Szatańska śmierć

Miałem głupiego sąsiada, z którym codziennie wybieraliśmy się do szkoły i szczebiotaliśmy o otaczającym nas świecie, żeby choć trochę zmądrzał. Zawsze mozolnie mi się go edukowało. Czasami cały dzień potrafiliśmy gadać o tym, ile to jest 2+2, albo przemilczeć jego głupotę żałosnym milczeniem.

Nawet mój kundel jak tego słuchał wydawał z siebie szczeknięcia podobne do śmiechu.

Pewnego dnia głupek zszedł do mojej komnaty z tomem encyklopedii i powiedział, że komplikuje mu się sprawa jego mózgu i musi przeprowadzić się do szkoły specjalnej. Chyba już na dożywocie.

Z żalu przeczytaliśmy razem całą encyklopedię.

Do budy sąsiada sprowadziła się jakaś prostytutka, która była z piekła rodem. Satanistka z głosem metalowca, a czasem jej głos przypominał nawet głos starego faceta, takiego jak mój były sąsiad.

Nie podpadłem jej nawet, a ona ile razy mijała mnie w domu publicznym, czy też w Biedronce - dusiła mnie swoim ogromnym biustem albo wbijała mi szpilę w przyrodzenie.

Czasami miałem wrażenie, że chce mnie wykastrować albo zgwałcić, ale wtedy uciekałem z płaczem do pani psycholog albo na sedes.

Raz jednak nie powiodła mi się ta głupawka i wpadłem na jakiegoś przydrożnego menela, który odesłał mnie do niej.

Aż się rozpłakałem, kiedy złapała mnie gwałtownie za przyrodzenie i wyszeptała głosem Justina Biebera: Niech pan uważa na swoje przyrodzenie i nie robi zboczonych rzeczy. Niech pan nie zabija! Coś pana wykorzystuje, coś nad panem wisi, coś zboczonego, ale nawet ja nie wiem co...

Ja miałbym mordować!? Niby kogo? Ja tylko modliszki... Nie cierpiałem ich, kiedy wbiegały mi całą chmarą do domu i próbowały mnie zjeść. Wkurzało mnie to. A co do tego, co nade mną wisi, to głupi i zboczeni ludzie.

Kiedy wróciłem do domu, panowała w nim iście szatańska atmosfera. Pootwierałem wszystkie butelki z wodą święconą, wziąłem różaniec, nie bacząc na wlatujące mi do nosa, ust i oczu muchy ani podgryzające mnie modliszki.

Ciągle modliłem się, że zamontuję w oknach krzyże, ale szatan żyjący w mojej duszy nigdy mi na to nie pozwolił. W paru miejscach mej komnaty miałem porozkładane bomby i wysadzałem te zwierzęta bez litości.

Właśnie na desce klozetowej zobaczyłem czarnego motylka z rogami. Wyciągnąłem rózgę, podszedłem bliżej i ... bach! Po wszystkim.

Kiedy jednak chciałem truchełko spuścić w ubikacji, zdumiony usłyszałem jakby spod ziemi rytmiczne bluzgi. Przez chwilę chciałem zejść do sąsiadów i zadzwonić po straż miejską, ale pomyślałem, że potem będą mnie prześladować do końca życia, więc nie warto. Kto wie, może nawet wysadzą mój dom?

W urlop, kiedy wychodziłem do pracy przy drzwiach do tutejszej ogólnodostępnej ubikacji stała ta gadzina prostytutka. Znów złapała mnie za przyrodzenie. Co za nieuprzejmy zwyczaj! Wykręciłem jej rękę i ostentacyjnie zwróciłem się w stronę ubikacji.

- Mówiłam uważać, mówiłam nie zabijać!

- Niech pani przepadnie, przeklinam panią na wieki! - zaskowyczałem, drąc się ze łzami w oczach. - Rzucam na panią klątwę i życzę z całego serca potępienia. - szczebiotałem nieuprzejmie.

W pracy miałem tego dnia urwanie dupy. Wyszedłem czterdzieści godzin po czasie. Uff. Nareszcie. Pierdnąłem jak bąk do komnaty, gdzie trzymałem wczorajsze schabowe. Spostrzegłem, że zwłoki mojego psa leżą na desce klozetowej.

Nawet nie ugryzł mnie na powitanie, jak to miał w swym paskudnym zwyczaju. A teraz nie on mnie, tylko modliszki ugryzły jego. A raczej zagryzły na śmierć. Miał dopiero pięćdziesiąt lat.

Zapakowałem go do sedesu i nacisnąłem spłuczkę. Potem wezwałem hydraulika i spytałem jak to się stało, że zdrowy sedes się zapchał. Było mi ogromnie żal mojej ubikacji. Musiałem walnąć tego człowieka, żeby mi odpowiedział, bo na chwilę się zawiesił, a jego ręka zastygła na kroczu.

- Zablokowanie klozetu - odezwał się w końcu. - Coś w nim stanęło, kibel się zapchał i jest do wyrzucenia.

Żaden głupek, chuligan nie włamał się tutaj i nie wrzucił panu tam czegoś? Menel jakiś, prostak?

Nie, nic takiego się nie wydarzyło. A to dlatego, że tym prostakiem i prymitywem byłem ja.

 

Tej nocy nie mogłem skorzystać z toalety. Chciałem spuścić trochę wody, ale kiedy tylko unosiłem deskę, woda wyciekała prosto na mnie razem z modliszkami klozetowymi.

Rano z przyzwyczajenia zacząłem snuć się w stronę ubikacji.

Kiedy uprzytomniłem sobie, że się zepsuła, opadłem bezsilnie na żyrandol, a potem niechcący wypadłem przez balkon.

Byłem tak rozbity w dosłownym tego słowa znaczeniu, że mój mózg w pierwszej chwili nawet nie zarejestrował tej mrocznej prostytutki, która przechodząc po moich zwłokach kiwała z wyższością łbem i rozdeptała mnie.

Spóźniłem się do pracy i wleciałem tam jako duch, a szef na mój widok szybko wyszedł z ciała i jako ciało astralne raczył do mnie przemówić:

- Nie pierwszy raz opuszcza pan swą cielesną powłokę.

- Dzisiaj wyleciałem z balkonu - stwierdziłem.

- A mnie to nie interesuje, to pański problem. Ja muszę dbać o fizyczność w firmie.

To prawda. Często nie chciało mi się budzić i wstawać z łóżka, więc gnałem do pracy jako ciało astralne.

Zaproponował mi albo odejście do wyższych wymiarów albo przejście na bardziej duchowe stanowisko pracy i bardziej zwariowane jej warunki. Nie mogłem się zgodzić na takie dziwactwa. Nie stąpałem aż tak lekko po ziemi.

To oznaczało konieczność opuszczenia tego świata, skoro nawet w tym po części duchowo-astralnym zakładzie pracy nie miałem już nic do roboty.

Pracowałem w wydziale fizycznym, ale moje ciało zdechło, więc no cóż... Była jeszcze sfera wydziału Boskiego, gdzie czasami składał wizyty sam Bóg. Nasza firma zajmowała się podnoszeniem wibracji.

Ponieważ w mojej duszy zdiagnozowano obecność szatana, najbardziej wskazana jest dla mnie najniższa sfera pracy, aczkolwiek nikt nie zabrania mi przejść na jej wyższe poziomy.

 

Nazajutrz odbyłem spotkanie duchowe z tamtą prostytutką, gdyż miała mi coś pilnie do przekazania.

Odwaliłem focha, ponieważ przyczyniła się do mojej śmierci, ale ostatecznie wysłuchałem, co miała mi do przekazania.

- Masz natychmiast coś z tym zrobić - wysyczała. - Diabły to mściwe istoty.

- Niech się jaśnie prostytutka ode mnie odczepi i przestanie mnie nękać! - wykrzyczałem.

- Zabiłeś szatana. Teraz będzie gorzej. - powiedziała.

- Jakiego szatana? - udawałem debila, choć dotarło do mnie, że może chodzić o tego czarnego motylka z rogami.

- Niech pani nie wygaduje bredni, dobrze?... Szatan nie jest jakimś przygłupem, żeby można było go tak łatwo zgładzić...

- Ano jest. Zmarł rychłą śmiercią tragiczną - to zabrzmiało komicznie.

Jakiś czas później w mojej duchowej korespondencji pojawiło się pismo z piekieł.

Diabły w liście melancholijnie opłakiwały szatana i zwracały się do mnie słowami pełnymi złości i zabawnego oburzenia. Nie zabrakło też bluzg.

List był wypełniony tęsknotą i miłością do swego utraconego władcy.

Miałem to wszystko gdzieś. Podarłem ten list.

Średnia ocena: 2.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania