Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Stalkerskie opowiadania 9: Ifryt cz. 5 ost.

Usiadł na drewnianych, wyheblowanych na gładko deskach mostu wiszącego, opierając się plecami o twardą balustradę z metalowych rur. Zbliżał się wieczór, most skryty był już w kojącym cieniu, po gorącym, letnim dniu. Po lazurowym niebie płynęły powoli barankowate, wełniaste chmurki. Pod kładką płynęła rzeka. Kamieniste brzegi porastały wzruszane wiatrem zarośla i niskie drzewa. Czuł spokój. Wtulona w jego prawe ramię smukła i prześliczna blondynka zamknęła oczy. Czuł bicie jej serca. Oboje rozkoszowali się chwilą. Jej długi warkocz powiewał na wietrze obijając się delikatnie o jego łopatkę. Trzymał ją za rękę. Był szczęśliwy, szczęśliwszy niż kiedykolwiek.

Nagle coś chwyciło go za kołnierz i mocno pociągnęło w bok, a po chwili w tył. Blondynka odkleiła się od niego, krzyknęła przerażona i wyprostowała się, wciąż siedząc na deskach mostu. Jej piękne, modre oczy z mieszaniną zgrozy i paniki, nie pozwalającej jej na ruszenie się z miejsca wpatrywały się w niego i coś, co go porwało. Antares sam nie mogąc się uwolnić, wierzgnął i coraz bardziej oddalając się od niej, jedną dłonią poszukał tego, co go trzymało i wlokło, a drugą wyciągnął w jej stronę. Dłoń w rękawicy taktycznej bez palców.

- Niee…

 

…eeee! – wyrwało mu się z ust. Coś wybuchło ogłuszająco gdzieś blisko. Wizg eksplozji wypełnił uszy. Dyle mostu rozlały się, nabrały białego koloru. Po chwili sunął już po rozmytych kafelkach. Nie po deskach. Ktoś ciągnął go za kołnierz po kafelkach korytarzem.

- Już w porządku! Już nas tu nie ma! Antaresik, wracaj do mnie! – słyszał jak przez mgłę głos Puszka.

Dowódca dotaszczył go do zaułka i ustawił pod ścianą. Kucnął i dotknął policzka. Antares powoli odzyskiwał zmysły. Zebrało mu się pawia. Rzygnął, w ostatniej chwili obracając głowę, by nie zarzygać Puszka i swoich spodni. Potrząsnął głową i nabrał kolorów. Puszek zdjął z ramienia jego Iskrę i wręczył mu karabin.

- Masz, wypadło ci – powiedział i sięgnął po swój.

- Dzięki, gdzie jest kontroler? – zapytał Antares, poderwał się na nogi i otarł rękawem usta.

- Chyba go drasnąłem, trzeba sprawdzić, chodź – Puszek poszedł przodem z powrotem w tunel korytarza.

Z bronią w pogotowiu wrócili w miejsce, skąd wychynął kontroler. To była zasadzka. Ale tym razem ponieśli wilka. Wejście do korytarzyka było rozwalone. Przez sporawe dziury wyrwane w ścianie do środka wlewało się światło skrytego za chmurami słońca. W podłodze widniał lej wyrwanych kompozytów, kawałeczków kafelków, betonu i drewna. Nieco dalej leżało drgające truchło. Mocno krwawiącemu ciału brakowało nóg na wysokości grubych pachwin i jednej dłoni. Puszek zarzucił automat na plecy i podszedł szybko, wyjmując pistolet. Przyłożył go do głowy kontrolera i wystrzelił dwa razy. Z łba pozostała krwawa miazga.

- Położyłeś kontrolera – powiedział Antares, kiedy Puszek wylazł ze zrujnowanego wybuchem korytarzyka – Sam. Niewielu może się tym pochwalić – skinął głową z szacunkiem i podziwem – I znowu mnie wyciągnąłeś, dziękuję.

- Zabiłem go czystym przypadkiem – odparł Puszek, kiedy skierowali się już ku klatce schodowej – Kiedy klapnąłeś na podłodze, domyśliłem się, że gdzieś tu jest. Odruchowo rzuciłem tam granat, żeby zapewnić nam osłonę – pokazał palcem za plecy – W tym czasie wziąłem twoją Iskrę i chciałem odciągnąć od niego. Kontroler myślał, że ma cię już w saku i wlazł na granat. Szczęście w nieszczęściu.

Taaa. Antares przypomniał sobie o wydarzeniach sprzed chwili i spochmurniał. Ale nie wszystko było stracone. Należało zbadać jeszcze raz wentylatornię. Zbiegli szybko po schodach na parter. Chcieli wyjść ze szpitala, by nie ryzykować wpadnięcia na inne mutanty w środku, oraz zgubienia się. Na planie istotnie widniała inna droga w podziemia. Opuścili hol i przeszli wzdłuż parkingu na drugą stronę budynku. Znaleźli zaryglowane wejście za stróżówką. Przestrzelenie zamka otwarło blaszane wrota. Nie uszli paru kroków korytarzem, gdy okazało się, że i tamtędy nie przejdą. Drogę zagradzała „ameba” a zaraz po niej chlupotała na podłodze „galareta”. Tyle w temacie.

Innej drogi nie było. Należało tu wrócić, kiedy „inferno” na piątym piętrze uformuje artefakt, modląc się, by martwica w stopie dziewczynki postępowała jak najwolniej. Wyszli z sutereny i skierowali z powrotem do obozu. Misja była skończona. Tymczasowo. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej. Zbliżał się wieczór. Minęli wejście do szpitala i poszli lekko wznoszącą się ulicą na zachód, w kierunku bazy. Wiatr ustał tymczasem zupełnie. Żadna, nawet najmniejsza gałązka się nie poruszała. Rozdzielili się nieco, utrzymując paro metrowe odstępy między sobą. W oddali, gdzie kończyła się, dawniej obsadzona gęsto kwiatami mijanka w kształcie trójkąta, kawałek za przejściem dla pieszych, stały na drodze dwa zderzone ze sobą samochody. Jeden, jakaś niska, czerwona wyścigówka leżała na boku, a w nią wjechał duży, czarny samochód terenowy. Na tylnej klapie wciąż tkwiło koło zapasowe. Terenówka wskutek zderzenia była ustawiona w poprzek drogi. Ktoś tym samochodem wiał z okolic szpitala. Wiał szybko. Do miejsca wypadku prowadziły czarne ślady hamowania, dotąd nie spłukane przez kwaśny deszcz. Antares dostrzegał, zarys postaci na miejscu kierowcy. Znaczy się, ten nie zdołał zwiać. Przednie drzwi po stronie pasażera były zapraszająco otwarte. Ktoś, kto jechał obok zdążył pewnie umknąć. Pytanie tylko, czy…

Stalkerzy usłyszeli świst powietrza, mimo braku wiatru. Obejrzeli się jak na komendę.

Latawiec zapuścił się wyjątkowo daleko. Już nurkował. Rzucili się sprintem przed siebie uciekając. Puszek, znajdujący się bliżej prawej krawędzi jezdni, przesadził niskie barierki i wpadł przez okno do stojącego przy chodniku drewnianego, rozsypującego się sklepiku, wybijając sobą szybę. Antares nie miał tyle szczęścia.

- Uważaj, leci za tobą! – ostrzegł Puszek przez radio.

Ekstra. Zarypiście. Antares przyspieszył w biegu. Po swojej stronie miał tylko zamknięte garaże pogotowia, kawał zielonego pola i prostokąt wylanego betonu, gdzie dawniej, będąc dzieckiem grywał z kolegami w piłkę. Do najbliższego bloku było za daleko. Biegł co sił. Jedyną szansą była czarna terenówka i jej otwarte drzwi. Tam miał najbliżej. Zdążył w ostatniej chwili. Skoczył szczupakiem, głową naprzód do środka samochodu, zdzierając sobie skórę z łokci i kolan na progu karoserii. Latawiec wbił się szponiastymi łapami w otwarte drzwi, wyrwał je całe z zawiasów i pofrunął dalej z nimi, wydając z siebie skrzek. Antares złapał oddech i usadowił się fotelu pasażera. Sięgnął zaraz do gruszki radiotelefonu.

- Antares? Co z tobą? Dotarłeś do tego auta? – uprzedził go Puszek.

- Spoko, żyję. Widzisz mutanta? - odpowiedział pytaniem.

- Kołuje nad nami, sukinsyn chędożony! To jeszcze nie koniec. Ja muszę stąd wyjść, bo zaraz ten sklepik zwali mi się na łeb!

Antares rozejrzał się po samochodzie. Przyjrzał się też przez ACOG najbliższemu wejściu do najbliższego bloku. Drzwi były otwarte, zardzewiała nóżka podpierała dół skrzydła. Mogli się tam schronić.

- Musimy dotrzeć do bloku numer 4 po mojej stronie, widzisz? I poczekać do zmroku. Po tych paru stopniach i zakręt, widzę wejście. Jest otwarte – podał Puszkowi.

- Dobra. Ale musimy wystartować razem, żeby było mu trudniej wybrać cel – powiedział Puszek.

Antares musiał przemieścić się w samochodzie, żeby mieć bliżej do bloku. Na miejscu kierowcy, na desce rozdzielczej i kierownicy rozpłaszczony był świeży trup, martwy nie dłużej niż tamten pieprzony amator Jeepów. Stalker przełożył nogi ponad wałem i drążkiem zmiany biegów. Trup śmierdział, był otyły, ubrany w czarną, strażacką koszulkę. Na rękawku było widać wypłowiały, żółty napis ZMIANA II. Na paskudnym, pulchnym ryju sypał się zarost zwieńczony niezbyt wyróżniającym się irokezem na głowie. Jego auto było niemiłosiernie zaśmiecone. Antares wyprężył się i kopniakiem zepchnął grubasa z siedzenia, ten zwalił się ciężko na ziemię. Stalker przesiadł się na jego miejsce, ale po drodze coś przykuło jego uwagę. Na tylnym siedzeniu leżał pojemnik na artefakty. Większość skrytek była wypełniona pospolitymi i niezbyt cennymi artami. Mamine Korale, Kropelki, Jeżowiec, Ślimak, i… Ifryt?! Tak! Był tam! W przedostatniej przegródce, oddzielony od ścianki kontenera Śnieżynką. Antares ucieszył się jak dziki, zapominając o bólu ran. Sięgnął po pojemnik. Istotnie, Ifryt tam był i pulsował sobie miarowo w schowku. Stalker miał już meldować Puszkowi o znalezisku, ale nagle coś wielkiego z hukiem spadło z nieba na ziemię. Wbiło szpony w grubego trupa, którego Antares wykopał haixem z samochodu. Porwało go i poleciało na zachód, skręcając na północ.

Pojawił się drugi latawiec. Mutanty nie mogły pozwolić, by ciepłe jeszcze mięsko w postaci dwóch świeżych ludzików im uciekło. Potwór przeleciał nad ulicą raz i drugi, po czym chwilowo zniknął z pola widzenia. Odczekali jeszcze chwilę.

- Antares gotowy? – zapytał na kanale Puszek.

- Tak, a ty? – odparł pytaniem Antares.

- Też. Lecimy na twój sygnał!

Antares odliczył do trzech i wygramolił się z auta tak szybko jak potrafił, ściskając pudełko z Ifrytem pod pachą, drugą ręką dzierżył broń. Skoczył naprzód. Przebiegł do krawędzi ulicy, wskoczył na krawężnik, jednym susem pokonał trzy szerokie stopnie. Potem kawałek płaskiej, pokrytej wylewką ścieżki, prowadzącej do bloku. Jeszcze parę stopni i zakręt.

Świst powietrza.

Skręcił, prawie wywalając się na wyślizganym lastriko. Złapał równowagę i pomknął wzdłuż betonowej girlandy, którą dawniej zdobiły różnokolorowe kwiaty. Wpadł do sieni i niemal wszedł na „amebę”. Przeskoczył nad zabójczą pajęczyną. Odwrócił się. Postawił pudełeczko na wewnętrznym parapecie, zaraz podrywając broń do oka. Puszek już wykręcał przed girlandą. Latawiec był tuż za nim wyciągając szpony ku jego plecom. Antares zrobił krok naprzód i nacisnął spust. Wymierzył kolimator prosto w zredukowany łeb, wciśnięty między skrzydła. Puszek rzucił się przed siebie i wślizgiem wjechał do wnętrza klatki. Latawiec zamachał gwałtownie skrzydłami, by wyhamować przed drzwiami, przyjmując jeszcze kilka kul. Zaskrzeczał uniósł się i odleciał. Antares zabezpieczył broń i podał Puszkowi rękę, pomagając mu wstać. Skóra na lewej nodze i nogawka jego spodni była w krwawych strzępach, na skutek wślizgu przez metalowy próg.

- Znajdźmy jakieś puste mieszkanie – polecił dowódca – Sprawdzimy ekwipunek, przygotujemy się do wymarszu i odpoczniemy trochę – powiedział Puszek do pleców Antaresa, który sięgnął na parapet.

Ten odwrócił się i pokazał Puszkowi pojemnik w którym błyskał Ifryt.

- Ja walę! – zawołał cicho Puszek nie dowierzając – Skąd ty to wziąłeś?

- Znalazłem w tamtym aucie. On musiał nas uprzedzić, ale mamy arta! – odpowiedział Antares z uśmiechem.

- Brawo – kiwnął głową Puszek z dumą – Zabierasz resztę tych artefaktów? - Możemy się podzielić, ale najpierw znajdźmy schronienie – powiedział Antares pakując pojemnik do plecaka.

- Słusznie, idziemy.

Poszli w górę po schodach na pierwszy poziom mieszkań osłaniając się wzajemnie. Drzwi do pierwszego od prawej nie były całkiem domknięte. Antares pchnął je lekko lufą karabinu. Zawiasy skrzypnęły i mieszkanie stanęło otworem. Weszli do środka. Zbadali wnętrze, które okazało się puste. Puszek zamknął za nimi drzwi i sprawdził, zamki. Wciąż działały. Zamknęli się, a Antares sprawdził okna. Te także ktoś pozamykał wcześniej. Trafili idealnie, ponieważ szyby wszystkich okien mieszkania były całe. Szybko przeszukali szafki i półki, szczególnie dokładnie te w kuchni. Znaleźli sporo przedmiotów, ale do zjedzenia nadawała się tylko paczka zeschłych sucharów i nienapoczęty słoik miodu. Rozgościli się w salonie, na podłużnym stole rozkładając sprzęt. Kiedy usiedli na kanapie, wzbiła się z niej chmura kurzu. Antares zdezynfekował rany Puszka i opatrzył je, a potem zajął się własnymi. W tym czasie Puszek zdjął z siebie spodnie, aby za pomocą igły i nici naprawić je na szybko, bo po Zonie w krótkich nogawkach się nie chodzi. Zjedli zaimprowizowaną kolację, składającą się z zdobycznych sucharów i puszek konserwy turystycznej. Posiłek popili wodą. Po chwili odpoczynku Antares wyjął znaleziony w terenówce grubasa kontener. Przyjrzeli mu się.

- Które chcesz? Mnie interesuje tylko Śnieżynka. Ifryta bierzemy, a Kropelki i Korale mogą się przydać w obozie na zatrucia - zaproponował Antares.

- Okej – przytaknął Puszek – To ja chcę Ślimaka.

- Bierz.

Obaj wyjęli też własne pojemniki, Antares przełożył Śnieżynkę do siebie, a Puszek Ślimaka z Koralami. Oprócz tego Antares wziął jeszcze Ifryta i Kropelki. Stalker podniósł się i postawił znaleziony pojemnik na półce pokrytej grubą warstwą kurzu, pomiędzy zdjęciami byłych lokatorów. Niech nacieszą oko. Zasiadł obok Puszka ponownie i przeładował broń. Uzupełnił amunicję w wybrakowanych magazynkach i umieścił je na swoich miejscach w ładownicach. Kiedy obaj byli przygotowani do drogi, a gacie Puszka w miarę zacerowane, dowódca wyjął mapę i rozłożył na stole. Byli przy byłej ulicy Szpitalnej. Dogadali powrót drogą nieco niekonwencjonalną. Zamierzali pójść dalej na zachód, zejść z ubitej asfaltówki i przedrzeć się lasem do obozu, po drodze przechodząc dość duży strumień. Jeśli chcieli wrócić jak najszybciej, była to jedyna możliwość. Musieli wsiąknąć jak najgłębiej w knieję, bowiem od zakrętu, na którym zamierzali opuścić ulicę, było niebezpiecznie blisko do cmentarza. A w Zonie obok cmentarzy się nie chodzi.

Odpoczywali jeszcze około dwóch godzin. Czekali do zapadnięcia całkowitego zmroku. Latawce to inteligentne mutanty, więc nie zamierzali opuścić mieszkania tak samo jak do niego weszli. Otwarli tylko rygle i uchylili nieco drzwi, by ktoś mógł uratować się podobnie jak oni pod wieczór. Otwarli okno wychodzące na zachód i zeskoczyli na trawę. Kolejno. Antares pierwszy, zbadał miejsce lądowania i zlustrował teren. Dał znać Puszkowi, że można. Po chwili i on wylądował obok niego, sycząc z bólu poharatanej nogi. Udali się po chodniku, przez który coraz częściej przezierało zielsko. Latawców nie było widać. Żadnych innych mutantów też. Posucha pogrążona była w ciemności i niemal doskonałej ciszy. Żadnych ptaków, świerszczy, niczego.

Szybko przebyli ulicę do zakrętu i rozwidlenia. Odnoga idąca w lewo, pięła się ostro w górę. Przeszli kawałek w tamtą stronę, przeskoczyli rów, wspięli po stromej grapie i wkroczyli miedzy pierwsze drzewa. Po ciemku szli wolniej, by nie wpaść w jakąś niewidoczną anomalię. Badali dokładnie drogę nakrętkami i śrubami. Szli wręcz ślimaczym tempem. Dzięki temu nie wleźli w „grawikoncentrat” ukryty za zwalonym pniem. Pięli się w górę zbocza, przedzierając przez wilgotny łęg. Po pewnym czasie wzgórze zaczęło nieco opadać. Upłaz kończył się w kotlinie. A w niej płynął dość szeroki strumień. Prowadzący Antares zbadał bród nakrętką.

Czysto. Przeszli przezeń, mocząc buty. Znaleźli się na kawałku płaskiego terenu porośniętego wysoką trawą. Kiedyś był to ogród. Płaski teren wznosił się po paru metrach, kończąc wypłaszczeniem, gdzie stał dom. Zatrzymali się chwilę, oświetlili go latarkami. Dawniej dom musiał być usytuowany w naprawdę urokliwym miejscu. Zaraz pod lasem, który teraz zaczął już wdzierać się na teren ogrodu, blisko strumyka. Na prawo od miejsca w którym stali, w trawie kręciła się powoli „karuzela”, świecąc lekko, przez co widać było w miarę dokładnie gdzie się znajduje. Przeszli przez ogród, kierując się dalej na zachód. Za domem na przyczepie stała łódka, przykryta czarnym brezentem. Spod brunatnego materiału wyzierał kawałek białego kadłuba żaglówki. Obrzucili go wzrokiem i wniknęli ponownie w las. Po kilku krokach natknęli się jeszcze na „otwieracz”, a głębiej w lesie na „ręcznik”. Im dalej, tym zagajnik był gęstszy. Szlak stawał się coraz trudniejszy. Wkrótce jednak osiągnęli szczyt, gdzie musieli nadłożyć nieco drogi, by ominąć wypełnione wodą leśnie oczko. Za nim zeszli już w dół wzdłuż zbocza, kierując się dalej na zachód. Idąc tym szlakiem między wzniesionymi bardzo rzadko osamotnionymi domami, po około godzinie marszu znaleźli się nad obozowiskiem. Stamtąd pozostało tylko zejść kilkadziesiąt metrów niżej, by dotrzeć na miejsce.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania