Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Stalkerskie opowiadania 4: Obława cz. 4 ost.

- Są! – krzyknął Andrzej, patrząc przez lunetę – Lecą skurwysyny! Cała kurwa zgraja!

- Widzę ponad dziesięć sztuk! – potwierdził Antares.

Pierwsze ślepe psy już padały, trafiane pociskami karabinu wyborowego Miśka. I jemu trafiło się coś przy tym wypadzie. Misiek szył ze czterotaktowej snajperki z nieprawdopodobną wręcz prędkością i wprawą. Nie chybił ani jednego pocisku. Jak tylko zwierzaki znalazły się w ich zasięgu, reszta stalkerów otworzyła ogień. Wkrótce duża wataha ślepych psów była już widoczna gołym okiem. Psy w Zonie, od czasu Pierwszej Katastrofy przeszły wiele mutacji genetycznych. Między innymi całkowicie straciły wzrok, stąd ich nazwa, oraz sierść. W zamian za to, znacznie poprawił się węch, słuch oraz zmysły przestrzenne. Dzięki temu poruszają się i polują bez kłopotu, najczęściej w sporych stadach. W niezbadany dotąd sposób, intuicyjnie omijają anomalie. Od strony mostu nad Awką nadciągało ich tyle, że Antares miał problem, by wybrać cel wśród pojawiających się w soczewkach ACOG-a gładkich, białych korpusów. Było ich dużo. Bardzo dużo.

- Chronić dziewczynkę! – zalecił Puszek.

Antares zajął pozycję w samym środku leżącego na platformie zwoju czarnego, błyszczącego kabla. Chwycił mocniej Iskrę za chwyt pistoletowy i kątowy. Przekrzywił ją nieco i skupił się na bliższych sztukach. Łapiąc je pochyłym kolimatorem okazjonalnie naciskał spust. Całkiem sporo psich trucheł leżało już na torach przed pociągiem sieciowym. Jeden, raniony pociskami Baśki wpadł na ułamaną dźwignię zwrotnicy i nadział się na nią jak na oścień, wyjąc potępieńczo. Antares pamiętał, że podczas starcia z nibyolbrzymem wymienił w pługu magazynek. Niedługo i ten się skończy. A wtedy będzie musiał wypiąć całość, wyjąć dwa pełne, sklejone taśmą magazynki. Wszystko to potrwa sporo dłużej niż w lokomotywie, gdzie wystarczyło tylko wypiąć, obrócić, wpiąć, odciągnąć zamek, by móc strzelać. Nie to było jednak najgorsze. To samo czeka też resztę zespołu. Gdy któreś z nich będzie zmuszone do przeładowania broni, będzie zdane na celność pocisków reszty. Problemy pojawią się wtedy, gdy więcej niż jednemu stalkerowi skończą się naboje. Dlatego też, nauczeni współpracą, sygnalizowali sobie nawzajem, kto musi przeładować, by reszta osłoniła go, w trakcie wymiany magazynka. Ostateczną ostatecznością było wyjęcie pistoletu. Jednakże po opróżnieniu jego magazynka, pozostawało się bez żadnej załadowanej broni.

Stalkerzy wystrzelali już prawie ćwierć stada. Co poniektóre zastrzelił Misiek z wiaduktu. Andrzej odchylił się i cisnął drugim granatem tak, aby jak najwięcej psów wbiegło na ładunek. Te jednak z radością zignorowały amerykański odłamkowy M67 i obiegły go. Granat eksplodował, raniąc zaledwie parę ślepaków. Andrzej zaklął plugawie. Nie mogli tego wygrać. Ślepaków było zwyczajnie za dużo. Jedynym sposobem, by odegnać szarżujące stado było…

- Namierzyć samca alfa! – rozkazał Puszek – Wtedy odpuszczą!

Wykonali rozkaz. Każdy w miarę swoich możliwości wypatrywał największego i najsilniejszego osobnika, który musiał być gdzieś z tyłu, ochraniany przez swoich pobratymców. Zauważyli go wszyscy na raz. Ślepak alfa, ośmielony bliskim zwycięstwem pofatygował się naprzód. Zamierzając zębiskami na półsiedzącą w kabinie Baśkę. Sadził po podkładach tak szybko, że rozmazywał się w oczach. Miał około metra wysokości i około dwóch długości. Idealnie w momencie, gdy składał się do skoku do kabiny podnośnika, Baśce skończyły się naboje. Pies ustawił się za to dobrze Antaresowi. Jednakże po naciśnięciu spustu, iglica Iskry drugi raz tej nocy uderzyła w pustą komorę nabojową. Szit! Antares sięgnął do prawego uda po pistolet. Ale zorientował się, że nie zdąży. Gdy wyszarpywał cezetkę z kabury, usłyszał świst pocisku snajperskiego. Pies był już w powietrzu. Jak rozwierał paszczękę, pełną, białych, wąskich i z całą pewnością ostrych kłów, trajektorię jego lotu dość mocno zaburzył pocisk kalibru 7,62 x 51 milimetrów, wbijający się w białe, umięśnione cielsko tuż pod uchem.

Samca alfa zmiotło, uderzył o tory dobre dwa metry od wejścia do kabiny, gdzie Baśka już mocowała się ze swoim pistoletem maszynowym, wymieniając magazynek.

- Leży – zakomunikował Misiek.

Puszek potwierdził, a Antares wydobył w końcu pistolet i wystrzelił do jeszcze nadbiegających ślepaków. Stado zauważyło, że coś jest nie tak. Głośnym szczekaniem poszczególne osobniki przekazywały sobie hiobowe wieści o śmierci przywódcy. Któryś zawył. Po tym sygnale, wataha zaczęła wyraźnie się cofać. Ślepaki atakowały coraz rzadziej. W końcu odsunęły się w mrok, błyskając zębiskami. Stalkerzy przestali strzelać. W kolejnej chwili psy zrejterowały w kierunku mostu, skąd przybyły, podkuliwszy ogony. Baśka odetchnęła głośno. Oparła dłonie o kolana. Zespół Puszka zajął się sprawdzeniem i przywróceniem broni do stanu używalności. Antares przeładował cezetkę, wsunął do kabury. Podniósł Iskrę i wymienił magazynki. Razem z Puszkiem zeskoczyli z platformy. Baśka wyciągnęła małą Emilkę z kabiny. Puszek zaofiarował się, że zaniesie ją do obozu. Baśka przekazała mu dziewczynkę.

- I jak tam? – zapytał przez radio Misiek – Wszyscy cali?

- Tak, dzięki tobie – odpowiedziała Baśka – Dziękuję, Misiu.

- Nie ma za co. Plan bez zmian? Widzimy się na dworcu?

- Tak – potwierdził Puszek – Widzimy się na dworcu – i zwrócił się do reszty - Ruszamy. Baśka na szpicy, ja z Milą drugi, Andrzej za mną. Antares, zamykasz.

Przytaknęli i zajęli miejsca w szyku. Antares podszedł jeszcze do Puszka, podtrzymującego dziewczynkę. Sprawdził czy opatrunki nie przeciekają i poinstruował dowódcę na co ma uważać. Teraz szybkość kolumny zależała od Puszka. Reszta kazała mu mówić, kiedy będzie chciał się zmienić, wtedy ktoś przejmie od niego małą.

- Co z Kolejarzami? – zapytała Baśka, zanim zrobiła pierwszy krok.

- Dadzą sobie radę. Niebezpieczeństwa już nie ma – odpowiedział Andrzej – Mamy własne zmartwienia – ruchem głowy wskazał Puszka trzymającego w ramionach Milkę.

- Dobra – uciął Puszek – W drogę.

Ruszyli w kierunku dworca, skąd rozpoczęli misję. Po drodze, każdy oprócz dowódcy z wiadomego powodu, zażył jeszcze po antyradzie. Powroty są zawsze szybsze. Wkrótce długi tunel stacji Pomidorowców skończył się po prawej ręce. Mimo dodatkowego ciężaru tempo

marszu nie miało wcale wiele do życzenia. Idąca na czele kolumny Baśka od czasu do czasu badała drogę nakrętkami. Podobnie jak Antares, uważała, że nakrętki są lepsze od śrubek, bo zmieści się ich więcej do kieszeni. Zwolennicy śrubek mieli na to kontrargument. Podobno nakrętki były za lekkie i nie wykrywały anomalii tak dokładnie jak śruby. Jednak zarówno Antares jak i Baśka uznawali wyższość nakrętek.

Niedługo później dotarli do „trampoliny” na torach. Ominęli ją i wspięli się na płytę drugiego peronu. Wracali dokładnie tą samą drogą, łamiąc zasadę, w myśl której w Zonie tą samą drogą się nie wraca. Nie wraca się i już. Zona ma wiele niepisanych zasad. Chcesz przeżyć, przestrzegaj ich. W przeciwnym razie zginiesz zanim ujdziesz dwa kroki. Stalkerzy udali się wzdłuż peronu. Wszyscy wyłączyli latarki. Znali teren. Światło rozpraszało ciemności, ale też zdradzało. Nie rozmawiali. Dziewczynka w ramionach Puszka również się nie odzywała. Musiała być za bardzo przestraszona. Minęli ostatnią zniszczoną tablicę, w której kiedyś znajdowały się rozkłady jazdy i skręcili w lewo, w przejście łączące perony. Miś czekał na nich przed masywnym wejściem do budynku dworca. Spotkawszy się z nimi, przybił każdemu piątkę. Emilka nie uszła jego uwadze. Nie kryjąc zaskoczenia, Misiek dołączył do kolumny, idąc przed Antaresem. Ten krótko wyjaśnił mu sytuację. Wolno przeszli w poprzek budynku. Spokojnie stąpali po posadzce, która najlepsze lata miała już dawno za sobą. Miejscami rosła już w środku trawa, a na ścianach porośniętych grzybem porobiły się zacieki. Woda wciąż gdzieś kapała. Zarejestrowali to, bo „elektry” nie było już słychać. Ale była tam nadal. Wiązki prądu elektrycznego przeskakiwały z rzadka za drewnianym parawanem oddzielającym dawny sklep od reszty budynku. Idąc obok krótszego boku sklepu wyszli z dworca przez wyłamane dawno drzwi. Przecięli kawałek chodnika i wąską, spękaną ulicę. Wspięli się po schodach. U ich szczytu bezceremonialnie wtargnęli na pusty bulwar imienia Mickiewicza, główny trakt w Posusze. Zaraz przy schodach prowadzących do budynku dworca zaczynało się przejście dla pieszych. Pasy były jednak już tak mocno wytarte, że nocą prawie niewidoczne. Za dnia o ich istnieniu przemawiało tylko kilka zauważalnych śladów. Na ulicy stał samochód. Stareńki Opel Kadett. Prawy przedni bok był zniszczony. Nosił ślady zderzenia, ale nie sposób było wywnioskować z czym. Drzwi od strony kierowcy wisiały wpół otwarte na zawiasach. Na miejscu pasażera wciąż siedział trup z otwartymi lekko ustami. Puszek obrócił się tak, by Emilka nie zobaczyła trupa w Oplu. Obeszli wrak i udali się prosto, w kierunku rynku. Na wschód. Baśka rzucała nakrętki częściej niż dotąd. Każdy trzymał broń w pogotowiu. Zwiększyli odstępy między sobą do około trzech metrów. Mając po prawej ręce spory, odrapany i podniszczony budynek, w którym przed Pierwszą Katastrofą mieścił się Urząd Pracy, doszli do skrzyżowania. Skręcili w prawo, w dawną ulicę Billy Wildera. Urząd Pracy spoglądał na nich ponurymi oczyma spróchniałych ram okien. Gdy na lewym krańcu ulicy skończył się płot, zeszli z niej, kierując się przez sporą połać zieleni. Na dość dużym skrawku płaskiego terenu sterczały jeszcze gdzieniegdzie metalowe i drewniane szkielety atrakcji dawnego placu zabaw. Miejsce to nie było porośnięte żadnymi wysokimi drzewami, dlatego przyspieszyli kroku do mocnego truchtu. Przebiegli udeptaną ścieżką, wytyczoną tak, by ominąć kolejno „karuzelę”, „spalony puch” i najbardziej parszywą z nich, „amebę”. „Ameba” wygląda jak rozłożona na ziemi pajęczyna. Nic nadzwyczajnego w miejscu opuszczonym od ponad trzydziestu lat. Dokładnie tak uważał Lakos, kiedy niczym się przejmując, raźno w nią wdepnął. Anomalia unieruchomiła stalkera, zacisnęła na jego nodze swoje ramiona i zaczęła roztapiać mundur. A potem jego samego. Oczywiście martwego już Lakosa, znalazł po tygodniu Felo, idąc do Urzędu Pracy po zapas papieru, który skończył się w obozie. Rozpoznał go wyłącznie po wytartym logo zduńskowolskiego WOPR na czystym przypadkiem ocalałej czapce. Od tamtej pory zastanawiano się cztery razy przed wdepnięciem w pajęczynę. Od tego czasu też, stalkerzy częściej nosili ze sobą dodatkową zapalniczkę, przeznaczoną właśnie do wypalania pajęczyn.

Otwarta przestrzeń stopniowo ustępowała blokowisku. Znalazłszy się cieniu pierwszego z bloków, zwolnili tempa. Stali się jeszcze bardziej czujni. Przeszli przez chodnik z popękanych betonowych płyt i poszli środkiem dawnej ulicy Zielonej. Po lewej mieli teraz bloki, a po prawej ciągnął się długi na mniej więcej pół kilometra rząd blaszanych garaży. Zdecydowana większość z nich była już sprawdzona. Część została rozszabrowana i ograbiona zanim Pomidorowcy założyli obóz przy 29 stycznia. Tylko nieliczne wciąż nie dawały się otworzyć. Nie wiadomo było, co skrywały. Na terenie tych garaży często spotykano zombie, czyli stalkerów, którzy padli ofiarą Emisji, lub ataku kontrolera. Nie reagują na żadne bodźce zewnętrzne, nie odczuwają głodu, zmęczenia ani potrzeby snu, ale wykazują minimum inteligencji. Niekiedy stalkerzy przemierzający Zonę są wynajmowani do likwidacji zombie, które stanowią zagrożenie, lub uniemożliwiają naukowcom eksplorację terenu i prowadzenie badań. Pierwszego zobaczyli już z daleka. Na skutek obszernego uszkodzenia mózgu chodził bardzo wolno, potykając się co krok. Trzymał jeszcze AKM, ale nie zauważył najwyraźniej, że karabin nie ma podpiętego magazynka. Kolumna zwolniła. Usłyszeli, że zombiak bełkocze coś przegniłymi wargami. On dostrzegł ich dopiero po chwili. Puszek ponownie ustawił się tak, by mała niczego nie zauważyła, mówił do niej cicho. Przeszedł z nią na koniec szyku. Obok Baśki ustawił się Andrzej i zrobił użytek z wyposażonego w tłumik Vintoreza. Zombie są wyjątkowo wytrzymałe, dlatego najskuteczniejszą ich likwidacją jest strzał w głowę. Andrzej przymierzył i oddał dwa precyzyjne strzały. Oba pociski typu SP5 kalibru 9 milimetrów o dużej przebijalności przeszły na wylot przez niczym nie chronioną czaszkę. Zombie zamarł jak rażony gromem i po prostu poleciał do tyłu. Plusnął głośno w kałużę. Jeden z głowy. Powoli ruszyli naprzód. Udało się nie zaalarmować innych, jeśli jakieś pałętały się w okolicy. Po drodze Antares zerknął na zegarek. 01:34. Miasto wyglądało jak uśpione. Stalkerzy wiedzieli, że z całą pewnością tak nie jest. Zona nocą nie była wcale bardziej bezpieczna niż za dnia. Posucha może i była uśpiona, ale snem raczej wiecznym.

Kolejnych dwóch napotkali w połowie rzędu garaży, w przerwie, gdzie kiedyś biegła wąska ścieżka, prowadząca na stadion, znajdujący się za garażami. Przedept był teraz już niemal nie do odnalezienia wśród listowia. Stalkerzy mogli przeciąć boisko i znacznie skrócić przez to drogę do obozu. Mogli, ale nie chcieli. Wielu przed nimi zamierzało spenetrować zaniedbany stadion. Żaden nie wrócił. Krążyły opowieści, że stadion jest obszarem łowieckim i leżem counterparta. Humanoidalnego mutanta, powstałego na skutek eksperymentów gdzieś głęboko w Zonie, w którymś z tajnych, radzieckich laboratoriów. Stadion był gęsto obrośnięty roślinnością wszelakiego rodzaju, więc counterpart nie narzekał na brak pożywienia. Wśród drzew i krzewów zawsze było sporo różnego zwierza, mniejszego i większego. W tym także i innych mutantów. W gęstwinie często rezydowały tuszkany, rodenty i mięsacze. Counterpart od dłuższego czasu nie rozprzestrzeniał się na większy obszar, przez co, coraz więcej stalkerów zaczynało w ogóle wątpić, czy istnieje.

Andrzej zdjął jednego z zombiaków, ale oddział dysponował tylko jednym karabinem z tłumikiem, więc drugi zombos zdążył zauważyć, co się dzieje. Zanim Andrzej przeniósł celownik na drugiego i wystrzelił, ten obrzucił ich szklanym, pustym spojrzeniem gnijących gałek ocznych. Wybełkotał coś bez żadnego sensu szczęką połamanych zębów i zaraz pacnął na ziemię trafiony. Bełkotem zombie wezwał na pomoc swoich kolegów. Zza porzuconego po drugiej stronie ulicy kontenera wytoczyło się jeszcze czterech wysuszonych, pozbawionych sił witalnych bywalców Zony. Dawniej musieli być żołnierzami, bo nosili skrawki mundurów, uplamione krwią. Dobrze widoczne były uszkodzenia ciał i deformacje na tym, co pozostało z ich twarzy. Kolejnym przypuszczeniem na żołnierską przeszłość był fakt, że dźwigali AKMS-y z załadowanymi magazynkami. Zombie czasami używają broni, lecz ze znikomą skutecznością z powodu skrajnie ograniczonych zdolności motorycznych i poznawczych. Podobno można było obok nich bezpiecznie przejść. Należało to jednak zrobić powoli i bez gwałtownych ruchów. Jednak nikt się do tego otwarcie nie przyznawał. Zawsze było coś typu: „mój kolega

dał radę”, albo „Janusz przeszedł”. Jak dotąd nikt nie powiedział: „ja przeszedłem między dwoma, powolutku, jak mucha, która za głęboko zanurkowała w lepkie gówno i przeżyłem, by wam o tym opowiedzieć”. Sytuacja z mijaniem zombie bez ich likwidacji przedstawiała się identycznie jak z leżem counterparta. Nikt nie wiedział co one właściwie robią i czy w ogóle są niebezpieczne, ale jakoś nikt nie miał odwagi, by to sprawdzić i się przekonać. W związku z tym, stalkerzy zespołu Puszka woleli nie ryzykować i zdjęli wszystkich czterech równocześnie. Puszek, czekający, aż zagrożenie minie, wyjaśniał dziewczynce, dlaczego jego towarzysze zmuszeni byli otworzyć ogień. Do padłych zombie nie warto było nawet podchodzić. Nie nosili przy sobie nic wartościowego.

Stalkerzy szli dalej. Dobrnęli do końca rzędu garaży. Znajdowało się tam skrzyżowanie równoległe. Skręcili w prawą odnogę. Tam droga pięła się w górę, stopniowo coraz bardziej. Po prawej jej stronie z rzadka rosły drzewa pozbawione gałęzi. Ot wysokie i grube patyki z drewna. Co ciekawe, ostro zakończone, jak groty włóczni. Z lewej, nieco na boku wznosił się dom. Dostępu do niego bronił pogięty przez „miażdżycę” płot. Mniej więcej w połowie niedużego wzniesienia, dawna ulica Handlowa odbijała w prawo, bądź w lewo, tworząc skrzyżowanie w kształcie litery T. Stalkerzy udali się drogą w lewo. Ulica wznosiła się mocniej w górę. Po bokach czerniły się porzucone domy. Zmienili trasę, zbliżając prawej krawędzi jedni. Na szczycie czekało kolejne skrzyżowanie. Było tam jaśniej niż u dołu, bowiem w samym jego środku, na długości około trzech metrów asfalt płonął nienaturalnie jasnym, żółtym płomieniem. Od ostatniej Emisji, to miejsce upodobał sobie „żarnik”. Zwykła anomalia termiczna. W jego wnętrzu tkwiły Kropelki. Niezbyt oryginalny i niezbyt pożądany artefakt. Przeszli obok, skręcili w prawo, wspinając się dalej w górę. Przed nimi stał mały, drewniany domek goprówki. Kiedyś służył za posterunek ratownikom górskiego ochotniczego pogotowia ratunkowego. Las rozciągający się za nim, wchłaniał domek coraz bardziej. Ekspansja puszczy rozszerzała się coraz dalej na zachód, na porośnięte wysoką i ostrą trawą wzniesienie, zwane dawniej Cholernym. Aktualnie pozyskało nową, bardziej adekwatną nazwę, Cholera. Zawdzięczając ją kępom trawy o ostrych jak brzytwa źdźbłach i pokaźnym skupisku mięsaczy.

W połowie góry droga wyginała się w zakręt w lewo, nie przestając się wznosić. U jego początku, prowadząca Baśka przystanęła. Przyklęknęła na jedno kolano i uniosła pięść. Cała reszta poszła za jej przykładem. Zeszli z asfaltu. Ukryli się w krzakach porastających prawą krawędź jezdni, w cieniu jaki rzucała roślinność jeszcze od światła „żarnika”. Puszek zapobiegliwie zatkał dłonią usta dziewczynce, uprzednio zdejmując rękawicę. Wkrótce zobaczyli to, co pierwsza dostrzegła Baśka na szpicy. Z gęstwiny po lewej stronie drogi na cienkich, pająkowatych nogach wyszedł mięsacz. Stukając kopytami po wybrakowanym i podziurawionym asfalcie przeszedł do połowy ulicy, po czym zatrzymał się. Rozejrzał. Poniuchał, prezentując stalkerom w całej okazałości i zachrumkał. Po nim z krzaczorów po drugiej stronie ulicy wylazł drugi. Mięsacze były zmutowanymi świniami, praktycznie nie przypominającymi już pierwowzorów. Wskutek promieniowania doszło do zmian w genach odpowiadających za metabolizm, a te, bezpośrednio wpłynęły na cały fenotyp stworzenia, czyniąc go dużo większym i znacznie bardziej agresywnym. Oprócz tego mięsacze zyskały całkiem sporo cech fizycznych. Wytworzyła się u nich ochronna warstwa ze skóry, oraz kości, dając niezwykłe zdolności regeneracji, czy odporności na wysokie promieniowanie. Widoczne było także trzecie oko, usytuowane w środku czoła pośród powiększonych węzłów zapachowych, co wzmocniło percepcję tych stworzeń. Dzięki tym właściwościom, niegdysiejsze świnie stały się w zasadzie drapieżnikami, wyczuwającymi i widzącymi ofiary z bardzo daleka.

Po chwili na drodze pojawił się trzeci i czwarty mięsacz. Trzymały coś w pyskach, ciągnąc po ulicy. Coś dużego. Antares przymierzył. Przez soczewki ACOG-a dostrzegł pierzasty grzbiet i błoniaste skrzydła. No proszę, pomyślał stalker. Świnki jakimś cudem upolowały latawca.

Albo znalazły gdzieś martwego, bądź rannego i tylko dobiły. A teraz ciągną go w Cholerę, by latawca skonsumować. Z ciemności wychynął jeszcze jeden mięsacz i pomógł pozostałym przeciągać zdobycz. Trwało to dobrą chwilę. Za nimi przez ulicę przeszły jeszcze trzy inne. Zwykłe stado. Nic nadzwyczajnego. Mięsacze przeholowały latawca przez całą szerokość drogi, pozostawiając na niej pióra i szeroką na metr smugę czerwonej juchy. Gdy zniknęły w gęstwie u podnóża Cholery, stalkerzy odczekali jeszcze minutę i ruszyli pod górę. Każdy uważał, by nie wdepnąć w krew. Im bardziej oddalali się od miejsca przeprawy mięsaczy, coraz bardziej przyspieszali, by nie natknąć się na kolejną hordę ślepych psów. Ulica, którą kroczyli to była już 29 stycznia. Od obozu oddzielała ich bardzo niewielka odległość. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal musieli być skupieni. Wielu stalkerów straciło w ten sposób życie i plecak pełen artefaktów.

Znajdując się blisko schronienia nie wolno się rozluźnić i odpuszczać. Idąc wzdłuż 29 stycznia, od czasu do czasu mijali pozostawione samym sobie garaże i domy, czy niewielkie budynki gospodarcze. Budowla po prawej stronie, kawałek przed nimi była oświetlona. Jako jedyna w tej części Posuchy. Bardziej przypominała fort niż dom. Obóz Pomidorowców. Pokonali jeszcze jeden zakręt i spadek, od którego odchodziły schody prowadzące do ulicy równoległej do 29 stycznia. Ich oczom ukazał się cel wędrówki. 29 stycznia 7. Dom rodzinny Magic, żony Puszka, która dzięki swojej wspaniałomyślności zgodziła się przerobić dom na schronienie i bazę dla stalkerów. Odpowiednio umocnione i zabezpieczone ogrodzenie stanowiło póki co skuteczną przeszkodę. Obozowisko Pomidorowców, choć oblegane non solum przez mutanty, sed etiam przez wrogo nastawionych stalkerów, pozostawało niezdobyte. Podwórko wokół niego stale patrolowano. Nieco powyżej samego domu znajdowało się poletko z namiotem, pod którym rosły drogocenne, czerwone bulwy. Za sytuację wewnątrz ogrodzenia odpowiadało tej nocy troje stalkerów. Wśród nich znajdował się szczupły i wysoki, najwyższy ze wszystkich mieszkańców obozu przy 29 stycznia, Zośka. On i Puszek byli głównodowodzącymi siłami bojowymi Pomidorowców, zastępowali się wzajemnie. Zośka, wprawny pływak, szkolny kumpel Antaresa, był w tym samym wieku co on, oraz Sly. Dowódczyni garnizonu na miejscu, w obozie. Bardzo ładna, długowłosa i dobrze zbudowana blondynka, mocno średnio lubiąca się z Baśką. Dlatego nigdy dotąd nie znalazły się obie w jednym zespole wypadowym. Jeśli jedna wychodziła na rajd w Zonę, druga zostawała bronić obozu i pomidorów. Sly, Baśka i Antares przed Pierwszą Katastrofą mieli przyjemność studiować w tej samej grupie na jednej uczelni. Część ekipy, która tej nocy została w obozie uzupełniała jeszcze Ollie. Młoda stalkerka, o ciemnych włosach, tymczasowo używająca specyficznej broni, jaką była pompa M870 Remingtona. Zośka i Sly dysponowali Galilami.

Zośka, Puszek i Miś byli inżynierami. Odpowiadali za sprawność i kompatybilność broni z dodatkami i amunicją. Antares nigdy się w ich pracę nie wtrącał, pojęcia bowiem nie miał o elektronice i mechanice. Dzięki nim, każdy stalker nosił niezawodnie funkcjonującą broń i osprzęt. Sly zaś, miała nie mniej ważne zadanie, dbała z kolei o stan ogrodzenia i umocnień oraz zabezpieczeń aparatury miniplantacji pomidorów, oraz samego obozu. Ona, Baśka i Puszek nie pochodzili z Posuchy, więc często wieczorami, kiedy Puszek pogrywał na gitarze, Sly służyła wiedzą na temat odległych krain Zony i specyfikacji ich anomalii. Najbardziej korzystająca z tego Ollie prowadziła swój własny rejestr anomalii i badała promieniowanie na znanym stalkerom terenie Posuchy. Zajmowała się również chemicznym oczyszczaniem mundurów i wydzielała wszystkim tabletki antyradiacyjne. W jej, oraz po części Antaresa i Andrzeja gestii, pozostawała także troska o stan obozowego składziku środków medycznych, oraz gotowości do pracy małego pokoiku zabiegowego. Poza tym, na barkach Ollie spoczywał obowiązek sprawdzania i kontroli podzespołów dostarczających pomidorom wszystkiego, co było im potrzebne do wzrostu, dzięki zadziwiającej wręcz wiedzy na temat roślin warzywnych. Ollie decydowała które pomidory nadają się do zebrania i eksportu, a które nie. Od tego zależało ile kontraktów mogła przyjąć Magic i wypełnić je. Zarówno Sly jak i Ollie bezpośrednio podlegały w tym aspekcie Magic. Była ona najważniejszą osobą w obozie. Twarzą i sercem Pomidorowców. Sprawdzenie poziomu promieniowania na podwórzu domu było jej pomysłem. Ona go rozwinęła i wyszła z propozycją hodowli pomidorów. Skupiła wokół siebie grupę stalkerów, którzy odpowiadali za siebie wzajemnie jak rodzina. Patrol Puszka dotarł bezpiecznie do obozu. Skierowali się do furtki w umocnieniach.

- Kiełbasa! – rozpoznali głos Sly zza barykady – Kiełbasa, albo strzelam!

- Jednorożec! – odpowiedziała odzewem Baśka i odwróciła się do reszty towarzyszy – Znowu bezpiecznie w domu – dodała z uśmiechem, odrzucając włosy z czoła.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania