Świadectwo mojego nawrócenia

Moje świadectwo

 

 

 Jeśli ktoś uważnie czytał mojego aska od dawna, to pamięta moją historię nawrócenia, którą mniej lub bardziej opisywałam w różnych odpowiedziach. Dla tych, którzy są nierozeznani, napiszę ją raz jeszcze.

 

 

 

Nie jestem tak wierząca od dziecka. W rodzinie usłyszałam o Bogu, Jezusie czy chrześcijaństwie, ale nikt mnie nigdy nie uczył żywej relacji z Bogiem, z obecnej perspektywy uważam, że nawet tam jej nie było, a raczej panowanie zwyczajnej tradycji. Do I Komunii Świętej poszłam, choć nie przeżyłam jej tak, jak należy i nie byłam zbytnio świadoma tego, co się dzieje. Już za dzieciaka wykazywałam niekiedy postawy buntowniczości, upartości i byłam nadpobudliwa, ale nie było to kłopotem. Problemy się zaczęły, gdy trafiłam do klasy, która w większości sama przejawiała złe zachowania albo problemy neurotyczne, co stało się zmorą wielu nauczycieli. Przebywając w takim środowisku, jeszcze bardziej się zepsułam i broiłam coraz bardziej. 

 

Drugim ważnym aspektem jest też moja sytuacja rodzinna. Mam dwóch starszych braci, którzy bardzo się od siebie różnili jak ogień i woda (i po dziś dzień różnią), ale ten młodszy w okresie dorastania wpadł w złe towarzystwo, w nałóg narkomanii, złodziejstwo, rabunki czy demolki. Moja matka stawała zawsze w jego obronie, zazwyczaj niesłusznie, kryła go na każdym kroku i nie potrafiła być konsekwentna. W domu były kłótnie, bójki czy nawet łażenie po sądach. Ojciec natomiast sparzył się po błędach z tym moim bratem i robił wszystko, aby to mnie nie spotkało i żebym nie zeszła na złą drogę. Oczywiście miał dobre zamiary, chciał mojego dobra, ale stosował złe środki, przez co gdy zaczęłam chodzić do szkoły to swój lęk o mnie, który powoli stawał się swego rodzaju obsesją, przekładał na moją osobę coraz bardziej, we wszystkim. Nie będę się tutaj rozdrabniać i wchodzić w szczegóły, bo na to musiałby być osobny wpis, ale generalnie przez wiele lat doświadczałam przemocy psychicznej i czasem fizycznej. Ojciec nie zdawał sobie sprawy, że tak nie powinno być. Był nerwowy, jemu w życiu pewne rzeczy też nie wyszły, sparzył się po błędach z jednym moim bratem, w dodatku miał apodyktyczną naturę i nie za bardzo potrafił wczuć się w innych, wysłuchać czy porozmawiać, tylko zawsze musiał narzucać swoje zdanie i być przekonanym o własnej nieomylności. To sprawiało, że nigdy nie mogłam z nim normalnie porozmawiać. Zazdrościłam innym dzieciom, którzy mają fajnych rodziców. Znaczy wiadomo, że nigdzie nie ma idealnie, ale cierpiałam w tej rodzinie, zwłaszcza z ojcem, gdy inne dzieci mogły sobie na więcej pozwolić, a ja byłam ciągle ograniczana, źle traktowana i mimo, że to miała być pomoc dla mnie, której też doświadczałam, to jeszcze częściej była to dla mnie męczarnia i podcinanie mi skrzydeł. Matka wcale nie była lepsza, bo przed ojcem mnie broniła, ale przed obcymi to już nie. Tak właśnie się czułam. Chociaż wiem, że i w tamtym czasie doświadczyłam także dużo dobra, to to zło, poczucie gorszości, ograniczania i deprecjonowania pod dobrymi zamiarami głęboko wyryło się w moim wnętrzu i zaczęło przekładać na okropne zachowania w domu, jak i poza domem. W domu potrafiłam się rzucać, urządzać wrzaski czy nawet zdarzyło mi się tak trochę atakować fizycznie, gdy coś było bardzo nie po mojej myśli. Poza domem, w szkole, a już w szczególności na podwórku potrafiłam być agresywna, w wieku 8 lat skopałam chłopca chyba większego od siebie tak, że się zwijał z bólu, później skakałam do innych chłopaków i ich zwyczajnie lałam, psułam zabawę, atakowałam i byłam złośliwa. Co do dziewczynek, to wcale nie było lepiej - je także zdarzyło mi się wytargać za włosy, wyzywać, bić się z nimi i świadomie utrudniać im życie. W domu matka nie dawała sobie ze mną rady i kilka razy groziła, że odda mnie do pogotowia opiekuńczego (akurat ono istnieje naprawdę), a inne metody nie pomagały. 

 

I tak mijały kolejne lata, ja rosłam, zaczęłam dojrzewać, a moje zachowanie stawało się jeszcze gorsze. Ile razy kogoś biłam? Dużo. Ile razy zrobiłam komuś jakąkolwiek krzywdę? Jeszcze więcej. Nie będę tutaj też wchodzić w szczegóły, ale generalnie krzywdziłam innych, znajdowałam z podobnymi sobie słabsze ogniwo i po nim skakałam, dokuczałam, wyśmiewałam, atakowałam fizycznie i psychicznie. Lubiłam wyżywać się na innych, przyczyniać się do ich cierpienia, niszczyć im życie lub je uprzykrzać. Przykładowo, moją matkę do szkoły niejednokrotnie wzywano, bo komuś coś zrobiłam, bo coś złego powiedziałam czy napisałam, bo na czymś mnie przyłapano. Przed jednymi się popisywałam, a dla drugich taka po prostu byłam. Gimnazjum było chyba jeszcze gorsze niż podstawówka. Wprawdzie uzyskiwałam wysokie wyniki w nauce, ale moje zachowanie było karygodne. Matka nie dawała sobie ze mną rady i chciała mnie przepisać do innej szkoły, bo uznała, że ta na mnie wpływa negatywnie. Poniekąd była to prawda, bo chyba znowu trafiłam do najgorszej klasy, której po prostu każdy miał dość i nawet tutaj były problemy z policją, interwencją psychologa, ciągłe akcje. Z dziewczyn to byłam mistrzynią uwag. Ciągle musiałam rozrabiać. Poza szkołą tym bardziej. Parę razy mogłam trafić na policję i do sądu dla nieletnich przez małe przestępstwa w jakich brałam udział. Nie wylądowałam w tych miejscach, ale mi grozili i moje koleżanki, i starsze osoby. W sumie to chyba nie było miesiąca, żebym czegoś nie narobiła. Stwarzałam wszędzie problemy i w końcu dosłownie połowa szkoły była przeciwko mnie, co ostatecznie sobie zlekceważyłam i sprawy ucichły, ale i tak za to później znajdowałam sobie nowe ofiary do manipulowania, wykorzystywania i gróźb, żeby osiągnąć to, co chcę. Krzywdziłam innych i byłam złą osobą. Sobie samej nie robiłam krzywdy. Akurat nie weszłam w żadne używki typu fajki, narkotyki czy chlanie, bo do każdej z tych rzeczy mam złe doświadczenia wyniesione z domu, dlatego tego nie tknęłam, choć mnie namawiano. W inne nałogi, jak czynności seksualne albo samookaleczanie swego ciała, co często robią nastolatki, również nie weszłam. Najzwyczajniej w świecie mnie to nie obchodziło, mimo tego jaka byłam, to miałam swoje marzenia, uczyłam się i nie miałam czasu aż na takie bzdury. 

 

W wieku 14 lat samozwałam się ateistką, ale to nie była prawda, bo tak naprawdę uważałam, że istnienia Boga nie da się udowodnić ani jemu zaprzeczyć. Chodziłam do kościoła z przymusu oraz żeby mieć papierek do bierzmowania, bo chciałam wziąć w przyszłości ślub kościelny (tak, logika fest xD). Liczyłam na to, że w końcu się od tego oderwę. Nienawidziłam chodzić do kościoła, bo tak naprawdę nie wierzyłam w Boga. W kościele też rozrabiałam. Przeszkadzałam innym w uczestnictwie w Mszy św., źle się zachowywałam, urządzałam sobie tam śmieszky heheszky z koleżanką albo robiłam sobie żarty z Eucharystii. Przychodziłam tam dla zabawy, a i tak zdarzało się, że nie mogłam wytrzymać i np. w środku Mszy wychodziłam sobie z kościoła. Interesowałam się innymi religiami czy wyznaniami, zdarzyło mi się też czytać biblię szatana czy robić z siebie pseudo satanistkę, ale to były tylko żarty. Inne wiary nie dawały mi ukojenia, a moje życie było obarczone krzywdą, złem, pustką i brakiem Boga. W szkole czy na podwórku potrafiłam robić z siebie nie wiadomo kogo, a w domu wiele razy płakałam i cierpiałam przez sytuację rodzinną.

 

Wszyscy mieli mnie dość, wszystkim dałam się we znaki. Właściwie, to samej siebie miałam dość. Gdy miałam iść do liceum, to przysięgłam sobie, że zamienię się w cichego aniołka. Myślałam, że rówieśnicy przestaną na mnie patrzeć jak na niepoważne, niewychowane dziecko i znajdę sobie więcej przyjaciół. Przeszłam jednak ze skrajności w skrajność. W nowej klasie trzymałam się na boku, stałam się cicha, mało z kim gadałam, izolowałam się. Czułam się ignorowana i nielubiana, poniekąd z własnej winy, bo zamykałam się w sobie, w zasadzie miałam jedną koleżankę i potem taką drugą, która dziś jest jedną z moich drogich przyjaciółek. Ale czułam się samotna, ignorowana, sama się zastanawiałam dlaczego dziewczyny nie chcą do mnie przysiąść i pogadać, porozmawiać i poznać mnie. Tak właściwie już wtedy powolutku zaczęłam się zmieniać, oczywiście poza szkołą pokazywałam swoją prawdziwą twarz i byłam inna, ale z dnia na dzień, tak po prostu, przestawało mi odwalać powoli i durne zachowania przestawały mnie rajcować. Szukałam znajomych wykazujących się nie głupotami, a dojrzałością, bo durnoty mi się znudziły. Poza szkołą miałam kilku bliskich znajomych, ale i tak czułam się samotna. W rodzinie wciąż czułam się źle traktowana niekiedy, w końcu zaczęłam mieć myśli o poczuciu bezsensu, pustki wewnętrznej, pojawiły się też myśli samobójcze.

 

W 1 klasie liceum usłyszałam o wolontariacie w hospicjum, na oddziale paliatywnym i coś mnie tak wewnętrznie skłoniło, żeby się zapisać. Mówili mi, że muszę być silna psychicznie, bo tam ludzie jęczą z bólu, że można napotkać okropne widoki, że ludzie cierpią, że umierają. Jednak za pierwszym razem poszłam tam sama i od razu mi się spodobało. Widziałam cierpienie ludzi, ale mam taką psychikę, że nie robi to na mnie zbyt dużego wrażenia. Raczej przechodziłam do konkretów i zajmowałam się tym czym powinnam. Czuję, że robię coś dobrego i mimo, że byłam wtedy jeszcze daleko od Boga, to pomaganie pacjentom polepszało moje samopoczucie, które w domu, a przede wszystkim w szkole się pogarszało. Czułam się coraz bardziej samotna i ignorowana, straciłam pewność siebie, zamykałam się w sobie, nie lubiłam przebywać w tej klasie i nie chciało mi się uczyć, w końcu zaczęłam chodzić na wagary, np. po mieście z kolegą albo - żeby było bardziej oryginalnie - to uwaga, chodziłam do hospicjum na paliatyw jako wolontariuszka xD Mam blisko do szpitala i tego drugiego mniejszego budynku, więc zamiast jechać do szkoły, szłam tam. Poza tym na mieście rodzina mogłaby mnie przyłapać i bym potem miała niepotrzebnie przypał. Tak więc chodziłam do tego hospicjum, pomagałam chorym i cierpiącym, czułam, że robię coś dobrego, innego, czułam się potrzebna, zauważona, doceniona. W dodatku miałam wtedy taki okres, że chyba wybrałam zły profil, bo byłam na biolchemie, a nie widziałam przyszłości z nim związanej. Na oddziale paliatywnym widziałam pielęgniarki, które robiły różne rzeczy przy pacjentach i wtedy pojawiło się takie moje pierwsze pragnienie bycia pielęgniarką. Dzisiaj właśnie na pielęgniarkę się uczę.

 

Na paliatywie jest świetlica. W niej znajdują się regały z książkami, które sobie w wolnej chwili lubiłam przeglądać. W pewnej chwili nagle natrafiłam na książkę chrześcijańską, zawierającą modlitwy oparte na Słowie Bożym. Wzięłam ją do ręki. Podeszłam do tego sceptycznie, bo byłam właściwie niewierząca, ale tak zdesperowana, że postanowiłam usiąść przy stoliku i ją poczytać. Nie mogłam mieć pewności czy te modlitwy nie są bujdą. Ogólnie przedtem sama próbowałam się zmienić wiele razy, ale wszystko kończyło się tak samo żałośnie. Miałam dość duże wątpliwości czy Bóg istnieje, przecież wcześniej uważałam, że Jego istnienia nie da się udowodnić ani jemu zaprzeczyć. Ale stwierdziłam, że zaryzykuję. Zrobiłam zdjęcia tych modlitw telefonem i postanowiłam pomodlić się tam i w domu. Nie chciałam być już złą osobą. Chciałam być dobra. I już po pierwszym razie wypróbowania modlitw poczułam w sobie dziwną zmianę. Gdy ojciec znowu mnie źle potraktował, to jak zwykłam wcześniej to robić - zamiast mu życzyć śmierci, wyzywać go i nienawidzić, to po prostu nie mówiłam nic, tylko postanowiłam mu wybaczyć. Jeździłam do katedry. Tam rzuciłam się na kolana i mówiłam do Boga: "Panie Boże, jeżeli istniejesz naprawdę, zmień moje życie. Wiesz jaka straszna kiedyś byłam i wiesz jak w ostatnim czasie sama próbowałam się zmienić, a nic z tego nie wyszło. Mam wątpliwości czy istniejesz, bo przez tyle czasu żyłam z dala od Ciebie, ale jeżeli istniejesz, zmień moje życie, błagam, niech się stanę inną osobą". Modlitwami opartymi na Słowie Bożym nadal się modliłam i zauważyłam, jak Ono przenika mnie i przemienia. Przestałam uciekać ze szkoły. Przestałam nienawidzić, życzyć źle, krzywdzić innych, pewne rzeczy zaczęłam sobie odpuszczać. Biedakowi z ulicy kupiłam obiad, bo był głodny, innym razem stanęłam w obronie innego biedaka, gdy spał na ławce, a dzieci w niego rzucały kamykami. Coraz częściej się modliłam. Zaczęłam uczyć się przebaczenia, wyzbywania z poczucia krzywdy i urazy, często chodziłam na Msze Święte. Chciałam poznać Boga, który zaczął mnie przemieniać. Z czasem zaczęłam doświadczać wewnętrznego uzdrowienia z ran, które otrzymałam w przeszłości. Zagoiły się i choć blizny zostały, to po to, żebym umiała rozumieć innych i im pomagać. Przeżywałam kryzysy wiary, bo tak to jest, gdy się wychodzi z niewiary do wiary. Miałam okropne wątpliwości czy Bóg istnieje, czy Jezus jest Bogiem, czy chrześcijaństwo jest prawdą. Ale ignorowałam to i potem to znikało. Inne wiary i religie poznałam później, jak zaczęłam się tym interesować, ale nie żeby zmienić wiarę, tylko poznać inność, badać, analizować, robić porównania i utwierdzałam się w prawdziwości mojej religii. Wcześniej jednak miałam sporo wątpliwości, jednak udało mi się je pokonać. Bierzmowanie przyjęłam świadomie i tak inaczej sama się do niego przygotowałam. Duch Święty mógł we mnie teraz w pełni działać, żebym przynosiła dobre owoce. Od początku przez 3 miesiące miałam okres przygotowawczy - zbliżałam się z każdym dniem do Chrystusa mocniej, aż pewnego razu spotkałam swojego byłego kierownika duchowego. Zabierał mnie na Msze neokatechumenalne, zwiastował dobrą nowinę, uczył stosować wiarę w praktyce. Dzięki temu byłam na tyle gotowa, żeby jakby w pełni przyjąć Jezusa do swojego serca. Otworzyłam się na Niego, wyzbyłam swojego ego jak najbardziej, chciałam żyć tylko Nim "Panie, oddaję Ci siebie, zrób ze mną co zechcesz, odtąd żyjesz we mnie". I nagle poczułam, bardzo mocno poczułam, jak strumień światła, czegoś dobrego na mnie spływa i wchodzi w moje wnętrze. Poczułam niewyobrażalną radość, szczęście i mimowolnie zaczęłam płakać. Z radości. To był początek.

 

Potem mój ksiądz zaczął mi zwiastować kolejne prawdy o Chrystusie, ja ke przyjmowałam jak umiałam i Chrystus stał się moją codziennością. Doświadczyłam wielu wspaniałych rzeczy. Nie chcę tego opisywać na asku i wywoływać sensacji, ale widziałam na własne oczy np. cuda, które się dzieją na ołtarzu, a z tych złych, to miałam nadzwyczajnie do czynienia z szatanem, któremu się coś nie podobało. Ale Bóg był ze mną i pokonywał wszelkie zło.

 

Wiele zawdzięczam Trójjedynemu Bogu. Stał się moją codziennością, inspiracją, z Nim zaczynałam i z Nim kończyłam dzień. Wszystko robiłam z Nim i dla Niego. Odkryłam sens życia i wiedziałam, że ono nie kończy się tutaj, ale że jestem powołana do świętości, że w niebie jest moje miejsce, że Chrystus jest moim przeznaczeniem. Jak pisałam wcześniej - dostąpiłam łaski uzdrowienia z przeszłości. Odzyskałam wiarę w siebie. Zaczęłam żyć dobrem, miłością, polubiłam ludzi, polubiłam siebie. Zaakceptowałam w końcu przeszłość i swoją osobę. Zaczęłam siebie poznawać (ten proces trwa do dnia dzisiejszego), zaczęłam odkrywać swoje różne talenty, zdolności, predyspozycje, odkrywać dary Ducha Świętego. Mimo, że jestem grzesznicą i wiele razy wbiłam kolce w Jego kochające Serce albo miałam czelność się od Niego oddalić, to wracałam i będę wracać, bo w Nim jest moje szczęście. Odnalazłam je w sobie dzięki Niemu. Ktoś inny, coś innego może je jedynie dopełnić. Ale prawdziwego szczęścia nie da skończony świat, a nieskończony Bóg. Tamto może je jedynie dopełnić. Odnalazłam w sobie piękno wewnętrzne i zewnętrzne, które od Boga pochodzi i do Niego powróci.

 

Jestem na wymarzonych studiach, realizuję się, mam pasje zainteresowania, kochanych przyjaciół, w rodzinie nadal są problemy, ale jeśli chodzi o mnie, to od dłuższego czasu sytuacja się stabilizuje. Miewam swoje kłopoty, trudności, czasem jestem bezsilna i mam napady buntu, ale staję na nogi, bo wiem, że mam oparcie w Chrystusie i On zawsze będzie przy mnie! 

 

Wierzę w to i mam głęboko w sercu wewnętrzne przekonanie, że jestem stworzona do wyższych celów niż tylko przeżyć życie, że mam tu jakieś zadanie do wykonania, powołanie. Pamiętam sytuację, gdy w wieku 12 lat o mało co nie zginęłam pod kołami pociągu. Stałam na środku torów odwrócona tyłem do kierunku, z którego jechał pociąg. Za mną był zakręt za krzakami, więc nie mogłam za. wiele zobaczyć. Nagle do barierek podszedł starszy mężczyzna, który oparł się o nie, jakby na coś czekał. Pociąg był daleko, więc mógł spokojnie przejść na drugą. Ale nie, on czekał. Minęło troszkę czasu i gdy pociąg był bardzo blisko mnie, właściwie półtorej sekundy mnie dzieliło od śmierci, to ten mężczyzna krzyknął do mnie "skacz" i w tej chwili skończyłam na bok. Gdyby nie on, to wąchałabym trawę od spodu, a Wy byście mnie nie czytali. Ten człowiek uratował mi życie i gdy się potem odwróciłam, by na niego popatrzeć, to po prostu zniknął mi z oczu i od tej pory nigdy go już nie zobaczyłam.

 

Dziś wierzę i właściwie wiem to, że moim życiem kieruje Bóg, który ma wobec mnie plan, a ja pragnę odpowiedzieć twierdząco na Jego wezwanie. W Nim jest moje szczęście i zbawienie, bo... "Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego" (J 6:68).

 

 

                           Calanthe 

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Zaciekawiony 07.07.2019
    Temat potraktowany dość powierzchownie. W zasadzie mamy tu opis zewnętrzny. Bohaterka opowiadania zmienia się właściwie bez wewnętrznego powodu. Wygląda na to, że stała się wierzącą, bo chciała nią być, weszła w postać oczekując, że aktorska rola się urzeczywistni. I gdy tak się dzieje, następuje to znów przez proces poza nią.
  • Bogumił 07.07.2019
    A czego się spodziewałeś historii podróży Szawła do Damaszku.
  • Zaciekawiony 07.07.2019
    Bogumił
    A chociażby.
  • krajew34 07.07.2019
    Z religią już tak jest, że można ją znienawidzić, kochać, potępiać, ale dopiero poznanie sercem czyni prawdziwego wierzącego. Ja też do czasów technikum byłem sceptyczny do Boga, ot taki przymus, by w niedziele do kościoła chodzić i parę formułek powiedzieć. Nic więcej, ale od paru lat już inaczej podchodzę do tych spraw, będąc bardziej aktywny wewnętrznie.Fajnie, że ktoś ma na tyle odwagi (w dzisiejszym świecie przyznanie się do chrześcijaństwa to naprawdę wielki wyczyn), by napisać takie wyznanie. Może i nie ma pięknych porównań, wspaniałych metafor czy barwnego języka i stylu, ale w końcu to historia z życia, a nie barwna powieść. Pozdrawiam.
  • Bogumił 07.07.2019
    +++
  • piliery 07.07.2019
    Dla świadectw nie ma ocen. Ważne że jest.
  • ausek 07.07.2019
    Przeczytałam. Uważam, że tekst jest potraktowany po macoszemu. Wymaga jeszcze pracy, poprawek i doprecyzowania pewnych kwestii. Czytelnik chętnie zagłębiłby się w niektóre wątki, a Ty potraktowałaś je po macoszemu. Może warto rozpisać to na dłuższą historię?
  • Karawan 08.07.2019
    Zgadzam się z Ausek i dodam: A przede wszystkim zmienić język, który ani polski ani poprawny. Wbrew temu co napisał Krajew nie uważam, aby "wywnętrzanie się" publiczne było bohaterstwem, raczej jest dla mnie ekshibicjonizmem, ale zakładam iż mamy do czynienia z utworem aspirującym do paraliterackiego, a więc podmiot liryczny nie jest tożsamy z Autorem.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania