Strażnik Światła

Nocne mgły zaczęły otulać miasto. Schodziły z kamienistych stoków gór i zalewały ulice, niczym potop. Migoczące światła na ulicach przebijały się przez nie z trudem – jasne punkciki w mlecznobiałym morzu zdawały się odzwierciedleniem gwiazd, które jako jedyne oświetlały dolinę z nieba. Księżyc znajdował się w nowiu i gdy powróci ponownie na nieboskłon, zastanie już jedynie zgliszcza miasta i kości jego mieszkańców.

Yosef przechadzał się kolejnymi ulicami Amaldranu, niosąc w ręku pochodnię i zapalając specjalne węgle w żeliwnych, ozdobnie kutych koksownikach. Przygotowane przez piromantów na wypadek deszczu – zapalały się za jednym dotknięciem i nie gasły od wilgoci. Ręcznie wykute piece o fantazyjnych i niepokojących zdobieniach wystawiano w mieście co miesiąc na czas nowiu, aby rozświetlały mroki nocy i odstraszały to, co może się w nich kryć.

Mężczyzna od zawsze był sceptycznie nastawiony do podań o monstrach nawiedzających dolinę w czasie nowiu, wykonywał jednak tę pracę z dwóch powodów: z racji (w jego mniemaniu rzekomej) odpowiedzialności, która ciążyła na niej, była dobrze opłacana, a jej wykonywanie wiązało się z zyskaniem powszechnego szacunku mieszkańców. A to było mu potrzebne.

Gareon Moer Yosef miał pięćdziesiąt lat na karku, z czego niemal dziesięć spędził jako przymusowy robotnik w kopalni w ramach niesłusznego wyroku za zabójstwo swojej żony i syna. Cudem tylko uniknął stryczka, ponieważ brakowało niezbitych dowodów jego winy. W końcu został uwolniony, gdy prawdziwy morderca został złapany na miejscu nowej zbrodni i w procesie przyznał się do poprzednich czynów. Mimo oczyszczenia z zarzutów, Yosefa nadal traktowano jako zbrodniarza, gdy powrócił do Amaldranu. Z tego też powodu z trudem otrzymał tę, bądź co bądź, zaszczytną funkcję – udało się to jedynie dzięki pomocy dawnego przyjaciela Yosefa – człowieka z jego „poprzedniego życia”.

W nim Yosef był średnio majętnym kupcem, handlował dywanami i draperiami sprowadzanymi do Amaldranu oślimi karawanami aż z położonego na wybrzeżu Rechalo, dokąd docierały na potężnych galerach z bajecznych krain za morzem. W kamienistej, ponurej i przygnębiająco szarej dolinie, w jakiej leżało miasto, feeria barw, którą oferowały egzotyczne dywany, była jak promień słońca przebijający się przez burzowe niebo. Kobierce schodziły na pniu i przez ostatnie dni przed nową dostawą Yosef zwykle musiał zawieszać działalność. Zawsze też dziwił się, jak to możliwe, że wciąż jest na nie popyt, skoro wydawałoby się, że sprzedanymi dywanami można by wyłożyć nie tylko wszystkie budynki, ale i ulice miasta. Nie zaprzątał sobie jednak zanadto tym głowy – liczyły się zyski.

Gdy nastąpiła ta tragedia, do której po dziesięciu latach nie chciał już wracać myślami, siłą rzeczy nie było komu kontynuować jego pracy. Pierwsza dostawa po jego skazaniu zastała zamknięty sklep i dom, toteż w kolejnych dywanów już nie dostarczano. Po odzyskaniu wolności, Yosef próbował odnowić kontakt ze swoimi dostawcami, jednak przewodnik karawany powiedział mu, że gdyby chciał wrócić do handlu, musiałby pojechać z nim aż do Rechalo, żeby dobić targu z kupcami za morza. Mimo że nic już nie trzymało go w Amaldranie, nie zdobył się na jego opuszczenie.

Symbolicznie odciął się od poprzedniego życia, sprzedając dom i sklep, a za uzyskane złoto, kupując inny, bardziej odpowiadający osamotnionemu wdowcowi. Krótko potem udało mu się dostać pracę Strażnika Światła, jak niektórzy nazywali ten zawód, i tak oto zapalał uliczne koksowniki po raz dwunasty.

Pracę zaczynał – zależnie od pory roku – wczesnym popołudniem, lub dopiero pod wieczór, zawsze tak, aby wszystkie ulice były oświetlone przed zapadnięciem zmroku. Tym razem się spóźniał i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Słońce już zaszło, a Yosefowi nadal pozostawało kilka ulic na obrzeżach. Wyrobił by się w czasie, gdyby nie fakt, że najzupełniej w świecie zgubił się w zaułkach Mordowni, jak określano najobskurniejszą dzielnicę Amaldranu. Szczęśliwie opuścił ją w jednym kawałku, bo nawet u tamtejszych zakapiorów strach przed niewiadomą grozą czającą się w mroku nocy był silniejszy, niż chęć bitki i wyłudzenia kilku srebrników. Co więcej, gdy jeden rzezimieszek z zakrzywionym ostrzem wyeksponowanym przy pasie zobaczył, że mężczyzna, którego zamierzał za chwilę grzecznie poprosić o niewielki datek to Strażnik Światła, zamiast ograbić – wskazał mu drogę.

Teraz Yosef marszobiegiem podążał w kierunku południowej bramy miasta, gdzie znajdowały się ostatnie niezapalone piece. Nie chciał biec, gdyż taki widok mógł w co bojaźliwszych wzbudzić niepotrzebną panikę, a w konsekwencji, kto wie, może nawet kosztować go pracę.

W końcu dotarł na miejsce, rozniecił ogień w koksownikach i tym samym zakończył tę część swojej pracy – wyłącznie z niewielkim opóźnieniem. Teraz już tylko udać się do Wieży Tysiąca Płomieni wznoszącej się w samym centrum Amaldranu, z której Strażnik Światła niezmiennie doglądał ognisk. Jeszcze zaledwie pięć lat temu, gdy palono drewno, lub węgiel drzewny, była to istotna funkcja, bo Główny Strażnik dawał wówczas znać swoim podwładnym, że w konkretnej części miasta należy dołożyć opału, bądź ogień zupełnie wygasł.

Obecnie, dzięki „magicznym” węglom praca ta ograniczała się do zwyczajnego czuwania. Podobnie brygada Strażników została ograniczona z kilkunastu ludzi do jednego. Słowem, do Amaldranu dotarł postęp. Z tego też powodu Yosef spędzał każdą noc nowiu na czytaniu, bądź ucinaniu sobie krótkich drzemek. Takie też plany miał na noc, która tym razem zaskoczyła go nieco wcześniej.

Do Wieży Tysiąca Płomieni dotarł bez trudu. Potężna baszta z marmuru i granitu była co najmniej dwukrotnie wyższa od jakiegokolwiek innego budynku w mieście, dzięki czemu można ją było dostrzec z każdego punktu w Amaldranie – stanowiła więc niezawodny punkt odniesienia. Gdy stało się u jej stóp, nie sposób było tak wychylić głowy, żeby dostrzec wieńczący ją nieco spiczasty dach z ciemnozielonkawej dachówki, tak charakterystycznej dla zabudowań miasta, podtrzymywany przez cztery narożne kolumny otwartej dzwonnicy.

Na szczyt prowadziły kręcone schody o dokładnie dwustu siedmiu stopniach – Yosef policzył je już pierwszej nocy. Zawrotna wysokość była nierozerwalnie związana z oszałamiającym widokiem ze szczytu. Oczywiście noc nowiu nie sprzyjała podziwianiu doliny i okalających ją szczytów, jednak zawsze o świcie, gdy jego warta dobiegała końca, z niezmiennie jednakowym zachwytem na twarzy oglądał magiczny spektakl natury, kiedy to słońce wschodziło zza Szczytu Hellidy, by oświecić dolinę w której mieścił się Amaldran.

Za szczególnie piękne Yosef uważał jaskinie, do których wejścia pokrywały zachodnie zbocze doliny tak gęsto, że przypominało ono gigantyczne skalne sito. W mieście często wspominano o nich, ale nigdy nie robiono tego głośno. Kiedy budowano Amaldran, ludzie chronili w niektórych z nich oraz szałasach wzniesionych u podnóża zbocza. Jednak gdy tylko miasto zaczęło się nadawać do zamieszkania, w pośpiechu je opuścili. Śmiałkowie, którzy postanowili obejrzeć od wewnątrz tymczasowe „mieszkania” swych przodków, opowiadali, że jaskinie wyglądają, jakby opuszczono je zaledwie poprzedniego dnia – wszędzie walały się pozostawione sprzęty, paleniska były niezasypane, w spiżarniach znajdowały się przegniłe, ale szczelnie zamknięte skrzynie i beczki. Powody nagłego pozostawienia zapasów i dobytków obrosły już w legendy, którymi babki straszą swoje wnuki i nikt tak naprawdę już w nie nie wierzy – co zdaniem Yosefa dziwnie kontrastuje z tym, że żaden mieszkaniec Amaldranu nie dopuszcza nawet myśli o tym, żeby w czasie nowiu nie zapalić nocnych ognisk. Bo skąd wiadomo, że bestie, które miałyby być odstraszane tymi światłami, nie przepędziły setki lat temu z jaskiń owych założycieli miasta?

U szczytu wieży znajdowało się niewielkie pomieszczenie z kilkoma topornie wykonanymi meblami oraz niewielkim piecykiem, który miał ogrzewać wnętrze. Z pokoju można było wyjść na wąski okalający wieże taras widokowy, z którego Yosef miał doglądać ognisk na ulicach. Zwykle wychodził na niego kilka razy w ciągu całej nocy, bardziej by rozprostować nogi i się rozbudzić, niż żeby rzeczywiście sprawdzić, czy gdzieś nie wygasły płomienie – w końcu odkąd stosuje się specjalne węgle, nigdy nie miało to miejsca.

Odłożywszy księgę, którą przyniósł ze sobą na dzisiejszą noc, na stół, mężczyzna jak zawsze wyszedł zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Cały Amaldran jasno świecił – z tej wysokości wyglądało to tak, jakby z ciemnego pomieszczenia spoglądało się przez ażurową okiennicę na pogodne niebo. Mniej i bardziej regularne ulice i place miasta tworzyły jasne wzory na ciemnym tle budynków, a całość była otoczona nieprzeniknioną czernią doliny. Powoli cichły ostatnie dźwięki miejskiego zgiełku, gdy jego mieszkańcy zamykali się w domach i przygotowywali do snu. Jedynie kilka oberż wciąż pozostawało otwartych, choć i w nich wkrótce pogasną światła. W noc nowiu nikt nie był w nastroju do zabawy.

Mimo swojego sceptycyzmu, gdy spoglądał na nieco zamglone, oświetlone rozmigotanymi płomieniami ognisk ulice miasta pogrążonego w takiej ciszy, jak gdyby wstrzymywało oddech, do serca Yosefa również wkradał się pewien niepokój. A co jeśli przerażające stwory z legend – skrzydlate bestie o poszarpanych błoniastych skrzydłach, zakrzywionych, czarnych i połyskliwych jak onyks, zębach w szczękach tak wielkich, że mogłyby jednym kłapnięciem odgryźć ludzką głowę – istniały naprawdę?

Mężczyzna przypomniał sobie fantazyjne bajania swojej własnej babki i ten jeden obraz wypłynął teraz w jego wyobraźni, a wraz z nim fragment opowieści o nocnych stworach. Według jej wersji legendy – a mały Gareon nie wątpił, że to właśnie wersja Weferi Yosef była prawdziwa, choć każda staruszka w Amaldranie opowiadała inną – pojawiały się one jedynie raz na kilka lat, ale nie było wiadomo dokładnie, kiedy się ich spodziewać, dlatego też ognie palono co miesiąc, choć przez większość czasu nie byłyby potrzebne. Powrócił również do niego inny szczegół, który w tej chwili przyprawił go o zimny dreszcz na plecach – według jego babki, światło księżyca nie tyle odstraszało potwory, co osłabiało je, dlatego atakowały jedynie w czasie nowiu, w odróżnieniu od drugiego rodzaju potworów, które podczas pełni przylatywały tam, gdzie osiedliły się ich pobratymcy. A ogniska palono nie dla światła, a dla ciepła – bo bestie pochodziły z zimnych otchłani nocnego nieba. A węgle przygotowane przez piromantów płonęły zimnym, bladym ogniem, który nie dawał ani krzty ciepła.

Mężczyzna zadrżał i otrząsnął się, a w duszy skarcił za uleganie bajaniom staruszki sprzed niemal pół wieku. Nocne bestie to tylko bajka, a nocne ognie to tylko tradycja. A jednak z pewną dozą obaw przed tym, co może zobaczyć, spojrzał w gwieździste niebo, mimowolnie wypatrując jakichś ciemnych kształtów. Niczego takiego jednak nie dostrzegł i postanowił wrócić do środka, dołożyć parę polan do piecyka i zacząć lekturę. Nim jednak zdążył to zrobić, światła przy północnej bramie poczęły gasnąć.

Yosef ścisnął mocniej drewnianą barierkę i wytężył nadszarpnięty wiekiem wzrok, żeby upewnić się, że nie ma omamów. Niestety nie pomylił się, ogniska gasły jedne po drugich, tak jakby od bramy ktoś rozciągał gigantyczną płachtę, zakrywającą miasto. W zatrważającym tempie główna ulica tamtej części miasta dołączyła do czerni doliny. Mężczyzna nie miał szans, żeby temu przeciwdziałać. Zanim dotarłby na miejsce, wszystkie koksowniki zgasłyby i tak. Stał tam, na najwyższej wieży miasta i obserwował, jak kolejne ulice, jedna za drugą, przestają być widoczne. Nim zdążył obejść taras dwukrotnie, Amaldran pogrążył się w ciemności.

Wtedy przypomniał sobie, że wieża jest również dzwonnicą. Na wypadek zagrożenia, należało powiadomić miasto. Yosef rzucił się do środka, wspiął po drabinie na niewielki stryszek, gdzie z otworu w suficie zwisała lina do poruszania dzwonem. Gdy tylko go pociągnął, potężny spiżowy dzwon nad nim wydał z siebie ponury i ogłuszający dźwięk – lecz tylko jeden, bowiem stary sznur zerwał się i opadł na podłogę, wzbijając zaległy tam kurz.

W tym momencie Yosefa ogarnęło autentyczne przerażenie, ale i determinacja. Do najwyższego punktu wieży, gdzie wisiał dzwon, można się było dostać przez klapę w rogu strychu. Mężczyzna szybko wciągnął drabinę, po której wcześniej wszedł i oparł ją o ścianę w odpowiednim miejscu. Wspiął się na górę i wyszedł na ostatni poziom wieży, gdzie nikt nie stał od dziesiątek lat. Nie było tam żadnego zabezpieczenia – jeden nieuważny krok mógł skończyć się tragicznym lotem ku ziemi.

Dzwon był doprawdy ogromny i przez moment Yosef obawiał się, że nie zdoła go poruszyć. Oparł się jednak plecami o narożny filar podtrzymujący dach i powoli udało mu się rozbujać zaśniedziałego olbrzyma. Jego śpiew niósł się po całej dolinie, odbijał od gór i wracał zwielokrotniony echem. Mieszkańcy oddalonego o pół dnia drogi Garagotu zarzekali się później, że i oni słyszeli w środku nocy przeraźliwy dźwięk dzwonu z Amaldranu, od którego dzieci płakały, a psy kuliły się ze strachu.

W końcu Yosef nie miał sił kołysać dłużej dzwonu. Opadł na podłogę, ciężko oddychając, podczas gdy cichł najpierw dzwon, a potem dzwonienie w uszach. Po chwili zaczęły docierać do niego dźwięki z miasta. Ludzie krzyczeli na ulicach, nie wiedząc co się dzieje, wyraźnie przerażeni. Jednak ich głosy wkrótce umilkły wraz z narastającym odgłosem zupełnie nie podobnym do niczego innego. Przypominał on szum oceanu, jednak z całą pewnością nagle morze nie pojawiło się w dolinie. Dźwięk narastał i narastał, stawał się coraz wyraźniejszy i z ciągłego szumu dało się wyróżnić pojedyncze odgłosy go tworzące. Krew odpłynęła z twarzy Yosefa, gdy zdał sobie sprawę, że jest to nic innego, lecz trzepot skrzydeł.

Na drżących nogach wstał i chwytając się kolumny wysilał wzrok, wpatrując się w ciemność, oczekując nieuniknionego. Przez jego myśli zaczęły przepływać kolejne wspomnienia z czasów, gdy był szczęśliwy – z dzieciństwa, z młodości, z małżeństwa. Jego umysł próbował rozpaczliwie ratować się nimi przed nieopisaną zgrozą tego, czego był świadkiem, bo gdyby tylko rejestrował to, co dzieje się w Amaldranie, odszedłby od zmysłów i rzucił się z Wieży Tysiąca Świateł.

Przeraźliwe krzyki ludzi ginących na ulicach od czarnych kłów i szponów zagłuszał śpiew jego matki, którym kołysała go do snu. Nieopisany odór śmierci, krwi i niewidzialnych w mroku bestii niknął w zapachu morza, który poczuł, gdy pierwszy raz udał się do Rachelo. Widok walących się budynków i strzelających w niebo płomieni zasłaniały mu roześmiane twarze jego ukochanej żony i syna.

A gdy Synowie Nocy z całą swą mocą uderzyli w Wieżę Tysiąca Świateł, Gareon Moer Yosef, syn Moera i Safiny, mąż Deretei i ojciec Berena zaczął spadać wraz z walącą się basztą, czuł ciepły uścisk swojej rodziny. Pogrzebany pod gruzami wieży zmarł jako jedyny mieszkaniec Amaldranu z uśmiechem na ustach, a jego ciało nie stało się pożywieniem potworów z niebios.

Amaldran, nazywany też najjaśniejszą gwiazdą północy, zgasł. Jego ulice zostały zasłane kośćmi jego mieszkańców, a wspaniałe budowle rozpadły się w gruzy. Dolina pośród Starych Gór stała się domem przerażających istot z legend, które tamtej nocy przypomniały światu o swoim istnieniu – Plugawych Synów Nowiu i ich po stokroć straszniejszych sióstr, którym utorowały drogę – Złowieszczych Córek Pełni. I już nikt, kto zbliżył się do tego upadłego miasta choćby na zasięg wzroku, nie powrócił żywy, by opisać, co się tam dokonało.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Freya 04.07.2020
    "zalewały ulice, niczym potop. Migoczące światła na ulicach przebijały się przez nie z trudem" – te ulice nieco zbyt blisko siebie ?
    Trochę dla mnie za dużo Yosefa i Amaldranu; czasem nie da się uniknąć, jednak tutaj można byłoby to zmienić aby tekst wyglądał zgrabniej.
    Ciekawy wątek, chyba jakiś większy projekt... ? Pozdrawiam
  • Fanifur 04.07.2020
    Dzięki za przeczytanie i zwrócenie uwagi na błędy - postaram się je wkrótce poprawić. Tekst to pojedyncza opowieść i nie sądzę, żeby doczekała się kontyuunacji ;) Jest co najwyżej luźno związana z opowiadaniem "Skalne Sanktuarium". Jeszcze raz dzięki i pozdrawiam również ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania