Sześć glinianych aniołków

<Bajka współczesna>

 

Miasteczko G. gdzieś na południu Polski. Kilka tysięcy mieszkańców, niewielki zakład produkcyjny polskiego koncernu spożywczego, trzy szkoły, kino, hotel, szpital, średniej wielkości supermarket, zajezdnia autobusowa, nowoczesna hala sportowa z basenem. W centrum wielki rynek z zabytkowym ratuszem. Ma w nim siedzibę burmistrz Andrzej, wybrany już w pierwszej turze ostatnich wyborów samorządowych. Człowiek lubiany, towarzyski, gospodarny. To dzięki jego staraniom w G. postawiono halę sportową, a ostatnio wybudowano dwa nowe place zabaw, odnowiono większość chodników, wyremontowano kilka dróg, rewitalizowano park. To on załatwił, że do tego małego przecież miasteczka, zaczęły przyjeżdżać na występy znane polskie zespoły muzyczne – hala sportowa znakomicie spełniała także rolę estrady.

 

Ostatnio burmistrz postawił na współpracę z zagranicznymi miastami partnerskimi. Zaczął częściej podróżować, by przyciągnąć do G. więcej inwestorów. Niekiedy z podróży przywoził pamiątki, którymi ozdabiał ratusz – obraz, makatkę, gobelin. Z wizyty w klasztorze w S. przywiózł ozdoby choinkowe – sześć glinianych aniołków. Darczyńca, przeor klasztoru, dodał przy tym, że ich zadaniem będzie opieka nad mieszkańcami G. Figurki miały około trzydziestu centymetrów wysokości, pomalowane były na biało, ze złoconymi elementami, uśmiechnięte, każda wyposażona w parę skrzydełek. Tylko jeden anioł był inny – większy, cały srebrny i nie uśmiechał się. Miał za to otwarte usta, jakby właśnie śpiewał.

 

Święta Bożego Narodzenia nadchodziły wielkimi krokami. Burmistrz zadecydował, że anioły zostaną umieszczone na miejskiej choince przed ratuszem. Drzewko stanęło w pierwszą sobotę grudnia. Wysoki na cztery metry świerk z rozłożystymi gałęziami, opleciony został łańcuchem kolorowych lampek. Sześć aniołków zawieszono dość wysoko, tak, aby patrzyły w każdy zakamarek miasteczka. Największego umieszczono na samym czubku, by wypatrywał pierwszej gwiazdy. Wieczorem dokonano uroczystej inauguracji. Zapalono wszystkie światełka na choince. Kilka z nich zostało tak ustawionych, aby podświetlać aniołki. Zdecydowanej większości mieszkańców tegoroczna choinka przypadła do gustu.

 

Wieczorem Maria, trzydziestoletnia sprzedawczyni w sklepie spożywczym na rynku w G., wracała do domu. Mieszkała za miasteczkiem, w Leśnej Wólce. Zwykle podjeżdżała autobusem, ale tym razem nie chciało jej się czekać prawie pół godziny w zimnie, na przystanku. Ruszyła piechotą, miała do przejścia jakieś cztery kilometry – prawie czterdzieści minut spaceru. Takie wycieczki zwykle urządzała sobie latem, zimą znacznie rzadziej. Asfaltowa droga była kręta i pusta. Szła wśród pól i zagajników, w oddali majaczył las. Wieczór był bezgwiezdny, księżyc skrył się za chmurami. Maria maszerowała szybkim krokiem. W pewnej chwili drogę rozświetliły światła samochodu. Zeszła na bok. Terenowe auto zwolniło nieco, wyprzedziło ją i zniknęło za zakrętem. Szła dalej. Trochę żałowała, że nie zaczekała na autobus. Ciemna droga wśród pól nie była zbyt przyjemna. Serce mocniej jej zabiło, kiedy zobaczyła na poboczu samochód, który kilka chwil wcześniej ją minął. Obok stał wysoki mężczyzna i palił papierosa.

– Panienka tak sama po nocy? – zapytał, gdy podeszła bliżej. – Może podwieźć?

– Nie, dziękuję – odpowiedziała mijając go. – Dam sobie radę.

Facet nie zrezygnował, ruszył za Marią. Przyspieszyła kroku, ale wtedy złapał ją za ramię.

– Chodź tu – wysyczał.

Pociągnął kobietę w stronę przydrożnego rowu. Krzyknęła, ale i tak nie było szans, by ktoś ją usłyszał na tym pustkowiu. Zresztą napastnik szybko zatkał jej usta, drugą ręką uderzył w brzuch. Przygniótł do ziemi.

– Zamknij się, suko! Nic ci się nie stanie, jak będziesz dla mnie miła.

Maria zebrała wszystkie siły, by zrzucić z siebie napastnika. Udało jej się na tyle, że zwolnił uścisk. Na ucieczkę jednak nie było szans. Zacisnęła nogi, postanowiła walczyć do końca. Wtedy usłyszała głuchy warkot. Wielki biały pies zakradł się z boku i wyszczerzył kły. Dwie pary ludzkich oczu popatrzyły na niego. Zwierzę rzuciło się na mężczyznę. Wbiło potężne zęby w jego ramię. Facet ryknął. Pies ważył przynajmniej pięćdziesiąt kilo, niełatwo było się od niego uwolnić Maria rzuciła się do ucieczki. Biegła, oglądając się od czasu do czasu za siebie. Nikt jej jednak nie gonił.

 

Następnego dnia rano, idący do pracy burmistrz, zauważył, że jeden z aniołków leży rozbity na chodniku. Nie było szans go posklejać. Wezwał jednego z pracowników i polecił mu lepiej zabezpieczyć figurki na choince, tak, aby wiatr nie mógł ich strącić.

 

Tydzień później ośmioletnia Paulinka i jej koleżanka z klasy Julia wracały ze szkoły. Droga wypadała im przez mostek nad groblą łączącą trzy stawy. Od kilku dni panował mróz, który sprawił, że na powierzchni wody pojawiła się warstwa lodu. Dziewczynki, nieświadome jak cienka jest to warstwa, zeszły na staw by się chwilę poślizgać. Nie były ciężkie, ale w pewnym miejscu lód się pod nimi załamał. Julia zdążyła uskoczyć, ale Paulina wpadła do przeraźliwie zimnej wody. Koleżanka zaczęła straszliwie krzyczeć, nie wiedziała jednak, co zrobić, jak pomóc topiącej się przyjaciółce. Przechodzący przez most mężczyzna w niebieskiej kurtce, zbiegł na dół, wszedł na lód i zaczął ostrożnie się po nim przesuwać. Zdjął z szyi szalik i rzucił w stronę Paulinki. Chwyciła w ostatnim momencie. Mężczyzna wyciągnął dziecko z wody, wziął na ręce. Wybiegł na drogę, zatrzymał zatrzymał przejeżdżającą akurat ciężarówkę. Prosił o jakiś koc, którym mógłby okryć dziecko. Kierowca wyciągnął ze schowka stary, ale bardzo gruby śpiwór. Mężczyzna w niebieskiej kurtce zadzwonił po karetkę. Opowiedział co się stało, podał miejsce zdarzenia. Gdy skończył rozmowę, zapytał zszokowaną Julkę czy nic jej nie jest. Gdy usłyszał zapewnienie, że nie, polecił, aby czym prędzej zawiadomiła rodziców koleżanki. Sam zaś gdzieś się szybko oddalił. Ambulans pojawił się po kilku minutach.

 

Na chodniku przed ratuszem, leżał tymczasem rozbity anioł. Idący do pracy burmistrz westchnął. Nie miał nawet kogo ochrzanić. Pracownik, który zabezpieczał figurki był na zwolnieniu lekarskim.

 

Syn Tomasza, Damianek bardzo lubił święta. To jeden z niewielu okresów w roku, kiedy tata miał dla niego więcej czasu. Odkąd mama opuściła ich trzy lata temu i wyemigrowała na Wyspy Brytyjskie nie dając znaku życia, było im ciężko. Ponoć znalazła tam sobie nową miłość, w hinduskim domu. Tomasz, z zawodu drukarz, pracował na etacie w mieszalni farb. Dorabiał też w drukarni, a że znał się na rysunku technicznym, brał czasem do domu dodatkowe zlecenia kreślarskie. Chociaż urabiał ręce po łokcie, pieniędzy wciąż brakowało. Ciążył mu kredyt, który zaciągnął jeszcze wspólnie z żoną, na mieszkanie. Dodatkowo małżonka, jak się okazało, zostawiła po sobie trochę długów, i teraz on musiał spłacać. Nie miał wiele czasu dla dziecka. Radził sobie jak umiał. Skończył dopiero dwadzieścia osiem lat, a wiele już w życiu przeszedł. Pochodził z rozbitej rodziny. Jego ojciec był alkoholikiem. Zapił się na śmierć, gdy Tomek miał siedem lat. Matka wychowywała go twardą ręka. Była szorstka i bardzo surowa. Zmarła na raka dziesięć lat po mężu. Innej rodziny nie miał, jedyni dziadkowie, ze strony ojca, mieszkali na drugim krańcu Polski.

Kilka dni przed wigilią Tomasz przyniósł do domu choinkę. Wraz z synem niezwłocznie przystąpili do ozdabiania jej. Okazało się jednak, że niewiele bombek przetrwało od zeszłego roku. Pudło, w którym były przechowywane, spadło kiedyś z szafy. Nie zajrzeli wtedy do środka, a teraz wyszło na jaw, że większość ozdób choinkowych się potłukła. Wyjął z portfela 20 zł, dał Damiankowi i kazał iść do sklepu po bombki.

– Kup, jakie ci się najbardziej spodobają – powiedział.

Chłopiec wyszedł. Czuł się strasznie ważny, że jemu, ośmiolatkowi, ojciec powierzył tak odpowiedzialne zadanie.

Damianek wszedł do sklepu. Wybrał pudełko czerwonych bombek, malowanych w białe, śniegowe gwiazdki. Zapłacił i już miał wyjść na zewnątrz, kiedy potknął się o stopień. Upadając przygniótł pudełko z bombkami, tłukąc je wszystkie dokumentnie. Podarł sobie przy tym spodnie i skaleczył kolano. Chłopiec zaczął płakać. Żal mu było bombek, ale jeszcze bardziej żal mu było taty, którego zawiódł. Wtedy podeszła do niego młoda kobieta. Widział ją wcześniej w kolejce w sklepie. Uśmiechnęła się ciepło, wyjęła z torebki chusteczki. Jedną wytarła łzy z buzi dziecka, drugą przyłożyła na krwawiące kolano.

– Nie płacz – powiedziała. – Chodź, kupimy nowe bombki.

Wrócili do sklepu, a pani poprosiła o takie samo pudełko ozdób, jakie Damianek wcześniej nabył. Malec szepnął tylko:

– Dziękuję.

Kobieta uśmiechnęła się ponownie, a widząc, że chłopczyk trochę utyka, postanowiła, że odprowadzi go do domu. Zadzwonili do drzwi. Otworzył Tomasz i bardzo się zdziwił na widok niespodziewanego gościa, towarzyszącego Damiankowi.

– Pański syn miał mały wypadek – powiedziała kobieta. – Potłukł sobie kolano i trochę kuleje. Odprowadziłam go, bo jestem lekarką. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, to od razu zobaczyłabym, czy z nogą wszystko w porządku, czy to nic poważnego.

Tomasz zaprosił ją do środka. W czasie, kiedy pani doktor oglądała kolano Damianka zaparzył kawę. Okazało się, że to tylko mocne obtarcie, dziecku nic nie będzie. Zaprosił gościa do stołu.

 

– Dziękuję za pomoc – powiedział uśmiechając się nieśmiało. – Jestem Tomasz.

– Marta.

Nie mogli oderwać od siebie oczu.

 

Dobrze, że burmistrz był w podróży służbowej i następnego dnia nie przyszedł do ratusza, do pracy. Wściekłby się, widząc trzeciego aniołka roztrzaskanego na chodniku.

 

W wigilijny wieczór Janusz wracał już do domu. Pracował jako kierowca. Miał samochód-chłodnię, którym rozwoził towary po okolicznych sklepach. Akurat trafił mu się dłuższy kurs. Nie był zadowolony, ale pojechał. Załatwił, co trzeba i wracał już do domu. Od celu dzieliło go jakieś trzydzieści kilometrów. Skracał drogę jak mógł, znał mało uczęszczaną trasę przez las. Zmierzchało. Wcisnął gaz, by szybciej znaleźć się wśród najbliższych, na wigilijnej kolacji. Wiedział, że na tej drodze nie ma fotoradarów, a nie spodziewał się by w wigilijny wieczór jakiś patrol policji akurat w lesie polował na kierowców. Za dobrze znał miejscowych policjantów. Przy podjeździe pod górkę usłyszał dziwne odgłosy dobiegające z silnika. Tuż przez wzniesieniem rozległ się straszny huk. Motor zgasł, van przejechał jeszcze kilka metrów i stanął. Daremne okazały się próby ponownego uruchomienia. Ciszę wypełniał tylko szum otaczającego lasu. Janusz wysiadł i podniósł maskę. Ciemno już było, niewiele widział. Jak na złość nie miał latarki. Wyjął telefon, by zadzwonić do szwagra z prośbą o pomoc. Zaklął szpetnie – bateria była rozładowana, nie miał przy sobie ładowarki. Pomyślał, jak bardzo niepokoić się będzie rodzina, jak zawiedzione będą dzieci. Zamiast radosnej kolacji wigilijnej – niepokój, strach i obawa o niego. Do domu trzydzieści kilometrów. Do najbliższej wioski coś około siedmiu, przez las. Za godzinę może by doszedł. To już lepiej zatrzymać kogoś na drodze. Tylko jak, skoro szosa nie była zbyt uczęszczana? W ciągu dwudziestu minut przejechał jeden samochód, ale, mimo że kierowca vana machał rozpaczliwie, nie zatrzymał się. Janusz włączył światła awaryjne, rozstawił trójkąt odblaskowy, zamknął kabinę i ruszył pieszo. Nie odszedł dziesięć kroków, gdy zza wzniesienia wyłonił się powoli wielki, czternastokołowy TIR na tureckich numerach, jadący w przeciwnym kierunku. Zatrzymał się na poboczu, widząc vana z włączonymi światłami awaryjnymi. Kierowca, wąsaty, śniady Turek, wysiadł i podszedł do pojazdu Janusza. Ten zawrócił. Prosił o możliwość skorzystania z telefonu, albo o podwiezienie do najbliższej wsi. Nie wiadomo czy Turek nie zrozumiał, czy nie miał telefonu, ale pokazał, żeby podnieść maskę vana. Wziął swoją latarkę, zaświecił, coś pogrzebał, przyniósł jeszcze skrzynkę ze swoimi narzędziami i po chwili dał znać, żeby Janusz spróbował zapalić. Przekręcenie kluczyka i silnik zaczął miarowo pracować, mrucząc jak zadowolony kot. Mężczyzna wysiadł, chcąc podziękować kierowcy TIR-a, ale ten siedział już w swojej kabinie i ruszał właśnie w dalszą drogę.

Janusz machnął tylko na pożegnanie, wskoczył do vana i czym prędzej wznowił podróż do domu. Nigdy jeszcze tak bardzo nie cieszył się na myśl o wigilijnej kolacji.

 

Rano, w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia na chodniku przed ratuszem, pod świerkiem, leżał rozbity czwarty aniołek.

 

W Sylwestra, Jola wracała przez park do domu. Tego dnia skończyła pracę wcześniej, szła przygotować się do wieczornej zabawy. Było jeszcze widno. Szare alejki pokrywała cieniuteńka warstwa szronu. Śnieg nie padał od początku zimy. W połowie drogi, przy fontannach, Jolę dopadł straszliwy ból brzucha, dosłownie zgiął ją w pół. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, zaczęła wymiotować. Zamroczona, klęczała na środku alejki. Po chwili, mając przebłysk świadomości, jakimś sposobem doczołgała się do ławki. Usiadła na niej, z trudem łapała oddech. Kolejna fala wymiocin podeszła jej do gardła. Wydawało się, że kobieta za chwilę wypluje trzewia. Blada, roztrzęsiona, nie mogła nawet wstać z ławki. Czym się tak zatruła? Szampanem? Ciastem, które przyniósł szef na pożegnanie starego, tak pomyślnego dla firmy, roku? Czuła, że zaraz zemdleje. Zebrała wszystkie siły. Jeśli zostałaby na tej ławce nieprzytomna, w przenikliwym zimnie, kilkustopniowym mrozie, może się już nie obudzić. Niestety, świadomość ją opuściła.

 

Ocknęło ją delikatne potrząsanie za ramię. Otworzyła oczy. Zobaczyła nad sobą zapuchniętą od alkoholu twarz z fioletowym nosem i autentycznie zatroskane oczy. Jakiś menel zainteresował się losem nieprzytomnej kobiety.

 

– Nie wygląda pani dobrze. Proszę. – Podał jej plastikowy kubek z parującą kawą. – Proszę się nie bać, czysty. Kawę mam z termosu, dziś po południu jedna pani mi zaparzyła.

Jola pijąc ciepły napój, czuła, że nieco wracają jej siły. Wsparta na ramieniu żulika wyszła z parku. Zatrzymała taksówkę. Menel, życząc jej zdrowia, zniknął w ciemnej alejce parku. Kobieta podała taksówkarzowi adres. Jadąc, minęli ratusz i choinkę. Jola zobaczyła, jak jeden z aniołków zsuwa się po gałęziach i rozbija o ziemię. "Jaka szkoda" – pomyślała.

 

Rankiem, piątego stycznia, burmistrz szedł do pracy. Mijając choinkę spojrzał w górę. Ostatni, największy aniołek szykował się właśnie do samobójczego skoku. Leciał, obijając się miękko o gałęzie, gdy tuż nad ziemią chwyciły go męskie dłonie.

– O nie, bratku – powiedział burmistrz. – Chociaż ty jeden musisz zostać.

Zabrał figurkę pod pachę i skierował się do swego gabinetu. Tam umieścił anioła na półce, obok drzwi i zajął się pilnymi sprawami.

 

Czternastoletnia Natalia, jak co wtorek po południu, jechała na trening tenisa do hali sportowej. Przystanek busa był usytuowany jakieś siedemset metrów od wejścia. Kierowca zwykle zatrzymywał się przy hali, aby młoda pasażerka nie musiała chodzić poboczem ruchliwej ulicy. Tak też było i tym razem. Dziewczynka spieszyła się. Wybiegła sprzed pojazdu chcąc przejść na druga stronę ulicy. Szofer dostawczego Mercedesa, wymijający właśnie busa, starał się hamować, ale niewiele mógł już zrobić.

 

Dźwięk dzwonka komórki oderwał burmistrza od pracy. Odebrał, nie patrząc nawet czyj numer pojawił się na wyświetlaczu.

– Andrzej... – usłyszał zapłakany głos żony. – Natalka miała wypadek.

 

Od trzech tygodni stan dziewczynki nie poprawiał się. Aparatura podtrzymywała życie, dziecko było w śpiączce. Lekarze, choć starali się wspierać rodziców na duchu, dawali do zrozumienia, że nie pozostaje właściwie nic innego jak czekać. Czasami cuda się zdarzają – pocieszali. Medycyna była na razie bezradna. Nie znała sposobu na wybudzenie Natalii.

 

Minęły kolejne miesiące. Po zimie nie zostało już ani śladu. W powietrzu królowała wiosna. Zbliżały się święta Wielkanocne. Burmistrz, jak co dzień, przyszedł do pracy. Wolnym krokiem przemierzał korytarz w kierunku gabinetu. Był wyjątkowo smutny. Wczesnym rankiem konsultował się ze znanym specjalistą, który wcześniej obiecał zapoznać się z przypadkiem Natalki. Nie miał dobrych wieści. Szansa na przywrócenie świadomości była niewielka. Burmistrz wszedł do swego gabinetu i ze złością trzasnął drzwiami. Pęd powietrza uderzył w stojącą na półce nieopodal wejścia figurkę glinianego aniołka. Zatańczyła, zachybotała i spadła, rozbijając się z hukiem o podłogę. Mężczyzna dłuższą chwilę patrzył oniemiały na walające się po podłodze skorupy, jakby nie rozumiał, co się stało. Z zamyślenia wyrwał go dźwięk dzwonka komórki. Odebrał mechanicznie.

– Andrzej – usłyszał głos żony. – Natalka...

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 9

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (24)

  • betti 29.02.2020
    Fajna ta bajka...
  • Bajkopisarz 29.02.2020
    Dziękuję :)
  • Shogun 29.02.2020
    Piękna bajka. Jak zawsze dobrze napisana. Sześć różnych, ciekawych historii. Jak widać aniołki naprawdę strzegły mieszkańców miasteczka, nawet za cenę własnego "życia".
    Bardzo przyjemna i optymistyczna bajka że szczęśliwymi zakończeniami.
    Pozdrawiam :).
  • Bajkopisarz 29.02.2020
    Cieszę się, że się spodobała. Bałem się, że będzie aż za dużo słodkości i happy endów.
  • Shogun 29.02.2020
    Bajkopisarz czasem trochę słodkości nie zaszkodzi, a ja sam mimo wszystko lubię happy endy :).
  • AtamanRozhovorny 29.02.2020
    Wow, jestem pod wrażeniem :D
  • Bajkopisarz 29.02.2020
    Dziękuję :)
  • Bożena Joanna 29.02.2020
    Przecudna opowieść. Pozdrowienia!
  • Bajkopisarz 29.02.2020
    Wielkie dzięki!
  • Wymaga Czasu 18.03.2020
    Świetne! Czyta się gładziutko, urzeka różnorodnością historii i plastycznością opisu. Historie i postacie, mimo, że przedstawione w tak krótkich migawkach, są świetnie zarysowane, niemal wychodzą na mnie z ekranu laptopa.
  • Bajkopisarz 18.03.2020
    Bardzo dziękuję ;) Tyle dobra w tej bajce, że aż się ulewa, ale to rekompensata za brak happy endów w innych moich historiach.
  • Pasja 21.03.2020
    W rewanżu za miłe odwiedziny u mnie zajrzałam do ciebie. I nie żałuję. Ciekawy przekładaniec poplątanych ludzkich losów i sześć aniołków czuwających nad ich życiem. Bajka? Ale jaka realna. Z każdym ocalonym życiem kończył się ich los. Jednak szczęścia było tylko ograniczona ilość. Inni się już nie załapali. A wszystko to w ten magiczny świąteczny czas. Pięć w okresie Bożonarodzeniowym, jeden Wielkanocnym.

    Bardzo urocza i spokojna opowieść. Wszystko jak to w bajkach dobrze się kończy.

    Pozdrawiam ciepło
  • Bajkopisarz 21.03.2020
    Dziękuję bardzo. Gliniane aniołki to nie zaimki, jest ich ograniczona ilość. Cieszę się, że się spodobało.
  • Nefer 23.03.2020
    Cieakawe i optymistyczne opowiadanie. Siłą rzeczy skojarzyo mi się z "Opowieścią wigilijna", przy wszystkich różnicach. Miło przeczytać tak optymistyczny, ciepły tekst w obecnych czasach. Jedyna, drobna uwaga techniczna: zwróć uwagę na czasownik "być", tu i tam warto by zastąpić go czasownikiem bardziej "wyspecjalizowanym".
    Pozdrawiam
  • Bajkopisarz 23.03.2020
    Dzięki za odwiedziny i sugestię. Opowieść wigilijna - mam takie stare opowiadanie, jedno z moich pierwszych, może je tu po korektach wrzucę ;)
  • Szpilka 26.03.2020
    Świetne, dobrze się czyta i takie optymistyczne ??
  • Bajkopisarz 26.03.2020
    Dziękuję! Im dłużej zaraza potrwa tym to opowiadanie będzie miało lepszy odbiór, na trudne czasy jak znalazł :D
  • Szpilka 26.03.2020
    Oj, tak, a ja mam cichą nadzieję, że mój aniołek też nade mną czuwa ?
  • CynicznaCecylia 18.04.2020
    "Ciążył mu kredyt, który zaciągnął jeszcze wspólnie z żoną, na mieszkanie" - Nie rozumiem tego poszatkowania. "ciążył mu kredyt na mieszkanie, który zaciągnął jeszcze z zoną."

    Bajka prosta, ale w prostocie swojej urocza. Chociaż udało się ci nawet przemycić moment niepokoju.
  • Clariosis 21.06.2020
    Bardzo przyjemna bajka, osadzona we współczesności. Podoba mi się przeplatanie wydarzeń, gdzie aniołki użyczyły swojej mocy i poświęcały się jeden za drugim, by ochronić mieszkańców G. z reakcjami burmistrza, który nieświadomy niczego irytował się i wzdychał smutno nad rozbitymi figurkami. I gdy postanowił ochronić tego największego, doszło do wielkiej tragedii. Martwiłeś się, czy nie jest zbyt słodko, ale według mnie jest bardzo dobrze - kto nie potrzebuje czasami przeczytać czegoś tak pozytywnego, szczególnie, że każdego z bohaterów doświadczył czegoś bardzo ciężkiego i trudnego? I jeszcze to zakończenie, które pozostawiło w niepewności. Bo teraz pytaniem jest - czy aniołek zdołał pomóc, a może w tym przypadku było już za późno, gdyż minęło tyle miesięcy? Czy można liczyć na cud, czy jednak nieświadomość burmistrza doprowadziła do smutnego końca?
    Ja wierzę, że może się udało. :)
  • Bajkopisarz 21.06.2020
    Dziękuję! Wydobyłaś wszystko, co autor miał na myśli, więc jestem bardzo zadowolony, że jasno napisałem ;)
  • Dekaos Dondi 07.01.2021
    Bajkopisarzu↔tak sobie zerkłem w przeszłość i bardzo tekst przypadł mi do gustu.
    Jeno film nakręcić. Tylko odpowiedni reżyser musiałby być. Np: scena↔aniołek zaczyna spadać→nagle scena→jak biegnie pies, by uratować... zresztą wiesz o co chodzi. Ostatni fragment, też wiele mówi:)
    Pozdrawiam:)↔5
  • Bajkopisarz 08.01.2021
    Dziękuję! Kto by to wyreżyserował? Vega? ;)
  • słone paluszki dwa lata temu
    Przydałyby się światu te aniołki, ale 6, to zdecydowanie za mało.
    Przeczytałam z przyjemnością u żalem, że to tylko bajka...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania