pod płaszcz i wyciągnął dwa zaokrąglone płaskie przedmioty, przypominające kształtem jabłka. Jeden przywiązał do prawego buta, na drugim usiadł. Zepchnął się w miejscu, w którym śnieg zaczął się pochylać w dół. Gdy powoli nabierał rozpędu, w końcu zauważył coś, co dało mu sygnał, że jest na dobrym tropie - zniszczoną osadę. Dziesięć domków, po 5 naprzeciw siebie. W trakcie zjazdu zaczął się stresować, że może źle robi, ufając temu ludzkiemu gestowi. Gdy już zjechał na dół, spostrzegł niedaleko tajemniczą postać, która mu się pokazała chwilę wcześniej. Była ubrana w szarobury komplet narciarski. Podróżnik wyciągnął ostrze o długości 50 cm - spojrzał na nie, po czym uspokoił się i schował ostrze z powrotem pod płaszcz.

Zaczął badać najbardziej zniszczone domki, które znajdowały się zarazem najbliżej podróżnika. Nowy towarzysz dotrzymywał mu kroku. Odziany na biało znalazł ślady na podłodze i ścianach budynków wskazujących na walkę, w tym kałużę krwi na śniegu przed wejściem jednego z domków. W końcu obaj dostrzegli, że wgniecenia w śniegu ze wszystkich domków prowadzą w jednym kierunku - w górę zbocza po przeciwnej stronie, z której zjechali. Po zakończeniu oględzin i zebraniu niezbędnych rzeczy, w tym leków i bandaży, zaczęli kierować się tam, gdzie prowadziły ślady.

Gdy wyszli z osady, ze wszystkich domków zaczęły wydobywać się bezszelestnie czarne smugi. Poruszały się w stronę podróżnika i zbliżały coraz bardziej, jednocześnie łącząc w jedną skondensowaną i podłużną masę. Z cienia zaczęły wydobywać się po bokach macki, które z każdą sekundą się wydłużały i wyostrzały na końcach. Z samego środka masy wydobywała się jeszcze jedna smuga, jednak zaczęła nabierać kształt głowy. Gdy usta cienia zbliżyły się na centymetry od ucha bohatera, a ostrza, które wyrosły z macek, były metr dalej, czarna głowa wydobyła z siebie szybko słowo pozbawione tonu, bardziej brzmiące jak głośny szept:

- Hej.

W tym momencie podróżnik zrozumiał, że popełnił fatalny błąd, bezgranicznie ufając swojemu ostrzu. Tuż przed atakiem cienia podróżnik uchylił głowę. Jedna z macek spudłowała, jednak pozostałe 7 trafiło w futro… Jednak nie przebiła podróżnika. Cień wycofał się, zwijając w smoliście czarną kulkę wiszącą w powietrzu. Podróżnik w tym krótkim czasie zdążył wyciągnąć miecz i obrócić się w stronę przeciwnika. Zdziwiony nie widział nic nadzwyczajnego za sobą poza ciemnym punktem na środku jego pola widzenia. Nie spodziewał się, że ta kulka przybierze w ciągu paru sekund kształt jego samego. Nie miał czasu na zrozumienie, co się dzieje, gdyż cień po wykształceniu nóg i dotknięciu ziemi natychmiast ruszył do ataku. Podróżnik był w gorszym położeniu, gdyż czarna postać nie była ograniczona ciałem, tak więc tuż po rozpoczęciu walki cień chciał wykorzystać luki w obronie przeciwnika, wysuwając z siebie wyostrzone macki. Jednak stało się coś, czego ani podróżnik, ani jego sobowtór się nie spodziewali - atak został zablokowany przez stworzenie z górnymi kończynami ostro zakończonymi po bokach. Miało cztery długie i zarazem cienkie nogi, długi jak koń, był koloru bladozielonego. Głowa miała parę wielkich oczu oraz szczypce po bokach ust. Podróżnik zaczął się utwierdzać w przekonaniu, kim jest owo stworzenie, jednak nie chciał stracić okazji, jaką dało mu tajemnicze zwierzę, tak więc szybko przerzucił się na bok cienia i zamachnął mieczem. Cień szybko odbił się do tyłu, po czym odbił się z powrotem do przodu, jednak z mniejszą prędkością, ściskając się znowu do kształtu kulki, jednak tym razem zajęło mu to sekundę wolniej niż przybranie formy ludzkiej. Wnet wydostało się z niego 10 zakończonych ostro macek. Dzięki długim kończynom i dużej sile zwierzęciu udało się odskoczyć, przez co 4 macki trafiły w śnieg, jednak podróżnik nie miał tyle szczęścia. Uniknął 3 ostrzy, zablokował dwa, jeden trafił go w prawy bark. Ból przeszył całe ramię podróżnika, po czym upuścił miecz. Cień zaczął ponownie przyjmować postać człowieka. Zeszło mu to 2 sekundy wolniej niż za pierwszym razem. Zwierzę, przewidując atak, natychmiast rzucił się w stronę osoby, którą próbował wcześniej uratować. Podróżnik zrozumiał intencje stworzenia i wykorzystał swoją lewą rękę, by złapać się go i móc na niego wejść. Gdy już mieli razem rzucić się do ucieczki, jedna macka dosięgnęła “wierzchowca”, raniąc go w długą odnogę. Podróżnik natychmiast zeskoczył na bok ze zwierzęcia, zanim ono upadło. Cień zbliżał się do nich z każdym krokiem. Powoli jednak znowu zaczął zwijać się w kulkę. Podróżnik zrozumiał, że jeśli teraz mu się nie uda, to obaj zginą. Natychmiast po ujrzeniu, że sobowtór zaczyna znowu przyjmować swoją skondensowaną formę, rzucił się w jego stronę, wsuwając swoją lewą rękę pod płaszcz. Gdy dobiegł już do cienia, który prawie przyjął swoją okrągłą formę, wyciągnął słoik oblepiony w papiery z liniami łamiącymi się pod kątem prostym w różnych kierunkach i ze zwisającym korkiem przyczepionym do szyjki. Złapał cień do wnętrza słoika niczym jakąś muchę i kciukiem podrzucił korek, który wbił się lekko w otwór. Na koniec podróżnik, nie zatrzymując ruchu ręką, wbił słoik od strony korka w pobliskie drzewo. Wtem linie zaświeciły na biało, a po sekundzie cały słoik zabarwił się na czarno.

Podróżnik szybko potem rozejrzał się szukać zwierzęcia, ale w jego miejscu ujrzał tajemniczą postać ze spiczastymi włosami i uszami. Miał ranną nogę.

- Czyli jednak morf?

Od pierwszego kontaktu wzrokowego podejrzewał, kim był jego nowy towarzysz. Należał do rasy, która jako jedna z wielu pojawiła się po apokalipsie, jednak jego gatunek należał tylko do garstki niepotrafiącej znieść samotności. Nie szukali byle kogo - zależało im na silnych towarzyszach, którzy razem by się uzupełniali. Na szczęście słabszych nie atakowali, chyba że poczuli od drugiej strony agresję. Każdy morf był uwarunkowany od narodzin - dostęp do różnych postaci był uzależniony od rodziców, którzy go spłodzili. Otrzymywał po nich niektóre formy oraz zyskiwał nowe, łączące cechy starszych form - nie zawsze lepszych.

Podróżnik podszedł do rannego, wyciągnął zza płaszcza sakiewkę i wyrzucił z niego zawartość, między innymi medykamenty, które odnalazł w opuszczonej osadzie. Odkaził ranę i zawinął wokół nogi bandaż. Morf skinął głową w znak podziękowania. Podróżnik miał nadzieję, że skoro morf przybrał postać przypominającą modliszkę, to być może jego umiejętności regeneracji są również tak dobrze rozwinięte. Wziął morfa pod lewe ramię i zaniósł go do najbardziej zadbanego domku. Puścił morfa w rogu pokoju i poszedł wziąć z innych domków materiały, które pozwoliłyby zapalić ognisko i zasłonić otwory, by światło nie było widoczne od strony wzgórza, do którego się kierowali.

Najpierw jednak, po wyjściu na środek osady, wyciągnął smoliście czarny słoik, przyłożył go blisko nosa i wziął głęboki wdech nosem. Ze słoika wydobyła się czarna para, która weszła do nozdrzy podróżnika. Ten natychmiast zaczął kaszleć, jakby się dławił dymem.

- I czego ja oczekiwałem? - wydukał pod nosem podróżnik.

Widząc obok głaz, rzucił w jego stronę słoik. Tuż po pęknięciu na ułamek sekundy doszło do mocnego rozbłysku, po czym… nic się nie stało. Słoik był tak samo smoliście czarny wewnątrz.

Podróżnik zaczął przeszukiwać domy. Po spojrzeniu do jednej z kuchni znalazł konserwy - na początku je zignorował, w końcu nie potrzebował jeść. Jednak morfowie nie żyli na Ziemi przed apokalipsą - przynajmniej tak wynika z relacji ludzi, którzy ich spotkali i podobno rozumieli. Dlatego zabrał je ze sobą i wrócił do domku, w którym przebywał towarzysz. Gdy chciał sprawdzić, jak się czuje, spiczastouchy morf już spał. Zostawił obok niego konserwy, zasłonił wejścia od strony drugiego wzgórza oraz wszystkie okna, po czym rozpalił ognisko w oddzielonym specjalnie miejscu pod wiszącą patelnią, nad którą znajdował się komin. Gdy poczuł, że pokój już wystarczająco się zagrzał, wyszedł do przedpokoju i poszedł spać.

Rano obudził go chrzęst metalu. Był to dźwięk otwieranej konserwy. Zajrzał do pokoju, gdzie morf zajadał się mięsem z puszki. Ujrzawszy pobudkę podróżnika, towarzysz odłożył konserwę i złożył dwie ręce w gest przeprosin. Podróżnik przytaknął, po czym morf natychmiast rzucił się do dalszej konsumpcji. Odziany na biało człowiek chuchnął i spojrzał na parę, która wydobyła się z ust. Zauważył, że czerwone plamki zmalały tak, iż prawie ich nie było widać.

- Niedobrze - powiedział podróżnik.

Spojrzał na morfa, który wyglądał na pierwszy rzut oka na rozluźnionego. Rana na nodze całkowicie się zagoiła, tak jak prawy bark podróżnika, jednak regeneracja w obu przypadkach wynikała z zupełnie różnych powodów. I dopiero dostrzegł, że nogi morfa są tak ułożone, by w każdej chwili móc zrobić unik. Podróżnik nie był pewien, czy to rutynowe środki ostrożności, czy trzymał się w jego towarzystwie na wodzy.

Gdy w końcu morf zjadł wszystkie konserwy (musiał być naprawdę głodny), wyruszyli znowu wzdłuż śladów na górę zbocza. Po drodze znalazł swoje upuszczone ostrze.

Dlaczego go nie wziął wcześniej? Bo miał nadzieję, że znajdzie tutaj kogoś podobnego do niego - kogoś zdolnego do podniesienia tego specjalnego przedmiotu. Jednak tam gdzie go upuścił, tam leżał. Wziął miecz i schował go pod płaszcz.

Po godzinnej wędrówce znaleźli wejście do jaskini, gdzie ślady się urywały. Podróżnik wyciągnął swoje ostrze, morf przybrał postać modliszkopodobnego stwora.

Powoli wchodząc w czeluścia mroku, adaptowali swój wzrok do zmniejszonej ilości światła. Zaczęli dostrzegać po bokach jakieś wyżłobione kształty. Z każdym krokiem coraz silniej był słyszalny niski dźwięk przypominający oddech. Aż nagle ucichło i w tym samym momencie, gdy miecz podróżnika zaczął drżeć, dwójka towarzyszy zauważyła, że droga, którą przyszli, zniknęła, by po chwili ogarnęła ich ciemność…

 

Rozdział 02

01

Dzień dobry!

Oto mój pamiętnik. Ma być niby tylko do mojego wglądu, ale jeśli ktoś to inny to czyta, będzie musiał się zagłębić w moje wspomnienia, zanim odkryje kim jestem, byłem i się stałem. Mentor polecił mi napisanie wszystkiego, co przeżyłem od dnia zero aż dojdę do momentu, w którym się znajduję na koniec tekstu. Ma to niby pomóc w pogodzeniu się ze stratą oraz zmianami, jakie zaszły w moim życiu w ciągu ostatnich (obecnie) 2 lat. Zawsze jego rady się sprawdzały, nawet jeśli brzmiały na początku abstrakcyjnie, dlatego postaram się na początku krótko przedstawić swoje 22 lata przed “dniem sądu” (lepiej tak o tym myśleć, łatwiej będzie mi pisać).

Urodziłem się 5 stycznia 2004 roku w Lubinie w Polsce. Wychowywany byłem przez matkę pracującą w kwiaciarni i częściowo przez ojca-alkoholika pracującego jako elektromonter w kopalni. Miałem brata o 3 lata starszego. Przez 10 lat dorastałem w najgorszych (ale nie najuboższych) dzielnicach miasta. Pijacy, bijące się dzieciaki, dokuczanie żulom, którzy odwdzięczali się, rzucając kamieniami. Należałem do rodziny klasy średniej. Ojciec bił mnie oraz resztę rodziny. W wieku podstawówkowym zacząłem coraz bardziej oddalać się od towarzystwa, stając się kimś, kto nie lubiał dłuższego towarzystwa. Szukałem różnych zainteresowań - kolarstwa górskiego, gier, seriali, książek. Jednak żaden z nich nie stał się moim stałym hobby. W ciągu 3 miesięcy zachorowałem na świnkę, ospę wietrzną i szkarlatynę. Rok później - ostre zapalenie trzustki wywołane wirusem świnki, który gdzieś zahibernował w organizmie na ten okres. Po przeprowadzce do nowego mieszkania ojciec zaczął stosować coraz mniej przemocy fizycznej, a więcej psychicznej. Wiecie, teksty typu “Beze mnie jesteś nikim!”, itp. Coraz mniej byłem aktywny, a ojciec mnie beształ za to, że wciąż siedzę w domu. I tak przez wiele lat. Gdy w wieku 17 lat zacząłem uprawiać sport, schudłem do optymalnego BMI i miałem już zaplanowaną prostą przyszłość - dowiedziałem się o wadzie genetycznej: niedomykalności zastawki mitralnej. Skutkowało to podwyższonym ciśnieniem tętniczym i arytmią. Musiałem zrezygnować ze sportów siłowych. Przerzuciłem się na bieganie, które przez jakiś czas dawało rezeultaty, ale odechciało mi się. Znowu wróciłem do stanu psychicznego gimnazjalisty. Studia zawaliłem 2 razy. Podczas pierwszego roku obudziłem się z palpitacją serca utrzymującą się długi czas. Skutki odczuwałem przez 2 godziny. Nie mogłem racjonalnie myśleć, mdliło mnie, serce waliło jak szalone. Od tego dnia stałem się tak przerważliwiony na punkcie mojego serca, że bez problemu mogę wyczuć jego bicie nawet bez dotykania ręką ciała. Wystarczy, że lekko się skupię, i w dowolnej pozycji wyczuję tętno. Podczas drugiego podejścia do studiów zadłużałem się u pożyczkodawców, by mieć czym opłacić korepetytorów. Niestety, ale nie mogłem się przyzwyczaić do studenckiego stylu nauczania. Zawaliłem drugi raz i utknąłem z długiem 4000 zł. Nie mając wiele czasu i chcąc uniknąć pomocy rodziny, którą oszukiwałem, że wciąż zdaję następne semestry, wyjechałem do Holandii. Tam spędziłem kilka miesięcy wśród ćpunów, alkoholików, osób niemających żadnych planów na przyszłość i niszczących psychikę ludziom pragnącym czegoś więcej niż życie dniem dzisiejszym, zaoszczędzając pieniądze na samochód oraz późniejszy powrót do Holandii, by móc tam zamieszkać na stałe kilka lat. Po powrocie do Polski rodzice rozmawiali ze mną, jakby nic się nie wydarzyło, za co byłem im naprawdę wdzięczny. Brat miał już syna, na jego chrzcinach mnie zabrakło. 2 miesiące po Nowym Roku wyjechałem na niecałe 3 lata, wracając 2 razy na okres świąt Bożego Narodzenia. W końcu udało mi się zebrać pieniądze na mieszkanie, dzięki czemu nie musiałem się zadłużać u kredytodawców. Nie zawiązałem żadnej głębszej znajomości, nie miałem żadnej dziewczyny. Jednak nie załamywało mnie to, bo od młodych lat stroniłem od ludzi. Tydzień po podpisaniu umowy z deweloperem na nowe mieszkanie, wyjechałem z rodzicami w Sudety. Oto dzień zero.

 

02

Rodzice byli już po pięćdziesiątce, praca nie szczędziła im zdrowia. Problemy z kręgosłupem u obojga uniemożlwiały bezproblemowe wejście na 1300-metrowy szczyt. Dlatego korzystaliśmy z kolei linowych. Było południe, bezchmurne niebo, temperatura na szczycie była poniżej zera, dlatego wciąż śnieg nie stopniał mimo rozpoczęcia wiosny. Po zachwytach nad panoramą weszliśmy do schroniska się ogrzać. Rodzice kupili kawę, ja piłem wodę, którą przynieśliśmy ze sobą. Zjedliśmy po kabanosie, bułce, pół godziny minęło i nadszedł czas powrotu. Jednak tym razem mieliśmy korzystać ze ścieżki zamiast gondoli. Po zejściu z powrotem do punktu widokowego przy kolei linowej moi rodzice chcieli chwilę odpocząć. Ja w tym czasie znowu rozglądałem się na dolinę, w której było niewielkie miasto. Potem zacząłem patrzeć w stronę horyzontu, gdy wnet szara kropka przeszyła moje pole widzenia i wbiła się w centrum miasta. Doszło do potężnego wybuchu, któremu towarzyszył huk, jakby eksplodowała potężna butla z gazem. Wszyscy zaczęli się przyglądać, co się tam dzieje, gdy od strony miasta zaczął zaginać się obraz. Przypominało to efekt fali uderzeniowej, jednak poruszał się dużo wolniej. Coś roznosiło się na wszystkie strony, aż w końcu doszło do nas. Po czym zemdlałem.

Gdy odzyskałem przytomność, było jasno. Ból przeszywał głowę, przez co zeszło mi chwilę, zanim zacząłem rozumieć, co się dzieje wokół mnie. Wyczułem swąd dymu, po czym natychmiast wstałem i ujrzałem na dolnych zboczach płonący las. Była noc, księżyc świecił pełnią. Nie było wokół mnie nikogo, widziałem zaczepione o różne miejsca ubrania. Dalsze widoki w dół zasłaniał dym. Od razu ruszyłem szukać rodziców. Krzyczałem, jednak dość szybko płuca zrewidowały mój głupi pomysł i zachłystłem się czadem. Zajrzałem do telefonu, który nie miał zasięgu. Próbowałem dodzwonić się na numer alarmowy, ale bezskutecznie. Komórka wyświetlała brak odpowiedzi, więc zacząłem jej używać jako latarki. Wszedłem do pobliskiego domeczku, gdzie mieściła się kontrola gondoli. Nikogo w niej nie było, a kolej nie działała. Wbiegłem na górę do schroniska, w którym też nie było nikogo. Nie było też prądu, telefon domowy nie dawał żadnego sygnału. Rozumiejąc, że nic już nie zdziałam, postanowiłem się wydostać do parkingu, na którym stał samochód. Miałem wciąż na sobie plecak, w którym znajdowały się moje dokumenty oraz rodziców, a także kluczyki od mieszkania i auta. W trakcie schodzenia zbliżałem się do strefy pożaru, jednak nie był jeszcze na tyle rozległy, by przeszkodził mi w zejściu. Droga była bardzo dziwna - wszędzie leżały rozrzucone ubrania, buty, torby. Nie było czasu się nad tym zastanawiać. Gdy udało mi się zejść do samochodu, zauważyłem, że wiele aut albo było zgniecionych, albo znajdowały się w rowie. Jednak nigdzie ani żywej duszy. Odpaliłem auto i ruszyłem do najbliższego miasta, gdzie mógłbym się zgłosić. Podczas kilkukilometrowej trasy wszędzie mogłem zobaczyć porozrzucane auta, gdzieniegdzie doszło do zderzeń, przez co potrafiły blokować trasę. Rodzice w takiej sytuacji raczej się nie pogniewają, jeśli wykorzystam auto jako spycharkę. Powolutku zepchnąłem 3 auta na kilometrowym odcinku. W końcu zobaczyłem znak informujący o dotarciu do miasta. Jednak było tutaj o wiele gorzej.

Spalone budynki, część nadal w płomieniach, tak samo auta. Nie szło się przebić samochodem, dlatego ruszyłem na piechotę, trzymając się z dala od źródeł ognia.

Po przejściu kawałka nie znalazłem nikogo. Nawet zwłok. Wszędzie leżały gruz, szkło oraz kawałki asfaltu. Jeden element wciąż się powtarzał - porozrzucane ubrania. Część jak nowa, część spalona. Jednak natknąłem się na miejsce pozbawione asfaltu - krater. Przypomniałem sobie, że coś szarego uderzyło w miasto. Zastanawiałem się, co to mogło być. Czy to ten obiekt był przyczyną całego sajgonu, jaki się tutaj zrobił? Krater miał z 15 metrów średnicy i był głęboki na przynajmniej 4 metry. Po zejściu w środku krateru było coś wystającego. Po chwili grzebania w ziemi za pomocą pobliskiego kamienia wyciągnałęm coś dziwnego - był wielkości dwulitrowej butelki. Z jednej strony był zakończony jasnoszarym otworem tak wielkim, że spokojnie mogłem wsadzić rękę do środka. Pod otworem był przyczepiony ciemnoszary elastyczny gumowy "worek". Guma była grubsza od opony samochodowej, a mimo to była bardzo rozciągliwa. Mogłem ją rozciągnąć na całą rozpiętość ramion. Nie szło nawet wymyślić, do czego pierwotnie to służyło, ale takie coś mogło mieć jakieś zastosowanie, więc wziąłem pojemnik ze sobą. Wiedziałem, że nie mam czego szukać w tym mieście, więc wróciłem do swojego auta, by wyjechać na autostradę. Liczyłem, że trafię na jakąś blokadę drogową i wrócę do domu, gdzie będzie czekać na mnie rodzina. Gdy już zacząłem się oddalać od miasta, spostrzegłem, że wyszło słońce.

Po ujrzeniu ekspresówki zrozumiałem, że skala problemu sięga dalej i głębiej niż podejrzewałem.

Widok, jakiej nie powstydziłaby się fotografia wojenna: płonące samochody, zniszcone barierki, część samochodów wciąż była na chodzie, jednak ani śladu ofiar.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania