Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Stalkerskie opowiadania 7: Ifryt cz. 3

Ogólnie rzecz biorąc, szpital był drugim co do najgorszych i najbardziej niebezpiecznych miejsc, w jakich mogło powstać „inferno”. Anomalia mogła utworzyć się jeszcze w okolicach kościoła, wtedy zdobycie Ifryta byłoby możliwe jedynie cudem. Na znalezienie go w szpitalu mieli cień szansy. Szpital był niebezpieczny głównie dlatego, że niewiele było o nim wiadomo. Nikt się tam nie zapuszczał. Mając jednak na uwadze jego dawne przeznaczenie, fakt, że coś placówkę aktualnie zamieszkuje, było raczej pewnikiem. Podobno we wnętrzu jak i w okolicy można było spotkać sporą ilość zombie. Nikt również nie sprawdził jakie są tam anomalie. Antares nigdy na najwyższym piętrze nie był. Sal operacyjnych będą szukali w ciemno. Placówka znajdowała się na drugim końcu miasta. Musieli iść dalej ulicą Tarnowskiego, która rozwidlała się, na północ prowadząc do Zembów, a na południe do centrum Posuchy.

Odebrali broń i ruszyli pewnie wzdłuż ulicy, po prawej ręce wciąż mając rzekę. Antares odpiął załadowane do Iskry magazynki i umieścił je w ładownicy. Do broni podłączył ten wybrakowany, którego naboje poszły jako zapłata. Wkrótce między drzewami dostrzegli żelazny most kolejowy. Kolejarze zbudowali tam mały przyczółek. Siedzieli w środku, na zewnątrz schronienia z worków z piachem, zamaskowanego gałęziami nie było widać żadnego z nich. Przed mostem w korycie Awki leżał rozbity śmigłowiec. Radziecki Mi-24. To na jego pokładzie Antares znalazł dawno temu MSBS-a. Używany przez niego wcześniej Beryl poszedł w odstawkę, wymieniony na celownik ACOG. Katastrofy śmigłowca nie przeżył żaden członek jego załogi. Niedaleko w parku usypali ładny, cieszący oko kurhanik dla pilota, strzelca, radiotechnika i kogoś jeszcze, ale nie mogli zidentyfikować zwłok. Śmigłowiec musiał wpaść w jakąś anomalię powietrzną. Marcisz był wtedy w obozie i robił coś na dachu z Puszkiem. Obaj zdążyli zauważyć lecącą maszynę, która odbiła nagle, zmieniając gwałtownie kurs uderzyła spodem w wieżę kościelną. Wieża ułamała się i sterczy zaostrzonym końcem w niebo do dzisiaj. Uszkodzony śmigłowiec nie był w stanie utrzymać się w powietrzu. Jego pilot zachował trzeźwość umysłu i usiłował posadzić wymykający się spod kontroli śmigłowiec na jedynym w okolicy kawałku płaskiego terenu. Na płycie rynku. Nie wiadomo czy przecenił on swoje możliwości, czy też maszyna całkowicie straciła sterowność. Lądowanie nie doszło do skutku. Mi-24 zniosło dalej, nad most i rzekę, gdzie doszło do kapotażu w jej korycie. Dokładnie zbadany wrak pozostawał tam do teraz i rdzewiał, stanowiąc norę dla tuszkanów.

Idąc, dostrzegli małe puchate kulki przemykające po otwartym pokładzie zniszczonego śmigłowca.

Minęli maszynę i most. W tym miejscu mogli pokonać rzekę wyłącznie przez most kolejowy, ponieważ ten przewidziany dla pieszych i samochodów został wysadzony przez wycofujące się z Zony wojsko, by utrudnić wstęp do Strefy. Na skrzyżowaniu skręcili w prawo, z zamiarem przejścia przez plac targowy, podążając dalej wzdłuż koryta Awki. Przed sobą mieli wyrwany kawał betonu, z którego wystawały ostre pręty zbrojeniowe, powykrzywiane chyba pod wszystkimi możliwymi kątami. Kilka betonowych kul wciąż wisiało na zbrojeniach, ściągając je w dół, skrzypiąc upiornie przy mocniejszych podmuchach wiatru, który nie tracił na sile. Przed samą krawędzią zniszczonego mostu skręcili w lewo i udali się wzdłuż linii drzew, kierując do przebiegającej u drugiego końca placu drogi szybkiego ruchu. Doskonale było stąd widać wzniesiony na zalesionym wzgórzu kościół z jego ułamaną wieżą. Okolice świątyni zamieszkiwał najgroźniejszy mutant. Najszybszy i najsilniejszy. Najbardziej niebezpieczny dlatego, że atakował z powietrza, właściwie bezgłośnie. W pozostałości po iglicy gniazdo założyły latawce. Zmutowana mieszanka orła z nietoperzem. Długa na około dwa metry, szeroka, w pełnej rozpiętości skrzydeł na nawet pięć, sześć, pozbawiona konkretnego łba kreatura wznosiła się najczęściej wysoko w niebo, szybując ponad chmurami wypatrując stamtąd potencjalnych ofiar. Gdy takową dostrzegła, kierowała się w jej stronę, składała błoniaste skrzydła i lotem nurkowym pikowała ku ziemi, by w ostatniej chwili wyrównać i schwytać cel łapami wyposażonymi w zakrzywione, ostre szpony. Antares i Puszek skryli się wśród krzaków, którymi gęsto porośnięty był brzeg Awki. Nad wieżą kołował jeden latawiec. Widzieli jego charakterystyczny tułów, który kończył się zaraz przy linii skrzydeł, sprawiając wrażenie, jakby ptaszysko nie posiadało głowy. Łeb stwora zredukowany był do minimum. Latawiec nie miał oczu, więc funkcjonował i polował wyłącznie za dnia, nie wypuszczając się daleko poza okolice kościelnej wieży. Zachowanie tego typu było nieco dziwne, zważywszy na to, że latawce dysponowały największym zasięgiem ze znanych mutantów. Niektórzy stalkerzy proponowali teorie głoszące, że stwory po prostu się boją zapuszczać w nieznany teren. Nie posiadając wzroku nie są w stanie funkcjonować poza poznanym obszarem. Nie zmieniało to jednak faktu, iż to, że latawce nie oddalały się zbytnio od swojego matecznika pozwalało na w miarę swobodną eksplorację. Zupełnie niezbadany pozostawał jedynie teren w promieniu mniej więcej dwóch kilometrów wokół świątyni, a więc w ścisłym centrum Posuchy.

Szpital znajdował się na granicy obszaru łowieckiego latawców. Antares i Puszek zamierzali trzymać się w bezpiecznej odległości od kościoła i podejść placówkę opieki zdrowotnej od północnego wschodu. Ominęli przyczajony w zaroślach bąbel „trampoliny”. Wśród listowia umykały przed nimi tuszkany. Widać, były w małej grupie. W połowie odległości do drogi szybkiego ruchu, która biegła po przerzuconym nad placem długim moście, roztrząsając zarośla zwiał spłoszony rodent. Często nazywany chomikiem, spory, zmutowany gryzoń. Pojedynczy nie odważył się zaatakować dwóch stalkerów. Ci znaleźli jeszcze w wysokiej trawie „otwieracz”, wyminęli go i bezpiecznie dotarli do mostu na krańcu parceli. Wspięli się po wąskich schodkach na ulicę. Obwodnica Posuchy zawsze otoczona była drzewami. Teraz, po trzydziestu latach niepowstrzymanego wzrostu, roślinność okalała ją gęsto i szczelnie. Na szosie stało kilka samochodów. Wiatr niósł zapach rozkładu.

I trupów.

Wszystkie pojazdy skierowane były maskami na północ. W stronę Zembów i Srakowa. Wszyscy chcieli uciec. Niewielu się udało. Daleko na północ, w kierunku Srakowa, między wrakami pokracznie łaziły zombie. W trakcie ucieczki nikt nie dbał o przepisy ruchu drogowego. Samochody stały non solum na prawym, sed etiam na lewym pasie. Wszystkie nosiły ślady działania anomalii, patrolu stalkerów, czy ataku mutantów, lub innych zwierząt. Wszystkim czegoś brakowało. W niewielu zostały całe szyby, koła, fragmenty karoserii i wnętrza. Mnóstwo samochodów skrywało trupy. Przeróżne. Bywały nawet takie, gdzie w pojazdach zginęły całe rodziny, nie opuściwszy czterech kółek. Dopiero na moście było nieco luźniej. Tam stały zaledwie cztery. Jakiś nieznanej marki, następnie Polonez Atu bez kół, prawych tylnych i przednich drzwi, oraz szyb. Dalej długi i przypominający ogórka Żuk. Przez rozbitą przednią szybę wisiał na masce trup. Drzwi były otwarte, pewnie próbował uciec, lecz nie zdążył. Nad paką wicher szarpał rozciętą plandekę. Za nim czerniła się kula spalonego i pogiętego złomu. Efekt działania połączenia „wiru” z „żarnikiem”. Ostatnim pojazdem w kawalkadzie była Skoda 120. Przez półotwarte drzwi z przodu, podobnie jak na Żuku wisiał zasuszony trup. Na miejscu kierowcy siedział drugi, z głową wbitą w kierownicę. Na tylnych siedzieniach także były dwa trupy. Siedziały na podkładkach, nadal zapięte pasami bezpieczeństwa. Pomiędzy nimi tkwił brudny, mokry, pluszowy miś.

Na wysokości Skody, Puszek zatrzymał się raptownie. Przy kolejnym aucie, które nie dotarło nawet do mostu, buszował dzik. Nie zwykły dzik, a prypeć-kaban. Zwierz wyszarpywał coś z kolejnego na drodze samochodu. Zwykły dzik nie żywi się gnijącą padliną. Zwykły dzik ucieka zwietrzywszy zagrożenie. Ten nie tylko nie uciekał, a przerwał swoje zajęcie, spojrzał na stalkerów i przygotował się do ataku. Z pyska wystawała mu ręka. Mierzył ponad metr wysokości. Z pewnością ważył paręset kilo. Jego cielsko pokrywała miejscami wybrakowana, miejscami nienaturalnie długa sierść. Ociekające krwią, dwie pary większych i ostrzejszych niż u zwykłego dzika kłów sterczały na boki, unosząc się i opadając w rytm oddechu zwierzęcia. Prypeć-kaban był mutantem mogącym wytrzymać wyjątkowo silne promieniowanie. Samotny dzik w Zonie był zjawiskiem ciekawym, oraz dość rzadkim. Kabany to zwierzęta stadne i terytorialne, które agresywnie bronią swojego terytorium przed intruzem. Dopiero, gdy większość dzików stada zginie, ostatni pozostający przy życiu wycofuje się i ucieka. Dzik na moście musiał być właśnie takim, ostatnim członkiem wybitego do nogi stada. Stalkerzy nie czekali aż zwierzak się rozpędzi i zechce ich staranować. Antares pamiętał, że ma załadowany niepełny magazynek. Był przygotowany na szybkę wymianę. Okazało się jednak, że nie było takiej potrzeby. Dzik co prawda zaszarżował na nich, ale szybko padł, dobrych parę metrów przed nimi. Z samochodu z którego targał trupa, rozlewała się krew, tworząc ciemnoczerwoną kałużę. Przeszli obok niego. Antares zmienił magazynek. Wyjął zestaw dwóch pełnych i zarepetował. W połowie pusty wepchnął najgłębiej do ładownicy. Na wizytę w zakładzie opieki zdrowotnej wolał być dobrze przygotowany. Za mostem droga z zalegającymi jeszcze na niej z rzadka samochodami skręcała nieco w lewo. Przed kolejnym skrzyżowaniem zeszli z ulicy, przeskoczyli przez blaszaną barierkę i przedzierając się przez przydrożny łęg przesadzili torowisko. Wyszli pomiędzy dwoma zdezelowanymi, rozsypującymi się domami. Znaleźli się na dawnej ulicy Zjednoczenia. Nieco po prawo, na wysokim wzgórzu nie osłoniętym liśćmi drzew stał kościół ze swą kaleką wieżą. Latawiec skrył się w jego czeluści. Zaraz przed sobą mieli dwie serpentyny, prowadzące bezpośrednio do szpitala, który górował nad okolicą. Udali się prosto skrzyżowaniem, ale za nim odbili, by nie iść ulicą, tylko lasem, na przełaj w górę. Szpital rósł w oczach. Po lewej minęli dawną klinikę samochodową, skąd strzelały w niebo trzy chude, ale wysokie kominy. Pierwsza część kompleksu szpitalnego od strony, od której podchodzili, liczyła sobie cztery piętra. Długi na ponad sto metrów blok był najniższym fragmentem placówki. Prostopadle do jego pleców, przylegał kolejny, wyższy o trzy piętra, zwieńczony blokiem operacyjnym, potencjalnym celem wędrówki. Ostatnia część, trzecia, stała z tyłu, łącząc się z tą, zawierającą blok, równolegle do części najniższej, w której znajdowało się główne wejście.

Opuszczona przez trzydzieści lat placówka wyglądała upiornie. Niektóre okna były otwarte, powiewały w nich białe jeszcze firanki. Odrapany i zapuszczony budynek coraz mocniej pożerała natura. Bujna roślinność już zaczęła wdzierać się do niższych kondygnacji. Straszliwie pusty, potwornie zapyziały szpital z każdym krokiem budził coraz większy strach. Antares za żadne skarby tego i przyszłego świata nie odważyłby się wleźć do środka nocą, bądź w pojedynkę. Parł jednak naprzód, będąc coraz mniej pewny powodzenia wyprawy. Było za późno, na wycofanie się. Wtedy bezpowrotnie straciłby garść cennych nabojów i wór pomidorów. To niedopuszczalne. Zona nie lubi bezsensownego marnotrawstwa zasobów. Zresztą, byli już na miejscu. Wejść, wziąć artefakt i uciekać z przeklętego, zapomnianego przez Boga miejsca.

Nie zamierzali pchać się głównym wejściem. O nie. Przebiegli chyłkiem przez drogę dojazdową do placówki i pobiegli do wnęki służącej jako parking dla pracowników. Z niego można było wedrzeć się do budynku bocznymi drzwiami. Tam jednak, szczęście ich opuściło. Ciężkie, metalowe wrota zaryglowano od wewnątrz. Nie mieli wyboru. Musieli spróbować jednak przez wejście główne. To mogło być zaletą. Z poziomu rejestracji mogli pójść w każdym kierunku. Wyszli z parkingu, z bronią przy ramieniu, czujnie rozglądając się wokół siebie. Byli gotowi na wszystko. Powoli zaczęli wychodzić po uszkodzonych schodach. Wiatr zawiał mocniej. Skoczyli do ściany i zaczaili się. Nie usłyszeli nic. Antares odliczył na migi do trzech. Na „trzy” wpadli do środka lustrując pomieszczenie. Sam jego środek zajmował metalowy stelaż ze zbutwiałymi siedzeniami. Na wprost znajdowało się przejście tunelem do części, gdzie znajdowały się oddziały. Po lewej czekały szyby dwóch wind. Jeden był zamknięty, a drugi otwarty. Siedział w nim na podłodze trup, ubrany w pielęgniarski kitel. Szeroko rozkrzyżowawszy nogi, głowę zwiesił na piersi. Po prawej z kolei, stał jeszcze jeden stelaż, a w ścianie zamontowano okienka dla interesantów. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i wilgoci. U sufitu wisiała na tylko jednym kablu rozbita lampa. Podłogę zalegała warstwa kurzu, śmieci i opadłego ze ścian tynku. Na tychże wciąż wisiały przeróżne informacje na laminowanych tablicach. Instrukcje pierwszej pomocy, reklamy leków, oferty wypożyczalni sprzętu ortopedycznego i to, czego Puszek szukał. Plan ewakuacji. Chcieli znaleźć najkrótszą drogę do podziemnej wentylatorni. W podziemia było bliżej. Logika nakazywała sprawdzić to miejsce w pierwszej kolejności. Ruszyli powoli naprzód, stąpając ostrożnie po spękanych, białych płytkach, jakimi wyłożono podłogę. Po pierwszym kroku omal nie zeszli na zawał, gdy gdzieś w środku przepastnej placówki przeciąg zatrzasnął jakieś okno. Szkło wysypało się z brzękiem na podłogę. Z sercem w gardle udali się po przekątnej przez pomieszczenie do przejścia w klatkę schodową, jak sugerował znaleziony plan. W skrzynce na ścianie wciąż siedziała czerwona, zakurzona butla gaśnicy. Fragmenty podłogi i ścian zgrzytały pod podeszwami butów. Przekroczyli połowicznie wyrwane z zawiasów drzwi do klatki schodowej i udali się przed siebie w dół. Po zejściu piętro niżej zapalili latarki. Oszczędne światło słońca tam nie docierało. Dozymetry zamruczały ostrzegawczo. Z półpiętra poniżej, odchodziły zamknięte drzwi, zrobione z czarnego tworzywa i ciemnego szkła. Na szybie od wewnątrz były odbite ślady krwi. Ślady w kształcie dłoni. Krew zlewała się po szybie i zaschnęła na dole obramowania. Zeszli jeszcze niżej. Tam schody się kończyły. Znaleźli się na najniższym poziomie szpitala. Przed sobą mieli ciemny korytarz szerokości dwóch metrów. U sufitu przy ścianach ciągnęły się rury. Dzięki nim łatwo znajdą centrum wentylatorni. Tu na podłodze było jeszcze więcej śmieci. Liczniki zagrały głośniej. Zielona farba odłaziła płatami od ścian. Pomaszerowali ostrożnie wzdłuż zupełnie zaciemnionego korytarza, oświetlając drogę światłem latarek. Po drodze przechodzili nad kupami jakichś starych, zakurzonych, gumowanych szmat, czy części ubiorów. Przy nich dozymetry uaktywniały się bardziej. Pod nogami przebiegł pojedynczy chomik i zniknął w jednej z czarnych odnóg. Wszystkie cztery dotąd napotkane przejścia były częściowo, ale skutecznie zablokowane różnymi dużymi

przedmiotami, więc stalkerzy uznali, że pójdą głównym korytarzem najdalej, jak będzie to możliwe. Za rurami. Światła latarek ukazały przed nimi kolejną kupę szmat, ale dużo większą niż poprzednie i jakieś pudło. Dalej leżała jeszcze maska typu słoń. Dozymetry mruczały coraz głośniej. Jeszcze jedna maska. Czyjaś sczerniała dłoń. Ucięta, bądź odgryziona na przegubie. Zegarek zapięty na nadgarstku wciąż chodził. Znowu maska. I coś, co przypominało zwinięty kombinezon.

Kolejny, a na nim maska. I następny komplet.

Zbliżyli się do niego. Nagle liczniki zapiszczały alarmująco. Wyjąc zasygnalizowały zbyt wysoką, zagrażającą życiu dawkę promieniowania. Adrenalina natychmiast wdarła się do krwiobiegu.

- W nogi! – krzyknął Puszek.

Momentalnie odwrócili się i rzucili do ucieczki tam, skąd przyszli. Zatrzymali dopiero przy schodach. Złapali oddech i uspokoili serca. Wzięli po antyradzie i udali w górę.

- Nie przejdziemy – powiedział zrezygnowanym tonem Antares i splunął na podłogę, chcąc pozbyć się metalicznego posmaku z ust – Dammit!

- Według Jonka jest jeszcze jedno. Na bloku. Pamiętasz? – przypomniał Puszek. - Trzeba je znaleźć.

- Idziemy – zarządził Antares i pierwszy poszedł schodami w górę.

Kiedy znaleźli się ponownie na poziomie rejestracji, wyłączyli latarki. Przeszli przez szczątki drzwi i pomieszczenie, po czym poszli tunelem prowadzącym na oddziały. Minęli szatnię, gdzie na niektórych wieszakach nadal wisiały sparciałe kurtki. Za krótkim holem po prawej był kolejny szyb, gdzie stały dwie kabiny wind. Znowu jedna była otwarta. Otwarta i pusta. Antares zbliżył się i z głupa wcisnął guzik konsoli, by przywołać windę. Puszek uśmiechnął się, widząc skonsternowaną twarz towarzysza, gdy winda nie zareagowała na wezwanie.

- To byłoby za proste… – skomentował.

Usłyszeli syk. Długi i przeciągły. Momentalnie poderwali broń, szukając źródła dźwięku.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Różowa pantera 12.03.2018
    Marok to pedał
  • Jared 23.03.2018
    Nie czytałem, co prawda, "Piknika na skraju drogi" mistrzów Strugackich, ale widzę, że wiesz, w co grasz. MiG, ACOG, i typ podobne doskonale generują ten radziecki, militarny klimat. Małe interpunkcyjne zaniedbania, poza tym całość na +. Nie mam teraz niestety czasu na dłuższy komentarz, ale będę pamiętał o tej serii. :P

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania