Strzaskana Korona - Rozdział 1 - Złamany Człowiek

Autor: Wojciech Łysakowski.

STRZASKANA KORONA

 

PROLOG

“Foe rzekł do brata swego - Cierpienie tworu twojego karmi tych co naszą rodzinę chcą podzielić, twe dzieło już kuszone jest przez wrogów naszych…”

 

Widzę ludzi tłoczących się na ulicach. Kuleją, niektórzy upadają, aby nigdy więcej już nie wstać. Kaptury na ich głowach ukrywają poznaczone naroślami twarze, rany z których wycieka krew i ropa, ich oczy, te martwe, kiedyś zapewne błyszczące szczęściem oczy. Umierające postaci bardziej teraz przypominające kroczące kukły krążące bez celu, wiedziałem co się z nimi działo tak samo jak wiedziałem, że nie mogę im już pomóc. W oddali widziałem twierdzę, zamek który znałem, dom królów. Zacząłem iść w jego kierunku, nie wiem dlaczego, po prostu musiałem. Kukły ustępowały mi z drogi gdy kroczyłem ku potężnej budowli. Domy po obu stronach brukowanej ulicy były zniszczone, na ich rozpadających się ścianach widniały słowa nabazgrane czarną mazią. “Nadzieja odeszła przed końcem” Mówiły litery wyglądające jak dzieło szaleńca. Uschnięte drzewa stały smętnie, tęskniąc za promieniami słońca . Bramy zamku nie były zamknięte, nie były też jednak otwarte. W żelaznej kracie widniał wielki otwór wyrwany przez jakąś niewyobrażalną siłę. Wkroczyłem na plac, panowała absolutna cisza, nie słyszałem śpiewu ptaków, nie słyszałem dźwięku gałęzi bujających się przy porywach wiatru, wszystko było… martwe… Pomnik pierwszego władcy, niegdyś dumnie stojący na środku placu, leżał teraz roztrzaskany przed głównym wejściem. Pchnąłem wrota prowadzące do wielkiej sali, zabawne, nie poczułem żadnego oporu który powinny stawić wzmacniane stalą, ciężkie drzwi. Pomieszczenie wypełnione było ciałami, szlachta, magnateria, wszyscy leżeli na posadzce otoczeni czarną mgłą. Na końcu sali ujrzałem postaci stojące po dwóch stronach tronu, zakapturzeni starcy, trzymający kostury w bladych, żylastych dłoniach. Na miejscu w którym powinien siedzieć Król Tcheod siedział inny mężczyzna. Odziany w czarny pancerz, ciemne włosy opadały mu na ramiona, wyglądał na mniej więcej trzydzieści lat, jednak podobnie jak jego towarzysze, miał skórę w kolorze alabastru. Na miejscu jego oczu widziałem tylko pustkę, ciemność która wydawała się pożerać wszelkie światło w pomieszczeniu. Uśmiechnął się lekko i przez chwilę chyba oceniał moją osobę. -Witaj - Odezwała się postać, zaskakująco ludzkim głosem, głosem bez cienia wrogości czy zła. - A więc to ty, to ciebie upodobał sobie mój bratanek, no cóż, zawsze miał słabość do umęczonych dusz… Mężczyzna wstał i ruszył powoli w moim kierunku. Dźwięk jego kroków niósł się echem po ogromnym pomieszczeniu, płytki budujące jego pancerz ocierały się o siebie wydając nieprzyjemny, drążący uszy dźwięk. Starcy szli za nim, synchronicznie, niczym fala, cały czas pozostając dwa kroki za postacią w czarnym pancerzu. - Nigdy nie rozumiałem tego zachwytu waszą rasą… - powiedział kładąc mi zimną dłoń na poliku, chciałem się odsunąć, chciałem wzdrygnąć się ale nie mogłem, nic nie mogłem zrobić. - Tacy… krusi, słabi. Spójrz na siebie, wyniszczone ciało i przeżarty żalem umysł… - uśmiechnął się odkrywając lśniąco białe zęby - Zrób coś dla mnie proszę… - spojrzałem w jego wypełnione pustką oczodoły - Nie walcz zbyt długo, bo kiedyś spotkasz osobę która przywróci iskrę nadziei do tego przeżartego smutkiem umysłu. - w tym zdaniu słyszałem groźbę ale wyczułem coś jeszcze, gdzieś głęboko w jego tonie wychwyciłem nutę… smutku? - i ja odbiorę ci tę osobę. - Mężczyzna odwrócił się z powrotem w stronę tronu. - A teraz… wracaj do swego koszmaru.

 

 

 

Rozdział I - Złamany człowiek

“I stworzył Pan człowieka, ale twór jego był słaby, podatny na cierpienie jakie mogło na nań spaść gdy kroczył po tej samej ziemi co Foe...”

 

Poczułem szturchnięcie.

 

-Hardy! - burknął Szef - Wstawaj w końcu do cholery, mamy pole bitwy do przeczesania.

Podniosłem się w futrzanym śpiworze, ekipa powoli zbierała swe przynależności, kilku stało już na skraju lasu i obserwowało pogorzelisko. Nasz obóz składał się z dwóch ognisk, wozu oraz dziewięciu rozłożonych posłań. Ludzie zbierali swoje rzeczy z wyraźną niechęcią.

-No! Ruszże się w końcu łachudro! - zawarczał ponownie nasz znamienity przywódca widząc, że nadal siedzę.

-Na Bogów, spokojnie, trupy nigdzie nam nie uciekną… - odparłem przecierając oczy.

-Trupy nie, ale łupy mogą, więc podnieś swój szlachecki tyłek i zbierz rzeczy. - Powiedział wyciągając z ziemi łopatę po czym odwrócił się i rzucił ją na wóz.

Zwinąłem szybko śpiwór, przywiązałem go do plecaka i podniosłem z palety moją czarną, łuskową zbroję której lewy naramiennik ozdobiony był piórami strzygi. Przytroczyłem do pasa miecz po czym wciąż zaspany i nie zjadłszy nawet śniadania ruszyłem za resztą grupy. Próbowałem w biegu zapiąć klamrą z srebrzystej stali mój czarny płaszcz i w końcu udało mi się zrealizować tą niezwykle trudną o tak wczesnej porze czynność. Wkroczyliśmy na pole, pogorzelisko rozciągało się stąd aż do krańca drugiego lasu, trupy leżały na trupach jak w koszmarnym obrazie jakiegoś odurzonego makiem artysty o niezwykle mrocznych snach. Chłopcy od razu zabrali się za grabienie, najwyraźniej nie mieli podobnych do mnie rozmyślań i skupieni byli raczej na zawartości mieszków obecnych tu ciał. Ja zdecydowałem się przejść trochę dalej, irytowały mnie ich rozmowy więc jeśli mogłem ograniczyć kontakt zamierzałem skorzystać z okazji. Zauważyłem, że niektóre ciała nie były w stanie jakiego spodziewalibyśmy się po takiej walce, niektóre zwłoki Eznarskich żołdaków były rozszarpane, rozdarte na kawałki. Na truchle jednego z koni dostrzegłem ślad po zębach a raczej powinienem był powiedzieć potężną dziurę w boku zwierzęcia. Nagle jeden z żołnierzy kaszlnął wypluwając krew zmieszaną z flegmą. Spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem i próbował chyba prosić o pomoc. Ja w pewnym sensie miałem zamiar spełnić jego życzenie. Szybkim ruchem wyciągnąłem sztylet i wbiłem go w gardło żołnierza aż po rękojeść. Biedak zaczął charczeć, wykręcił się w spazmatycznym odruchu i zastygł z twarzą ściągniętą grymasem bólu. Nie miałem tutaj niczego co mogłoby go uratować a Szefowi raczej nie spodobałaby się wizja przyjmowania rannych. Za plecami usłyszałem kroki a chwilę później głos Szefa. - Hardy! - wrzasnął - Do kurwej nędzy, zacznij im zdejmować te buty, a nie się kręcisz w kółko!

Klęknąłem przy żołnierzu i zabrałem się za przeszukiwanie ciała, znalazłem parę miedziaków, zapieczętowany list i całkiem dobry stalowy nóż. Przytroczone do paska zobaczyłem to co zobaczyć bardzo chciałem - skórzany mieszek z brzęczącą zawartością. Z uśmiechem odciąłem woreczek i szybko schowałem pod płaszczem, nie chciałem przecież, żeby Szef czy którykolwiek z moich chwilowych towarzyszy zobaczył znalezisko. - Oj Hardy, obłowisz się dzisiaj. - pomyślałem z uśmiechem i odgarnąłem za ucho przetłuszczone, ciemne włosy. Zabrałem się do ściągania butów nieboszczyka leżącego obok. Dookoła robiło się coraz głośniej. Moi towarzysze stwierdzili, że usuną ciała w jednym miejscu, aby zrobić miejsce na ognisko. Pojęcia nie mam jaki miało to sens, skoro nie nastało jeszcze południe, a nasza siedziba znajdowała się zaledwie dwie mile od miejsca gdzie rozegrała się bitwa, ale kto tam wie co lęgnie się w głowach tych kretynów. Któryś z nich otworzył butelkę podłego wina, a inny zaczął śpiewać piosenkę o jakieś kurwie i jej ukochanym psie. Oczywiście pomysł rozłożenia obozu był tak idiotyczny jak oni sami, gdyż patrole żołnierzy nie traktują band takich jak nasza zbyt pobłażliwie, a dzień po bitwie zwykle pełno kręci się ich dookoła, ale co biedny Hardy może wiedzieć, przecież się na tym nie zna, bo wcale nie robi w tym fachu od dziesięciu lat, kiedy większość z nich to chłopi, którym wojna odebrała domy kilka tygodni temu. Wydaje mi się, że z całej tej bandy matołów, tylko Szef ma trochę oleju w głowie. Szef, 40-letni łysiejący gbur z twarzą pełną blizn po ospie i otworem w miejscu gdzie kiedyś znajdowało się zapewne lewe oko, brakowało mu kilku zębów a jego lewe ucho było tylko odstającym poszarpanym kawałkiem skóry, ale jedno przyznać mu trzeba, jest wielki jak dąb i nie najgorzej radzi sobie w starciach bezpośrednich, za to troszeczkę gorzej u niego ze sztuką konwersacji i wszystkim co wymaga czegoś więcej niż brutalnej siły.

Kiedy próbowałem zdjąć srebrny pierścień z palca niewyobrażalnie tłustego oficera, z którego czaszki sterczał pokryty rdzą topór, zorientowałem się, że tak naprawdę nie mam pojęcia kto wygrał tę cholerną bitwę, ale zważywszy na to, że wasz drogi Hardy nie pochodzi stąd stwierdziłem, że zapytam się o to później Szefa, ponieważ moi mili w odróżnieniu od moich towarzyszy jestem człowiekiem pracowitym i nie chciałbym teraz zawracać głowy naszemu przywódcy pytaniami.W końcu udało mi się ściągnąć pierścień z palca tłuściocha i zadowolony ze swojego znaleziska zabrałem się za kolejne ciało - tym razem rycerza zakutego w zbroję płytową. Nigdy nie lubiłem tego rodzaju opancerzenia, zawsze uważałem, że za bardzo spowalnia.

Pogrążony w rozmyślaniach nie usłyszałem skradającego się za mną osobnika, który szybkim ruchem złapał mnie za gardło, próbowałem krzyknąć, ale wydałem z siebie tylko coś na kształt pisku. Podniosłem nogę i opuściłem ją na stopę napastnika, a potem tyłem głowy uderzyłem go w nos, usłyszałem chrupnięcie i jęk bólu. Udało mi się wyswobodzić i rzuciłem się po kuszę, która leżała dwa metry ode mnie. Kiedy się odwróciłem napastnik biegł już w przeciwnym kierunku. Podniosłem kuszę, wycelowałem i nacisnąłem spust. Bełt pomknął nad polem i wbił się prosto między łopatki uciekającego. Podbiegłem do ciała i zdjąłem maskę zakrywającą twarz gnoja, przez którego prawie dostałem zawału. Ujrzałem mężczyznę na oko 30-letniego, z nosa ciekła mu krew a nad lewym polikiem widniała długa blizna sięgająca podbródka, moja ofiara nie miała przy sobie ani broni ani pieniędzy. - no cóż - pomyślałem - Czas wracać do pracy.

 

--------------------------

 

Był wieczór, kiedy wracaliśmy z pola bitwy. Nad nami zebrały się ptaki czekające na obfity posiłek a na skraju lasu zobaczyliśmy wilki. Chłopcy zgasili ognisko i zaczęli pakować łupy na powóz, kiedy ja stałem z kuszą i obserwowałem, czy nie zjawią się nekromanci albo żołnierze. Jeśli mam być szczery, bardziej obawiam się tych pierwszych. Obrzydliwych starców wyciągających wnętrzności poległych żołdaków, aby robić z nich wywary wydłużające życie, czy używać ich do odprawiania rytuałów mających na celu czczenie demonów. Niektórzy bardziej zabobonni ludzie twierdzą, że nekromanci potrafią przyzywać dusze umarłych i zniewalać je, ale jako iż nigdy nie widziałem podobnego zabiegu podchodziłem do tego stwierdzenia z pewną dozą sceptycyzmu. Nagle, po drugiej stronie pola usłyszałem wrzaski i dostrzegłem czarną mgłę.

- Szefie! - krzyknąłem.

- Co jest Hardy? - odparł.

- Wydaje mi się, że powinniśmy się zbierać, żołdaki Eznara się tu złażą, żeby pilnować ciał.

- Dobra, ekipa! Ruszać tłuste dupska bo nas zaraz wypatroszą! - Wrzasnął Szef.

Niestety Szef nie wiedział, że lada moment ekipa nie będzie w stanie nigdzie się ruszyć. Nekromanci stojący po drugiej stronie pola zaczęli z niepokojącą prędkością przemieszczać się w naszą stronę. Sunęli ponad powierzchnią pola, jak gdyby niesieni wiatrem, zostawiając za sobą czarną smugę.

- Szefie! - wrzasnąłem pokazując palcem w stronę zbliżającej się śmierci. Wszystko wydarzyło się jakby w zwolnionym tempie. Chłopcy rzucający na ziemię kosztowności i sięgający po broń, Szef drący mordę do tych, którzy na widok nekromantów zaczęli spieprzać w przeciwnym kierunku i ja, cholerny kretyn stojący na wozie z kosztownościami, który stwierdził, że świetnym pomysłem będzie zachować się jak bohater, bo widzicie, wasz drogi Hardy zawsze miał problem z tym, kiedy powinien zachować się jak bohater, a kiedy powinien raczej sobie odpuścić. Sięgnąłem po kuszę, wycelowałem w jeden z cieni lecących w naszym kierunku i pociągnąłem za spust. Postać zatrzęsła się, wydała z siebie potworny krzyk i padła pomiędzy zwłoki. Kolejni nekromanci zaczęli wpadać w moich towarzyszy, powalając ich na ziemię. Nagle na ramieniu poczułem dłoń. Odwróciłem się i zobaczyłem twarz Szefa. - No cóż, powodzenia na nowej drodze życia Hardy. - powiedział uderzając mnie w twarz jelcem miecza. Resztę widziałem jakby przez mgłę. Spadałem na ziemię, Szef wturlał mnie pod powóz, a sam odwrócił się i ściął głowę jednego nekromanty zanim drugi wbił mu pazury w plecy otwierając je, a ja po prostu zamknąłem oczy.

 

--------------------------------------

 

Było już prawie południe. Poczułem zapach świeżego chleba dochodzący z kuchni, zacząłem powoli iść w stronę drzwi. W pomieszczeniu dostrzegłem Annis krojącą bochen chleba, a na ziemi siedziała mała Anna bawiąca się lalką, Annis spojrzała na mnie i wtedy zrozumiałem, że wcale nie stoję w kuchni, nie jestem przy mojej małej dziewczynce i pięknej żonie i wykrztusiłem z siebie tylko „przepraszam”.

 

-------------------------------------------

 

Obudziłem się, kiedy słońce było już wysoko na niebie. W głowie czułem ból potęgowany przez zapach ciał dookoła. Kiedy wyczołgałem się spod wozu dostrzegłem, że truchła moich kompanów zostały wypatroszone z zawartości. Brzuch każdego z nich został otworzony i opróżniony z wnętrzności, niektórym brakowało również kończyn lub, jak w przypadku szefa, drugiego oka.

- No dobra Hardy, trzeba się stąd zabierać zanim kolejne kurestwo przyjdzie tu i spróbuje wysłać cię do twoich towarzyszy. - pomyślałem i zebrałem kilka przydatnych rzeczy walających się dookoła po czym ruszyłem w stronę małej mieściny znajdującej się nieopodal. Idąc tak nie mogłem odpędzić od siebie jednej myśli - Dlaczego Szef mnie uratował? Dlaczego ten podstarzały bandyta stwierdził, że moje życie jest warte jego czasu? Wiem, że mnie lubił, wiele razy gawędziliśmy, jako jedyni w bandzie mieliśmy jakiekolwiek faktyczne doświadczenie bojowe, on jako pikinier Tcheoda podczas wojny z klanami, a ja jako wieloletni najemnik i łowca. Ale czy to, że mnie lubił naprawdę wystarczyło aby mnie ocalił? Sytuacja była dziwna, może po prostu miał już dość, dość włóczenia się z gnidami i ścierwami, może chciał po prostu odejść robiąc coś dobrego… Rozmyślając tak dotarłem do dziedzińca, gdzie zobaczyłem patrol żołnierzy idących w stronę pobojowiska i kierując się odruchem, skoczyłem w rów na poboczu. Wstrzymałem oddech i nasłuchiwałem kroków. Żołnierze się zbliżali, nie jestem w stanie stwierdzić czy to moi rodacy czy może Endarczycy ze wschodu ale jedno wiem na pewno, spotkanie z nimi nie skończyłoby się dla mnie dobrze.

-Pierdolony tchórz wycofuje się na południe! - krzyknął jeden z żołdaków z rozbawieniem w głosie.

-Dziwisz mu się? - zapytał jego rodak - Po takiej klęsce też bym spieprzał! - Teraz wiem już, że żołnierze przechodzący obok mnie nie byli Terndarczykami a ludźmi ze wschodu. Zapewne gdyby teraz mnie znaleźli zostałbym powieszony (w najlepszym wypadku) lub zabrany na przesłuchanie (w najgorszym). Kiedy żołnierze zniknęli za zakrętem wylazłem ze swojej kryjówki i ruszyłem w stronę gospody zastanawiając się, czy mogę liczyć na świeży chleb i potrawkę z kurczaka kiedy dotrę na miejsce, bo widzicie wasz drogi Hardy uwielbia potrawkę z kurczaka. Po drodze mijałem ludzi uciekających przed wojną - całe rodziny, na wozach wieźli rannych i chorych. Wszyscy jadą na południowy zachód z nadzieją, że miłościwy król Tcheod ich obroni. Nikt jeszcze nie powstrzymał Eznara i wątpię żeby sojusz naszego dzielnego króla Niedźwiedzia z Ardenią i północnymi klanami miał cokolwiek zmienić. Jakby tego było mało, na południu rozprzestrzenia się jakaś plaga podobna do tej sprzed piętnastu lat.

Kiedy dotarłem na miejsce słońce już dawno zaszło, ale karczma nadal zdawała się tętnić życiem. Po otwarciu drzwi, uderzyła mnie fala gorącego powietrza, pachnąca tuzinem śmierdzących ciał znajdujących się w środku. W jednej chwili przesiadujący zamilkli i wszystkie pary oczu zwróciły się w moją stronę. Pomieszczenie wyglądało typowo jak na przybytek tej klasy. Niski strop, niewielki kominek w którym tliły się drwa, kilka stołów zapełnionych ludźmi. Większość z nich to starcy, ci których nie zabrało ze sobą przechodzące wojsko. Skierowałem się w stronę lady, a barman widząc mnie wyciągnął spod kontuaru pałkę.

-Potrzebuję pokoju, strawy i bali z gorącą wodą - powiedziałem kładąc srebrną monetę przed barmanem.

- Oczywiście - odparł brzuchaty mężczyzna z uśmiechem, najwidoczniej wizja siostrzyczek mojej monety niezwykle mu się spodobała - życzy pan sobie może piwa?

- A właściwie to czemu nie? Dobre chociaż macie to piwo? Tylko nie waż mi się mieszać go z wodą!

- A co pan, ja? Nigdy w życiu żem takiego świństwa nie uczynił! - Oburzył się karczmarz.

-Już ja was znam, odwróci się człowiek na chwilę, a wy od razu mieszacie... Dobra, nieważne, lej to piwo i czekam na jedzenie. - Potrawka przygotowana przez córkę barmana była całkiem niezła, zresztą, córka też była niczego sobie. Młódka, długie blond włosy zwisające do pasa a pod grzywką błyszaczały duże, niebieskie oczy. Śliczna sukienka wychaftowana kwiecistymi symbolami pasowała idealnie do jej figury, pewnie biedny karczmarz nie może odgonić od córy natrętnych gachów. Piwo również było w porządku, a towarzystwo w karczmie zdawało się nad wyraz spokojne, jednym zdaniem, przyjemne miejsce. Niestety każde przyjemne miejsce jest przyjemne tylko do pewnego czasu... Kiedy w moim kuflu pozostała jeszcze resztka trzeciej kolejki piwa, drzwi do karczmy otworzyły się, do środka wtargnęło trzech mężczyzn. Dwóch z nich miało przy sobie drewniane pałki obite żelazem, trzeci zaś niósł przy boku poszczerbiony miecz na którym widniały ślady zaschniętej krwi i rdzy. Gdy barman zobaczył intruzów rozkazał córce schować się na zapleczu, niestety nie był wystarczająco szybki. Facet z mieczem wskazał palcem na drzwi - Co wy tu jeszcze kurwa robicie!? WYPIERDALAĆ! - ryknął. Wszyscy ludzie w karczmie wybiegli ze spuszczonymi głowami. Jeden zbir z pałką ruszył w stronę dziewczyny. - Nieee - zaszlochał barman - błagam, to moja jedyna córka!

- Miejmy nadzieję że zrobisz sobie następną! - zarechotał ten z mieczem. I wtedy, na ich nieszczęście, jeden z pałkarzy dostrzegł mnie.

- A ty co tu jeszcze robisz?! - warknął do mnie.

- Wygląda na to, że piję piwo - odparłem grzecznie nie odwracając się - Słuchajcie panowie, miałem dzisiaj bardzo ciężki dzień i wolałbym dokończyć go w przyjemnym nastroju, więc radzę wam pozwolić mi dokończyć ten kufel. - położyłem palce na spuście kuszy leżącej mi na kolanach.

-Wypierdalaj stąd albo cię pokiereszujemy gnoju. - powiedział facet z mieczem ruszając w moją stronę.

Nie mam siły żeby walczyć… Wstałem ze stołka i skierowałem się w stronę drzwi, przeszedłem między tymi zwierzętami i wyciągnąłem rękę w stronę klamki. Usłyszałem w głowie głos, głos który zawsze słyszę gdy spotykam się ze złem, głos Annis rozbrzmiewał w mojej głowie echem którego nie byłem w stanie uciszyć. Głos pytał mnie zawsze o to samo… - Co zrobiłbyś gdybym tu była?

- Jest takie stare powiedzenie… pewnie go nie znacie… Uważajcie na starca w świecie gdzie mężczyźni giną młodo. - Odwróciłem się i uniosłem szybko kuszę po czym momentalnie nacisnąłem na spust trafiając napastnika w brzuch, na jego twarzy pojawił się grymas zdziwienia, po czym osunął się na ziemię stękając z bólu. Barman wykorzystał okazję i trzasnął jednego ze zbirów pałką w głowę, usłyszałem dźwięk pękającej czaszki. Ostatni skurwiel skamieniał widząc jaki los spotkał jego towarzyszy. Wyciągnąłem sztylet zza cholewy buta i ruszyłem w jego stronę. Kiedy otrząsnął się z szoku było już za późno, zanurzyłem ostrze w jego oczodole, aż nie poczułem na palcach ciepłej krwi, a końcówka sztyletu nie wyszła po drugiej stronie jego czaszki. Podszedłem do mężczyzny którego barman uderzył pałką i dla pewności poderżnąłem mu gardło. Dziewczyna szlochała za kontuarem, a jej ojciec dalej w szoku, stał tylko i patrzył na ciała leżące na podłodze.

- Nalej mi piwa, potem pomogę ci wynosić trupy - powiedziałem do barmana, a on tylko kiwnął do mnie głową, podszedł do kontuaru i wypełnił dwa kufle. Gdy skończyliśmy pić i wynosić ciała powiedziałem barmanowi, żeby uspokoił córkę i obudził mnie rano na śniadanie. Całe szczęście dziewczyna przygotowała mi kąpiel zanim nieproszeni goście wtargnęli do karczmy, niestety woda nie miała już takiej temperatury o jakiej marzyłem, ale stwierdziłem, że nie będę już męczył właścicieli. Odłożyłem kuszę, rozebrałem się i wlazłem do balii. Kiedy już skończyłem, położyłem się w łóżku i od razu poczułem pluskwy w pościeli, spałem jednak w gorszych warunkach. Mój umysł nie był zbyt skłonny aby zasnąć, jedną z mych przypadłości jest problem ze snem. Zacząłem myśleć, co do cholery teraz robić? Byłem z tamtą grupą idiotów od prawie dwóch miesięcy, nie miałem tam przyjaciół ale jednak tak spora grupa zapewniała mi względne bezpieczeństwo… do teraz oczywiście. Powinienem opuścić Terndarię… prześlizgnąć się między Czarnymi Lwami i ruszyć dalej na wschód.. tak.. to brzmi całkiem nieźle… Już miałem pogodzić się z tą myślą ale mój mózg zadał mi pytanie “Co z domem Hardy?” I to cholerne pytanie naprowadziło mnie na kolejne problemy. Muszę wrócić do domu za nim Eznar dotrze do stolicy… taaak… jeśli ktoś ma spalić tą przeklęty budynek to będę to ja a nie zgraja Lwów. Południe więc… południe a później na wschód przez Ardenię. - Brzmi jak plan. - Powiedziałem sam do siebie i zamknąłem oczy.

---------------------------------------------

 

Szedłem przez targ. Mała Anna trzymała mnie za rękę i rozglądała się po straganach dookoła. W pewnym momencie puściła mnie i podbiegła do jednego z handlarzy.

- Tato tato! - zawołała pokazując na lalkę leżącą na rozłożonym dywanie. - Tato proszę kupisz mi ją?

- Ile za lalkę?

- Srebro - odpowiedział.

Sięgnąłem po mieszek, męczyłem się chwilę z zawiązanym na supeł rzemykiem do momentu gdy za plecami usłyszałem głos.

-Zrobić przejście król jedzie!

Zobaczyłem karocę ciągniętą przez dwa piękne, czarne konie. Hołota schodziła z drogi do momentu, gdy ktoś w tłumie nie zdecydował się wyrazić swej prywatnej opinii - Pierdolić króla! - Krzyknął mężczyzna z mocnym wschodnim akcentem. Ten akcent nie zwiastuje niczego dobrego. Tłum podchwycił temat i zaczął skandować zasłyszaną wcześniej frazę. Kiedy coraz więcej wsiurów zaczęło przyłączać się do tej szopki, zza moich pleców w stronę kordonu poleciał kamień, impuls który wystarczył głodnemu tłumowi. Rozpętało się piekło, ludność stolicy obróciła się przeciwko swojemu władcy. Mieszkańcy zaczęli atakować orszak króla, karoca przyspieszyła. Hołota zaczęła tłuc się między sobą. Pewnie niektórzy idioci nie usłyszeli nawet kto jest celem ataku, więc część z nich próbowała dostać się do króla, natomiast reszta wyraźnie chciała wesprzeć strażników. Złapałem Annę za rękę. - Kochanie, musimy iść. - powiedziałem kładąc dłoń na rękojeści sztyletu. Powoli zaczęliśmy przechodzić przez rozsierdzony tłum. Wiedziałem gdzie muszę się dostać, wiedziałem gdzie będziemy bezpieczni. Weszliśmy w boczną uliczkę, usłyszałem za sobą stukot kilku par butów. - Anno musisz tu na mnie poczekać - powiedziałem do córki. Ania kiwnęła głową, ale widać było, że z trudem powstrzymuje się od płaczu. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę, z której dobiegał dźwięk kroków. Na spotkanie wybiegło mi trzech mężczyzn. Osobnik prowadzący grupę był najwyższy z trójki, łysy, szczupły ze zciągniętymi policzkami i wyrazem zadowolenia na twarzy. Drugi, o wiele młodszy od pierwszego nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, był w miarę niski w prawej ręce trzymał obnażony sztylet. Trzeci z napastników wyglądał identycznie jak drugi - Pewnie bliźniacy - z jedną tylko różnicą, albowiem przez jego twarz przechodziła paskudna, źle gojąca się rana.

- Witajcie panowie - zacząłem kulturalnie - Całkiem ciekawie się zrobiło na targu prawda?

Mężczyźni byli nieco zdziwieni moją postawą, ale po chwili otrząsnęli się i łysol odpowiedział. - Opróżniaj kieszenie, bo zrobię ci z brzucha gniazdo dla szczurów! - krzyknął głosem, który zapewne miał być groźny, co jakiś czas zerkając łapczywie na mieszek zwisający mi u pasa.

-Wydaje mi się, że nie orientujecie się zbytnio w sytuacji… - odpowiedziałem na ich nieuprzejmość. - Rozejrzyjcie się, gdzie jesteście? - Mężczyźni zaczęli rozglądać się wokół aż w końcu jeden z nich chyba zrozumiał bo jego twarz wykrzywiła się w grymasie strachu. Odwrócił się i chciał biec w przeciwną stronę ale oni już tam byli. Łowcy. Stało ich dwóch, uzbrojeni po zęby w łuskowych zbrojach nałożonych na ciężkie kolczugi. Kolejni trzej wyszli za moimi plecami, również wyposażeni jakby mieli polować na biesa.

- Przepraszamy, nie wiedzieliśmy… nie mogliśmy wiedzieć! - krzyknął ten starszy a bliźniacy zbliżyli się do niego, jakby chcieli się ukryć za jego plecami. - Błagam, puśccie nas wolno, zapłacimy! Mamy ukryte srebro! - Prosił ale wiedziałem, że to nic nie da.

Odwróciłem się do Łowców stojących za mną i rozpoznałem jednego z nich. - Adam. - Skinąłem głową do dawnego druha.

-Hardy. - Również kiwnął. - Idź do swojej córki, niech nie stoi sama w zaułku.

-Dziękuję, Adamie. - odparłem i ruszyłem w stronę Ani słysząc za sobą kolejne błagania a po nich krzyki.

 

-------------------------------------------------------

 

Rano obudził mnie głos karczmarza wołającego na śniadanie.

- Proszę pana? - zawołał niespokojnie zza drzwi - śśniaddanie gottowe - zająknął się.

- Chwila - odpowiedziałem siadając na łóżku. Wtedy poczułem, że moje prawe ramię jest cieplejsze niż powinno, a gdy na nie spojrzałem zobaczyłem strużkę krwi cieknącą z rany - Kurwa jego mać... - zaklnąłem pod nosem i oderwałem fragment koszuli, po czym zabandażowałem sobie nim ranę. Ubrałem się w skórzany pancerz i zszedłem po schodach na parter, gdzie na jednym ze stołów rozłożone było jedzenie. Usiadłem na krześle i zacząłem jeść. Po chwili dołączył do mnie barman.

- Ja chciałem panu bardzo podziękować, no wie pan, za wczoraj. Gdyby nie pan to ja nie wiem co by...

-Nie ma problemu - odparłem przerywając mu. Nie byłem przyzwyczajony do podziękowań. Karczmarz wstał z krzesła. - Czy wiesz może jak daleko stąd do Gillintford? - zapytałem kiedy mężczyzna odchodził.

- Jakieś dwadzieścia mil. - odpowiedział - Ale droga jest niebezpieczna, te Eznarskie kurwie syny łażą po szlakach.

- Dzięki za ostrzeżenie. - barman tylko kiwnął głową i przeszedł na zaplecze.

Dokończyłem śniadanie, wróciłem się do pokoju po kuszę i wyszedłem z karczmy. Dzień był słoneczny i rześki, dobra pogoda na podróż. Niestety przed karczmą nie stały żadne konie, które mógłbym wykorzystać jako transport. Dopiero teraz mogłem rozejrzeć się po wsi. Była niewielka, kilka domów na krzyż, otoczonych zagrodami dla zwierząt. - Jebane dwadzieścia mil, mam nadzieję, że chociaż burdel na miejscu będzie znośny - burknąłem. Ruszyłem w drogę, pogwizdując na poprawę humoru, z kuszą za plecami, mieczem u boku i pełnym mieszkiem srebra u pasa. Mogło być gorzej, mógłbym być stertą materiałów alchemicznych dla nekromantów. Jakimś cudem jednak akurat życie trzyma się niezwykle kurczowo waszego drogiego Hardy’ego. Po przejściu kilku mil dotarłem do niewielkiej wsi a raczej do tego co z niej zostało. W powietrzu unosił się smród zwęglonego ciała, domy były spalone, a mieszkańcy dyndali na prowizorycznych szubienicach przed chałupami. Podjechałem do jednego z ciał, młody chłopak, dwudziestoletni na oko. Za co cholera? I kto to zrobił? Endarczycy chyba jeszcze tu nie dotarli, więc kto? Tcheod? To do niego nie podobne… W ruinach wciąż tlił się ogień, a ciała nie zaczęły jeszcze gnić, więc ktokolwiek to zrobił, zrobił to niedawno. Do jednego z wisielczych słupów przybity był list.

 

„Z rozkazu króla Theoda III, Władcy Terndarii, Namiestnika Północnego Tronu

ta wieś została zrównana z ziemią za ukrywanie wrogiej kontrabandy

oraz spiskowanie przeciw wolnym ludom zachodu.”

Kapitan Ordan Dileas

Przywódca IV jednostki zwiadowców

 

No no, widzę, że Tcheod się nie patyczkuje. - pomyślałem - Jak na niego to niezwykle brutalne, chociaż dzisiejszy świat zmusza do podejmowania takich decyzji. Za plecami usłyszałem warkot, stanąłem jak wryty, powoli zacząłem się obracać całym ciałem. Za mną stał wilczur ze zjeżoną sierścią na plecach i ciałem pokrytym strupami.- Kurwa jego mać. - zakląłem pod nosem. Biedne zwierze. Prawdopodobnie pies jednego z mieszkańców. Jeśli mnie ugryzie może wdać się zakażenie, a w odległości kilku mil nie ma żywej duszy. - Hardy, rozegraj to mądrze - powiedziałem sobie w myślach - psy reagują na siłę pokaż, że jesteś silniejszy to może ucieknie. Więc wyskoczyłem do przodu z rozłożonymi rękami i wrzasnąłem - Raaaaaaaaargh!!! - tak głośno jak potrafiłem, na co pies pisnął, odwrócił się i zwiał z podkulonym ogonem. No cóż, teraz wasz drogi Hardy musi się tylko martwić o Eznarskie patrole w okolicy, bo mój krzyk było pewnie słychać z odległości pięciu mil. Za plecami usłyszałem trzaśnięcie, łamana gałązka. Odwróciłem się momentalnie celując kuszą. Za mną stało dwóch mężczyzn, za nimi kobieta. Jeden z nich trzymał w dłoniach siekierę a drugi widły. Byli brudni, wyglądali jakby nie jedli od kilku dni.

-Ładna siekierka - powiedziałem do jednego z nich ciągle trzymając kuszę przy twarzy. Mężczyzna zrobił zdziwioną minę i postąpił krok naprzód. -A-a-a-a-a - wyjąkałem i uniosłem broń nieco wyżej. Zatrzymał się i uniósł ręce.

-Błagam, potrzebujemy pomocy nie jedliśm…

-Przestań - przerwałem mu - Nic nie mam.

-Potrzebuje..

-Nie! - krzyknąłem przerywając kobiecie - Macie szczęście, że nic wam nie odbiorę. A teraz ruszać zanim zmienię zdanie do cholery!

Mężczyźni odwrócili się ale kobieta nadal patrzyła prosto w moje oczy - Bogowie patrzą - stwierdziła - patrzą i osądzają. - Po tych słowach dołączyła do swoich.

-Wątpię - odparłem już sam do siebie. Przeszedłem parę kroków, chciałem odejść ale zatrzymałem się i zacisnąłem zęby. - Niedaleko stąd na północ jest karczma! - krzyknąłem za ludźmi. - Idźcie tam i powiedzcie, że kusznik was przysyła! - Nie spojrzałem na nich, rozejrzałem się jeszcze po spalonych domach i ciałach zawieszonych na szubienicach. - Szlachetny król Tcheod, Wielki Niedźwiedź. - Splunąłem i ruszyłem dalej, chcąc odejść od swądu palących się ciał.

Przeszedłem jeszcze milę zanim usłyszałem dźwięk kopyt, a zza rogu wychynął oddział z flagami na których widniał brązowy niedźwiedź na zielonym tle, symbol Tcheoda. Żołnierze podjechali do mnie. Młody chłopak jadący na czele zsiadł z konia. Miał krótkie blond włosy i kwadratową szczękę, był wyższy i szerszy w barkach ode mnie. Jego krótki, prosty nos nie wyglądał jakby kiedykolwiek uległ złamaniu a wesołe niebieskie oczy sprawiły, że mimowolnie poczułem do niego pewną sympatię, ale też było mi go żal. Widać, że nie poznał jeszcze okrucieństw tego świata, prawdopodobnie wychowany za, teraz już bezpiecznymi, murami miasta.

- Witaj dobry człowieku! - zaczął - jedziemy w stronę rzeki Avaron, czy nie spostrzegłeś może w okolicy Eznarskich patroli?

- Na szczęście nie Panie, ale, jeśli jedziecie w stronę rzeki to wiedzcie, że na polu bitwy możecie natknąć się na nekroman...

Nagle usłyszeliśmy świst i jeden z rycerzy złapał się za szyję z której sterczała strzała. Z lasu wybiegli żołnierze ze znakami czarnego lwa- symbol Eznara. Zaczęli wyrzynać ludzi Tcheoda. Młodzieniec przede mną chciał sięgnąć po miecz, ale zanim zdążył to zrobić uderzyłem go kolbą kuszy w głowę. Chłopak upadł nieprzytomny na ziemię, a ja odrzuciłem kuszę i klęknąłem obok niego, zakładając ręce za głowę - Witajcie panowie! - zakrzyknąłem wesoło, gdy rzeź dobiegła końca - Jestem tylko podróżnym, nie mam nic wspólnego z tymi tutaj. Z lasu wyszedł wysoki mężczyzna ubrany w czarną zbroję, jego twarz była pokiereszowana bliznami, a w prawej ręce trzymał dwuręczny topór. - Stul pysk - burknął - Idźcie po wóz, zabieramy ich do Darnan. - Wielkolud przechodząc obok mnie zamachnął się toporem…

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Alelogin 11.03.2019
    Zdaję sobie sprawę z występujących w tekście błędów ale cały czas się on jeszcze zmienia więc redagowanie go w kółko nie ma za bardzo sensu. Opublikowałem to tutaj, żeby sprawdzić ogólne reakcje. ( Tylko takie info.)
  • Zaciekawiony 11.03.2019
    Oj, rzeczy do poprawy to ja widzę sporo. Ogólna reakcja jest taka, że nie ma co unikać wytykania błędów, jeśli faktycznie są, bo na własnych błędach, po dobrym objaśnieniu, można się nauczyć ich dalszego niepopełniania.
  • Alelogin 11.03.2019
    Zaciekawiony Zależy o jakich błędach mówisz, czy chodzi ci o sprawy techniczne czy o spójność i logikę tekstu. Bo jeśli to drugie to z chęcią przyjmę wszelką krytykę. Jeśli jednak chodzi o to 1 to.. no cóż, jak napisałem, kiedy tekst będzie ukończony wtedy się za to zabiorę dokładniej.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania