Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Stalkerskie opowiadania 8: Ifryt cz. 4

- Ssstaaalkeryyyy! – zawołał dziwnie skrzeczący głos – Staalkeryy, ja ranieen! Ratujtaa!

Głos ów dochodził z dalszej części placówki. Z miejsca, w którym była kiedyś kaplica, gdzie przed laty Antares miał przyjemność uczestniczyć w chrzcinach. Głos był za wysoki i zbyt zachrypnięty jak na człowieka. Musiał należeć do złamca. Złamiec właśnie w ten sposób wabił ofiary. Podobno nawet umiał normalnie gadać, nie tylko naśladować jak papuga. Niektórzy chwalili się, że udało im się ze złamcem porozmawiać. Ani Puszek, ani Antares nie mieli czasu, ni ochoty tego sprawdzać. Kiedy złamiec zajęczał znowu, Antares spojrzał na Puszka. Ten pokręcił głową, a jego towarzysz odpowiedział skinieniem i zdecydowanie udał się po stopniach w górę. Blok operacyjny znajdował się na piątym piętrze. Przeszli przez pół piętro, gdzie wysoko na ścianie powieszono, długi na całą szerokość klatki schodowej ciemnożółty, żebrowy kaloryfer. Wkrótce dotarli na pierwsze piętro. „PED…AT…IA” głosił mocno wytarty już napis na białej tablicy. Szklane drzwi otoczone szklanymi kompozytami leżały na podłodze rozbite. Rzut oka na małą część wypoczynkową z poprzewracanymi i poniszczonymi meblami wystarczył w zupełności. Szli dalej. Wyżej. Drugie piętro. Tu napisu nie było widać wcale. W zdewastowanym przedsionku podpierał ścianę zombie. Puszek wypalił z AK. Resztki mózgu z krwią zabarwiły ścianę. Sflaczały stwór padł na podłogę w kałuży posoki. Strzał w budynku, gdzie słychać było tykanie zegara w pomieszczeniu na drugim końcu korytarza, zabrzmiało wręcz ogłuszająco.

Kolejne piętro i kolejne drzwi na oddział. Tu też nie dało się prawie nic przeczytać. Litery kończyły się na „…OGIA” więc na przeznaczenie oddziału mogło być kilka propozycji. Widok do wewnątrz podobny jak niżej. Ale z tą różnicą, że po korytarzu kręciły się aż trzy zombiaki. Nawet uzbrojone. Jeden uniósł automat i nawet zdążył wystrzelić, ale kula poszła w ocalałą jeszcze lampę, która spadła z łoskotem na podłogę, rozwalając się do szczętu, niszcząc kafelki. Puszek musiał odskoczyć, by uniknąć ciosu spadającą lampą.

Dalej w górę. Czwarte piętro. „ODDZIAŁ GINEKOLOGICZNY” tu z odczytaniem napisu nie było problemów. Ale za to drzwi na oddział przymknięto tak, że nie było widać nic do środka. Gdzieś w pobliżu pojękiwało kolejne zombie. Nie zabijali go, szkoda było na to czasu i nabojów. Swoją drogą, coś faktycznie dużo tych zombiaków. Istniały ku temu dwa wytłumaczenia. Jedno złe, a drugie niesamowicie i turbo złe. Ludzie mogli paść ofiarą Emisji, która usmażyła ich, zamieniając zakład opieki zdrowotnej w wieczne sanatorium, albo, czego zdecydowanie woleliby uniknąć, gdzieś w kompleksie mógł siedzieć kontroler, który polował na stalkerów szabrujących placówkę. W przypadku kontrolera, mieli dosłownie i w przenośni przesrane.

Podstawową i najgroźniejszą umiejętnością kontrolerów oddziaływanie telepatyczne na umysł ofiar. Dzięki potężnemu atakowi na umysł przeciwnika mutanty mogą doprowadzić do zupełnego przejęcia kontroli nad ofiarą. Przy intensywnym i długotrwałym ataku dochodzi do uszkodzenia mózgu i ośrodka nerwowego, co powoduje znaczne zmiany wyglądu i zachowania się ofiary. Finalnie skutkując przemienieniem w zombie. Potwory są również w stanie stworzyć wokół siebie nieduże pole psioniczne, co daje możliwość delikatnego wpływu na tor lotu pocisków. Atakowi kontrolera towarzyszą zawsze zaburzenia widzenia, omamy słuchowe, a nawet halucynacje i wizje. Występują też problemy z poruszaniem się i zaburzenia równowagi.

Ten rodzaj przeciwnika to największy kaliber w Zonie. Nawet najbardziej doświadczeni stalkerzy obawiają się kontrolerów. Największą szansą na zwycięstwo w pojedynku z kontrolerem są bezpośrednie ataki z bliska i zmuszenie mutanta do walki w zwarciu, bowiem w takim przypadku kontroler zdany jest jedynie na swoje szpony. Generalnie zaleca się unikanie kontrolerów. Wdawanie się w walkę z tymi mutantami powinno następować tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie było już absolutnie innego wyjścia.

Ale nie myśleć! Nie wywoływać wilka z dupy.

Wyżej. Kolejne półpiętro. Kaloryfer, który na niższych wisiał pod sufitem tutaj leżał na podłodze z oderwanymi rurami. Podłoże było mocno nasiąknięte wodą. Odór wilgoci wzmógł się chwilowo, gdy przechodzili. Jeszcze trochę. Piąte piętro. Zatrzymali się na szczycie. Schodów prowadzących wyżej nie było. Spore, odrapane rozsuwane drzwi oddzielały ich od bloku operacyjnego. Nie były zamknięte, przerwa mogła pomieścić człowieka. Wyrównali oddechy. Weszli na blok.

I prawie wpadli w anomalię. Nieznaną. Nigdy czegoś podobnego nie widzieli. Anomalia wygląda tak, jakby ktoś zawiesił w powietrzu na środku korytarza lustro. Można było się z obu stron w nim przejrzeć, ale z trzeciej i czwartej widać było wąską taflę, jakby szkła, czy czegoś wąskiego. Ochrzcili ją więc „lustrem”. Najciekawszy był fakt, że rzucona w „lustro” nakrętka wpadała do środka, lądując na podłodze po drugiej stronie korytarza, ale w jego tafli. Nie w przejściu za nim. Nie znaleźli też żadnych artefaktów, odwrócili się więc od anomalii, skasowali kolejnego zombiaka, całkiem nieźle zresztą uzbrojonego i udali na poszukiwania sal operacyjnych. Po drodze Puszek przeładował. Korytarz prowadził od klatki schodowej tylko w jedną stronę. Gdzieś w oddali słyszeli szum. To mogło być „inferno” szli zatem za jego odgłosem. Korytarz był dość duży, ale ciemny. Było tu zdecydowanie mniej okien. Śmierdziało też niesamowicie. Całość wydawała się także bardziej zaśmiecona i jakby mocniej zaniedbana. Gdzieniegdzie leżały ciemne, cuchnące szmaty. W połowie korytarza, którym szli stały nosze na kołach. Coś na nich leżało, przykryte poplamionym, brunatnym kocem na całej długości podłużnego kształtu. Spod koca kiedyś musiała wylać się spora ilość krwi. Karminowa ciecz przyschła na żółtawym stelażu noszy i w sporej kałuży na podłodze. Odór stał się tak silny, że Antares chciał się zatrzymać, by założyć maskę. Od korytarza odchodziły inne, mniejsze pomieszczenia. W większości pozamykane. Miejscami zachowały się karteczki z nazwami pokojów, czy tabliczki z nazwiskami lekarzy prowadzących. U sufitu wisiały lampy bez żarówek. Ktoś już tutaj był. Zebrał żarówki. Jeśli nie było dostępu do „inferno” w podziemiach, Ifryty można było zdobyć jedynie na tym piętrze. Kolejny jęk zombie, ale dochodzący zza zamkniętych drzwi do pokoju pielęgniarek. W dziurce nadal tkwił klucz.

Korytarz skończył się i wyszli na względnie otwartą przestrzeń, dużo lepiej oświetloną, bo przez duże, rozbite okna, wlewało się popołudniowe światło ponurego, ale zawsze, dnia. Na drugim końcu tego holu znajdowały się duże, białe, uchylone drzwi z okrągłym, wyciemnionym okienkiem, nad którymi tkwiła przekrzywiona nieco tabliczka, z napisem „UWAGA OPERACJA”. Byli na miejscu. Buczenie słyszeli zdecydowanie wyraźniej. Spomiędzy dwóch najbliższych skrzydeł ościeżnicy, za którymi czekała sala operacyjna, wystawały leżące na podłodze zwłoki. Całkiem świeże. Denat zginął nie dalej niż przed kilkoma dniami. Odsłonięta, niemal bezwłosa głowa leżała potylicą na posadzce. Trup gapił się w sufit szeroko otwartymi oczyma, wpadniętymi głęboko w wysuszoną i zaniedbaną cerę alkoholika. W palcach zwłoki wciąż trzymały niezapalonego papierosa. Śmierć musiała go zaskoczyć. Rozluźnił się zbyt wcześnie. Świadczyły o tym papieros i rozdziawiona paszcza z której wciąż cuchnęło alkoholem, który już zaczął fermentować. Szybko zrewidowali nieboszczyka. W nasiąkniętym krwią mundurze nie znaleźli jednak nic przydatnego. Nawet pojemnika na artefakty. Antares znalazł jedynie w kieszonce na sercu kluczyki do samochodu marki Jeep. Prychnął, nie przestając się dziwić kretynizmowi innych i temu, że ludzie przywiązują się do rzeczy w Zonie zupełnie niepotrzebnych i nieprzydatnych, zamiast koncertować się na tym, co pozwala przetrwać. Wzruszył ramionami, wstał. Cisnął kluczykami przez rozbitą szybę okna. Przeszli jeszcze kawałek. Od otwartego holu odchodziło jeszcze dwoje takich drzwi. Skierowali się do środkowych, gdzie najbardziej słychać było buczenie. Puszek pchnął delikatnie przymknięte skrzydła wejścia. Było tu o wiele cieplej niż w pozostałej części szpitala. Za nimi znajdowało się wąskie pomieszczenie z wieszaczkami na ścianie. Wisiał tam jeszcze szarawy, przeżarty przez mole kitel. Dalej, w ścianie zamontowane były metalowe umywalki, a nad nimi długie lustro. Na prawo od umywalek odchodziły drzwi do pokoju mieszczącego szatnię. To tutaj chirurdzy myli się, przebierali i przygotowywali do przeprowadzania zabiegów. Przejście oddzielające szatnię lekarzy od właściwiej sali zabiegowej czekało rozwarte na oścież. Żar buchnął w twarze. Prostokątne pomieszczenie płonęło. Płonęło, lecz się nie spalało, niczym biblijny krzew Mojżesza.

„Inferno” opanowało niemal całą salę. Gorąco biło od jej wnętrza. Dalej od drzwi, u progu których stali znajdowało się obrotowe łóżko operacyjne, oparte na mechanizmach zbudowanych z kółek i dźwigni, pozwalające na optymalne ustawienie pacjenta do operacji. Za nim, pod ścianą, obok okna stały półki na kółkach, zajęte przez różne medyczne urządzenia z monitorami. Nad całością bezładnie wisiała smutno ogromna lampa bezcieniowa. Wokół stanowiska leżały przewrócone dwa zydle. Gumowaną podłogę zalegały resztki sprzętu chirurgicznego. Waciki, pęsety, szczypce, metalowa tacka. Rozbite strzykawki, kawałki jakieś szklanej aparatury, wężyki i inne narzędzia. Przy dłuższym boku leżanki stała wysoka, zakurzona butla z tlenem. Po drugiej stronie sali znajdował się przewrócony i zniszczony zestaw do przetaczania krwi. Wokół tego wszystkiego szalały płomienie. „Inferno” działało w różnych odstępach czasu w różnych częściach pomieszczenia. Musieli dokładnie zbadać zasadę jego funkcjonowania, by bezpiecznie dostać się do środka i znaleźć Ifryta. Po paru minutach odgadli prawidłowość w pojawianiu się płomieni.

- Wejdźmy tam obaj, zdążymy po pierwszym – powiedział Puszek do Antaresa – We dwóch od razu zbadamy całe pomieszczenie.

Antares przytaknął. Obaj zrzucili nieco sprzętu i odłożyli broń, by łatwiej było im się poruszać wśród płomieni. Wyjęli części pojemników na artefakty, których pojedyncze schowki można było oddzielać od siebie i zabierać na artefaktowe polowanie.

- Wchodzimy, zbieramy i wychodzimy – dodał dowódca.

Odczekali na odpowiedni moment, balansując na śliskiej podłodze, skokami uzależnionymi od częstotliwości występowania słupów ognia wdarli się etapami na sam środek sali. Tam płomienie chwilowo nie występowały. Ale było bardzo gorąco. Pot wystąpił na skórę. Rozglądali się bacznie, szukając pulsujących, pomarańczowych bulw. Obaj nigdzie nie zauważyli niczego podobnego. Do Antaresa coś dotarło. Skoro do podziemnego „inferno” nie dało się dojść, wszyscy poszukiwacze Ifryta przychodzili tutaj. Anomalie nie tworzyły artefaktów na zawołanie. Szit! Znaleźli się w złym czasie. Ktoś ich ubiegł. Pewnie ten zapijaczony idiota, któremu ktoś zarąbał artefakty!

- Masz go?! – zapytał głośno Puszek przekrzykując ryk strzelających płomieni – Ja nie widzę!

- Ja też nie! – odpowiedział Antares, głos łamał mu się z wściekłości – Nie ma?!

- Nie ma! – potwierdził dowódca – Wracamy!

Wyczuli ponownie odpowiedni moment i skacząc jak pasikoniki powrócili do bezpiecznego, nieogarniętego płomieniami korytarza.

- Kurrwa mać! – zaklął Antares i z rozmachem kopnął ścianę, aż posypał się tynk – I co teraz?

- Może do tego w podziemiach uda się dotrzeć od innej strony? – zapytał Puszek, widząc żal na twarzy towarzysza – O tym nie pomyśleliśmy. Trzeba to sprawdzić. Do wentylatorni na pewno musieli zrobić więcej niż jeden szlak ewakuacyjny. Może uda się ominąć promieniowanie.

Antares spojrzał na niego, kiwnął głową i splunął soczyście, dalej mamrocząc przekleństwa pod adresem trupa leżącego na progu pierwszej sali. Pozbierali swój ekwipunek i zabrali karabiny.

- Chodź – powiedział Puszek i pociągnął Antaresa za ramię – Pójdę przodem.

W Antaresie wzbierał gniew. Nawet z wrażenia zdało mu się, że zamiast po spękanych kaflach idzie po drewnianych deskach. Bez Ifryta nie uratują dziewczynki, a już stracili sporo zasobów. Amunicję i pomidory, nie mówiąc o czasie, nie zyskując nic w zamian. Puszek szedł na szpicy. Gdzieś po korytarzu musiał latać komar, chyba go usłyszał. Antares zauważył, że w ścianie ktoś umieścił metalową balustradę. Odwrócił od niej wzrok. Gapił się teraz spode łba na łydki Puszka w taktycznych spodniach, ściskając uchwyt Iskry. Usłyszał śpiew ptaków, szum rzeki i wiatru w gałęziach.

Był tak przejęty łydkami Puszka, że nie zauważył ruchu w odnodze ciemnego korytarza, odchodzącego w prawo od zanieczyszczonego tunelu, którym wracali do schodów. Usłyszał brzęczenie. Komar był bardzo blisko. Poczuł się jakby kilka wyjątkowo agresywnych osobników spróbowało nagle wedrzeć się do jego mózgu przez uszy i kanały słuchowe.

Kiedy podniósł głowę, spojrzał w mijany korytarz i zauważył ciemną, kuśtykającą powłócząc nogą postać, było już za późno. W głowie odezwało się jeszcze bardziej natrętne brzęczenie, zagłuszając wszystko wokół. Parszywy stwór, podobny do człowieka ubranego w strzępy zapaskudzonej odzieży z nieproporcjonalnie dużą, pomarszczoną, brązową głową wyciągnął już gangrenowatą łapę w jego stronę. Antares potknął się o własne nogi, oparł plecami o balustradę w ścianie i osunął się po niej, siadając ciężko na wyłożonej deskami podłodze. Upuścił karabin, po czym urwał mu się film.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania