Poprzednie częściSynowie wojny. Cz. 1.

Synowie wojny. Cz. 2.

Szkolenie było chyba najlepszą częścią tej wojny. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co nas czeka. Jednak każdy z nas pałał wielką chęcią pójścia w bój. Na miejscu byliśmy wieczorem. Było już ciemno, a na niebie prócz gwiazd były też samoloty wojskowe. Co chwila jakiś przelatywał nad naszymi głowami. Przydzielili nas do pokoi i kazali iść spać. Powiedzieli, że tutaj zaczyna się wojsko i wojna. Nie trzeba było nam tego tłumaczyć. Tamtej nocy można było zauważyć, że wśród naszej hołoty panuje dyscyplina. Przynajmniej dowódcy nie mieli z nami aż takich problemów.

 

Dzień rozpoczął się o godzinie szóstej. Zostaliśmy obudzeni przez alarm. Nikt nie wiedział co robić. Niektórzy gdzieś pobiegli, a inni wyszli na korytarz i stali nie wiedząc co począć. Po chwili rozległy się krzyki kaprali, którzy kazali wszystkim wybiec na plac. Czekali tam na nas już porucznicy. Przed szereg wyszedł jeden dowódca z mała blizną pod okiem. Kazał nam paść i robić pompki.

- Tutaj nie będzie lekko. Jesteście ochotnikami, ale to nie znaczy, że będzie dla was taryfa ulgowa. - Ciągle krzyczał nad naszymi głowami.

Jeszcze nigdy nie zrobiłem tylu pompek. Po pięciu minutach kazał nam powstać.

- Najpierw sprawdzimy na co was stać. Na początek dziesięć kilometrów biegu.

Rozkazał nam biec za nim. Ciągnął nas po lasach i pobliskich pagórkach. Byłem wysportowany, ale po siedmiu kilometrach nie dałem rady i odpadłem. Nie tylko ja. Część musiała zwolnić już po dwóch kilometrach. Tylko jeden elew dotrzymał kroku porucznikowi. Był to wysoki chłopak, a raczej kawał chłopa. Prawdziwy byk. Po biegu udaliśmy się na śniadanie. Przyznam, że nie był to kawior, ale po takim wysiłku nawet suchy chleb smakuje wyśmienicie. Jednak to był dopiero początek. Po chwili przerwy czekały nas kolejne ćwiczenia. Tym razem test siły, czyli drążek.

 

Byłem w połowie kolejki. Aktualny rekord to osiemnaście podciągnięć. Czas się dłużył, a kaprale wciąż maszerowali dookoła nas. Nagle porucznik wyczytał moje nazwisko. Padła komenda i zacząłem ćwiczyć. Dałem radę wykonać poprawnie siedemnaście powtórzeń. Potem usiadłem razem z reszta i oglądałem jak inni wykonują podciągnięcia. Ostatni był chłopak, który jako jedyny ukończył bieg. Był ogromny i nikt nie sądził, że z taką masą zrobi wiele powtórzeń. Każdemu z nas otworzyły się usta gdy porucznik policzył mu już trzydzieści podciągnięć. Tamtego dnia zyskał pseudonim ,,Achilles".

 

Kolejne dwa tygodnie minęły na ćwiczeniach. Chcieliśmy w końcu poczuć w dłoni karabin, a kazali nam tylko biegać i się podciągać. Powoli zaczęło nas to frustrować. Nasze morale malały z każdym kolejnym pokonanym kilometrem. Niektórzy zaczęli myśleć o tym aby odejść. Mnie na nieszczęście taka myśl nie odwiedziła. Mateusz czuł się świetnie w tej sytuacji i nic go nie irytowało. Wierzył, że to co każą nam robi, tylko pomoże w osiągnięciu celu, jakim było udanie się na front. Starałem się myśleć tak samo jak on, ale wtedy nie potrafiłem. Płonęła we mnie ogromna chęć pójścia na wojnę.

 

Dopiero po miesiącu pierwszy raz dotknęliśmy karabinu. Na początku oczywiście długie wykłady na temat bezpieczeństwa. Nie celować do swoich, nie trzymać palca na spuście, traktować każdą broń jak naładowaną i gotową do strzału. Takie typowe bzdety, którymi chyba nikt nie zaprzątał sobie głowy. Każdy chciał jak najszybciej postrzelać i poczuć to uczucie, którego nic nie potrafi opisać. Na strzelnicy byliśmy ciągle obserwowani przez starszych stopniem. Żaden porucznik nie chciał mieć, na swoim koncie trupów na strzelnicy. Strzelaliśmy w czteroosobowych grupach. W mojej znajdował się Mateusz, Achilles i jeszcze jeden elew. Mieliśmy po dziesięć strzałów na głowę. Starałem się celować w środek tarczy, ale nie było to tak proste jak się mogło wydawać. Cel znajdował się około stu metrów od miejsca oddania strzału. Na początku ćwiczyliśmy z pozycji leżącej. Podobno jest najłatwiejsza. Po skończonym strzelaniu przyszedł czas na ocenę wyników. Trafiłem pięć razy z czego raz w ósemkę, dwa w piątkę i dwa w dwójkę. Naszemu sportowcowi poszło trochę lepiej. Oddał osiem celnych strzałów, ale wszystkie w punkty poniżej piątego. Najlepiej wypadł Mateusz. Trafił dziewięć razy z czego pięć w dziesiątkę, a cztery w dziewiątkę. Później szło mu tylko co raz lepiej. Zasłużył sobie na pseudonim ,,Snajper".

 

Trzy miesiące szkolenia polegały na nauczeniu nas ogólnych umiejętności, a ostatni miesiąc poświęcono na bardzo przyśpieszony kurs specjalistyczny. Mateusz oczywiście był szkolony na strzelca wyborowego, a Achilles ze względu na siłę i nie najgorszą celność, na strzelca RKM. Mnie czekało szkolenie na medyka. W szkole interesowałem się pierwszą pomocą i jako jeden z niewielu miałem jakieś pojęcie o medycynie. Nauczyli mnie jedynie podstawowych rzeczy. Tamowania krwawienia, opatrywania ran postrzałowych i tego typu rzeczy. Nie było mowy o specjalistycznej pomocy.

 

Cztery miesiące szkolenia minęły dosyć szybko. Ten czas zrobił z nas prawdziwych żołnierzy, a przynajmniej za takich siebie uważaliśmy. Teraz czekał nas tylko przydział. Każdy liczył na to, że zostanie wysłany jako uzupełnienie. Jednak tylko jedna kompania została rozdysponowana do tego celu. Reszta miała wejść w skład nowej dywizji. Zostałem przydzielony do plutonu razem z Mateuszem i Achillesem. Cieszyłem się, że będę miał kogoś znajomego u swego boku. Naszym dowódcą został młody porucznik. Chyba świeżo po szkole oficerskiej. Nie uważałem go za kogoś godnego tej rangi. Miałem złe przeczucia co do niego i niestety nie myliłem się.

 

Rosjanie zatrzymali się dopiero osiemdziesiąt od Warszawy. Walki toczyły się o Wyszków. Obrona tamtejszych mostów miała wielkie znaczenie w tej fazie wojny. Gdyby wróg je zajął mógłby o wiele szybciej transportować zaopatrzenie. Nasza dywizja została zlokalizowana w Warszawie. Na ulicach stolicy roiło się od żołnierzy. Jednak większość z nich była Polakami. NATO nie wysłała znaczących sił na front. Jedynie dwieście tysięcy ludzi. Głównie walczyli w powietrzu. Nasza armia nie była w stanie samotnie przeciwstawić się tak wielkiej sile. Gdyby nie wsparcie lotnicze, to pewnie już dawno byśmy przegrali tą wojnę. W mieście spędziliśmy dwa tygodnie. Naszym jedynym zadaniem było patrolowanie ulic oraz pobliskich wsi. Nie tego się spodziewaliśmy. Żyliśmy nadzieją, że ruszymy na front. Tego chciał każdy z nas. Czternastego dnia porucznik kazał zebrać cały pluton.

- Słuchajcie mnie uważnie. Rosjanie zdobyli Wyszków i ruszyli naprzód. Nasza dywizja dostała rozkaz przemieszczenia do Radzymina. Wyruszamy za godzinę. Szykujcie się panowie, idziemy na wojnę.

Te słowa wywołały u nas euforię. Nasze krzyki radości nosiły się na cała okolicę. Dowódca miał racje, że idziemy na wojnę. Jednak nie tą z książek, ale tą prawdziwą.

Następne częściSynowie wojny. Cz. 3.

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania