Szkarłatny Świt rozdział I

Noc była chłodna i deszczowa. Po upalnym dniu w mieście, matka natura postanowiła obdarzyć je nutką orzeźwienia przed kolejnym prażeniem słońca.

Tego wieczora, u drzwi domu Pana Maurice’a Prehna, zjawiła się dwójka wysokich ludzi, okutanych

w czarne płaszcze i kapelusze typu fedora. Kamienica znajdowała się na placyku, na który dostać się można było tylko od strony nieruchliwej, w tym momencie, ulicy. Przechodziło się przez tunelik i po prawej stronie było wejście.

Przeszli przez drzwi prowadzące do środka klatki. Po lewej stronie widniał korytarz prowadzący do innych mieszkań na parterze, na wprost schody, natomiast po prawej, znajdował się jeden apartament. Huk pukania rozniósł się po budynku. W środku dało się słyszeć szuranie pantofli

o drewniany parkiet. Przed oczami drabów stanęła młoda kobieta, na oko wyglądająca na dwadzieścia parę lat. Jej blond włosy były pofalowane i ledwo sięgające do barków, oczy błyszczące, koloru jasnoniebieskiego patrzyły na niespodziewanych gości. Raz na jednego, raz na drugiego.

- Guten abend – powiedział jeden z nich, z lekkim francuskim akcentem. – Czy zastaliśmy może pana Volkera Rittmeyera?

Dziewczyna lekko otworzyła usta i kiwnęła potwierdzająco głową.

- Czy możemy się z nim zobaczyć? – odrzekł drugi człowiek, ten miał wyraźniejszy angielski akcent.

Znowu kiwnęła głową. Obróciła się i poszła w kierunku kuchni. Mężczyźni weszli do mieszkania

i zamknęli drzwi.

Sień była prosta. Podłoga wykładana zadbanym parkietem, na ścianach boazeria. Dalej,

w linii prostej, znajdowały się podwójne, szeroko otwarte podwoje do kuchni. Kobieta wskazała im pokoik po prawej stronie od wejścia. Skinęli głowami w podzięce, ona z nieufnym spojrzeniem wycofała się do swojej izby znajdującej się naprzeciwko.

Zapukali w szybkę i w mig pojawił się niższy od nich człowiek. Na prosty nos nasadzone były cienkie okulary, krótko ostrzyżone, ciemnobrązowe włosy były lekko oklapłe, a szaro-zielone oczy spozierały z ciekawością na lica przybyłych.

- Ekhm, słucham panów? – odpowiedział gospodarz miękkim, niskim głosem.

- Pan jest Volker Rittmeyer? – francuz odezwał się spoglądając chłodno na człowieka przed sobą.

- Tak, w rzeczy samej. Z czym panowie przychodzą?

Anglik przybliżył się do ucha Volkera i szepnął.

- Jesteśmy tu z polecenia Profesora.

Rittmeyer się zasępił. Spojrzał na obydwu gości jeszcze raz i wpuścił ich do swojego gabinetu, zamknął za sobą drzwi.

Pokoik był dosyć mały. Pod oknem wychodzącym na ulicę stało dębowe biurko, którego blat niezauważalnie wyzierał spod sterty różnych dokumentów. Przed biurkiem stały dwa krzesła dla interesantów usług pana Volkera Rittmeyera. Na jednym z nich siedział krótko ostrzyżony blondyn

z lekko kwadratową głową i haczykowatym nosem.

- Ekhm, Maurice muszę cię na chwilę przeprosić. Mam klientów jak widzisz. – powiedział szybko.

Maurice wstał z krzesła i wyszedł za drzwi. Anglik oraz Francuz usiedli na krzesłach.

- Dobrze, tutaj możemy swobodnie porozmawiać. Czego chce ode mnie Profesor? – spojrzał ciekawskim wzrokiem raz na jednego, raz na drugiego.

- Pan Profesor – chrząknął Anglik. – Chciałby panu zlecić pewną robotę.

- Słucham zatem. – gospodarz wyjął z szuflady notes oraz ołówek.

- Jednakże chcemy rozmawiać z prawdziwym panem Rittmeyerem, panie Prehn.

- Nie za bardzo rozumiem co pan ma na myśli. – odpowiedział wolno fałszywy Rittmeyer, kącik jego ust powędrował ku górze.

- Och spokojnie, znamy pańskie metody zachowania bezpieczeństwa panie Rittmeyer. Czy może powinienem powiedzieć panie Prehn?

Fałszywy Volker spojrzał lekko skonsternowany na rozmówcę. W tym samym momencie podkute buty zadudniły o parkiet. Do pokoju wpadł Maurice, rozwinął garotę i zacisnął ją na gardle Anglika. Ten podskoczył próbując wyrwać się z nadchodzącego nacisku linki na szyję. Za późno. Oprawca zacieśnił narzędzie i pociągnął rzeczonego do siebie. Anglik spadł z krzesłem na podłogę i został podciągnięty oraz zmuszony do klęczenia. Charczał i próbował wyswobodzić się z uścisku. Francuz zerwał się, ale w tym momencie oberwał pałką po karku, a następnie po zgięciu kolan. Upadł twarzą do podłogi, a jego ręce zostały zasznurowane. Anglik został puszczony, oparł się rękami o dywanik na środku podłogi po czym uderzono go pałką mocno po głowie. Zemdlał.

 

***

Obudzili się w małej piwniczce z bolącymi głowami i z potrzebą napicia się. Blondyn przechadzał się i lustrował dokumenty więźniów.

- No, no. Pogratulować fałszerzom z TSE, bardzo dobrze odwzorowali dokumenty, ale zapomnieli

o jednym. Nie wyszkolili was w akcencie moi drodzy panowie.

Anglik i Francuz popatrzyli po sobie.

- To tak traktuje pan, panie Volker, swoich pracodawców? – odezwał się Francuz.

- Herr Französisch raczy nie kwestionować moich metod, albowiem nie jest pan moim pracodawcą, a wrogiem. – blondyn spojrzał krzywo na blondynów.

- Byliśmy wrogami kiedy służył pan jeszcze w armii. Teraz jest pan najemnikiem. – powiedział Anglik akcentując ostatnie słowo.

Volker zatrzymał się w półkroku i spojrzał złowrogo na agentów ententy. Poczuł nagle nienawiść

i chęć mordu. Zaczął w duchu nimi gardzić za to, że uważają go za gorszego od nich samych. Chciał im pokazać w jak strasznej sytuacji w tej chwili się znajdują. Opanował się. Pokazał chłodny profesjonalizm wyuczony od paru lat. Nie mógł pokazać, że jest słaby psychicznie. Musiał nad nimi górować. I to robił.

- Najemnik też może być patriotą. – odparł. Anglik kiwnął głową. Odpowiedź wzbudziła szacunek

u agenta Ententy. Zrozumiał, że nie rozmawia z pierwszym lepszym chłystkiem, który spróbuje zamordować prezydenta tulipanem zrobionym z butelki. On podszedłby prezydenta, a nawet mógłby upozorować jego samobójstwo.

- Ale za ten patriotyzm panu nie płacą. Nie wynajmują pana, bo mają swoich ludzi od brudnej roboty panie najemniku-patrioto. – tym razem odezwał się Francuz. Chciał ukłuć tym samym dumę Volkera. Nie udało mu się.

- Nie wiem po co panów tu trzymam, skoro mógłbym panów zamordować. Na razie i tak nie powiedzieliście nic mądrego. – odparł blondyn i rzucił papiery za siebie. – Przekonajcie mnie, że to wy macie rację, a ja nie.

- Mamy dla pana ciekawą ofertę. – odezwał się znowu Anglik. – Duży zarobek.

- Duży zarobek? To i duże ryzyko. Nie zamierzam się tak bawić.

- Oj panie Rittmeyer. Domyślam się, że już bardziej niebezpieczne rzeczy pan wyprawiał. – ozwał się Francuz. – Na przykład zabójstwo profesora Aldersberga von Silligmana, jednego

z najważniejszych prowadzących projekt „Schimmern”.

- Projekt „Schimmern”? Hmm, z tego co wiem prowadził go również profesor Reichenbächer. Wyeliminowanie jednego czynnika jest sprawą łatwą.

- Tak, ale ten czynnik miał obstawę godną niejednego kajzera, dodatkowo sam usprawnił swoją technologię na tyle dobrze, że nie potrzebował zewnętrznej obstawy.

- W takim razie technologia Aldersberga von Silligmana nie była perfekcyjna do końca. Zresztą skoro znacie sprawę to wiecie jak się potoczyła, nie muszę wam jej przedstawiać.

- Skoro to do pana nie przemawia, to w takim razie operacja „Pferd Schach”. – odezwał się tym razem Anglik.

- Hmm, koń szachowy. Słabe są wasze argumenty. – blondyn odwrócił się do nich plecami. Podszedł do stolika, na którym spoczywał naładowany pistolet.

- To zabójstwo Hitlera! – krzyknął Francuz.

Volker nagle się zatrzymał. Całe ciało się sprężyło na to nazwisko. Hitler. Ambitny i dobrze prosperujący generał wojsk lądowych. Zadanie zlecone przez profesora, genialnego działacza politycznego, parę lat temu polegające na wyeliminowaniu go z gry raz na zawsze. Dzięki śmierci Hitlera, profesor mógł wreszcie zagrać swoimi figurami w grze.

Nie wytrzymał. Ścisnął z gniewu rękojeść pistoletu. Agenci pewnie to już zauważyli. Trudno. Mógł ich w tej chwili zastrzelić i zakopać gdzieś w lesie. Ale coś go tknęło. Chłodny profesjonalizm uleciał, ale musiał wrócić. Zamknął oczy, policzył do trzech. Rozluźnił chwyt pistoletu.

- Na czym ma polegać wasze zlecenie? – odezwał się chłodno Volker.

- Czyli się pan zgadza? – wypalił Francuz.

- To się okaże, na czym ma ono polegać?

- Jak pan Volker wie, Rzesza zamierza przystąpić do silnego ataku na Francję i Anglię. Nie wiadomo jaką bronią, nie wiadomo jakimi metodami. Wszyscy nasi szpiedzy zostali wykryci i zabici. Nic więcej oprócz dwóch nazwisk nie znamy.

- Jakie nazwiska? – wycedził blondyn.

- Profesor Reichenbächer i pułkownik Thomas Lücke.

- Z tego co wiem to Thomas Lücke jest biznesmenem, a nie pułkownikiem.

- Dokładnie. Wielka Wojna zmieniła się w pokaz kto i ile ma pieniędzy. To już nie jest wojna władców, a biznesmenów. To oni fundują armie i odkrycia, zyskując tym tytuły oficerskie

i bohaterskie. Musimy temu zapobiec.

- I ja niby mam pomóc państwom Ententy? – Volker przysiadł na stole i zaczął się bawić nożem. – Równie dobrze mogę zakończyć całą wojnę wspomagając Rzeszę.

- Mógłby pan. – odrzekł Francuz. – Ale stanąłby pan wtedy po stronie, która i tak przegra.

- Wielka Rzesza i przegrana? Ha, ciekaw jestem jakim sposobem nasze państwo miałoby przegrać.

- To proste – odpowiedział Anglik. – USA oraz Związek Radziecki mają coraz to silniejsze armie, które są w stanie zaatakować Rzeszę oraz cesarstwo Austriacko-Węgierskie i z nimi wygrać. Jeśli Rzesza się podda, czyli nie wykona operacji którą zamierza, zostanie suwerenna i będzie musiała spłacić tylko reparacje wojenne.

Volker zamyślił się przez chwilę, po czym odłożył nóż na stół.

- To w takim razie jak miałbym wam pomóc? – podszedł do więźniów Rittmeyer.

- Po pierwsze odsunąć profesora od tej gry, a najlepiej wyeliminować go przynajmniej do czasu zakończenia niwelacji planów. A po drugie zabić osoby odpowiedzialne za ten plan.

- Odsunięcie profesora będzie wymagało trochę wysiłku, ale da się zrobić. Nie wiem natomiast co

z pozostałymi. Jaki jest kryptonim operacji Rzeszy?

- „Purpuren Dämmerung”.

- „Szkarłatny Świt”. – Volker wyjął z kieszeni fajkę i nasypał do niej tytoniu. Delikatnie ugniótł

i zapalił pociągając trochę.

Anglik i Francuz cierpliwie czekali na decyzję Volkera Rittmeyera. Ten wypuszczał tylko dym

i patrzył w podłogę. Maurice stał z boku opierając się tylko o ścianę i przysłuchiwał ciszy.

- O jakiej kwocie mówimy? – Maurice podniósł głowę i podszedł do agentów.

- Mówimy o kwocie tak dużej, że zapewni godne bytowanie w Anglii do końca życia.

Volker zaśmiał się delikatnie.

- Czyli rząd brytyjski chce mi dać godne życie w kraju wroga mam rozumieć? A jaka jest gwarancja, że nie będzie frontu brytyjskiego?

- Nie ma żadnej gwarancji. – odparł po chwili francuz.

Volker znowu buchnął z fajki i zaczął chodzić po piwniczce. Zastanawiał się czy podjęcie takiego ryzyka będzie mu się opłacało, czy podczas misji nie zginie. Rozmyślał również o tym, że pomoże wrogom w wygraniu wojny i pogrąży swój kraj. Chciał wiedzieć czy ratunek będzie tylko dla niego czy również i dla Maurice’a, i jego żony oraz profesora. Czy będzie musiał upartego uczonego zabić żeby móc kontynuować dzieło stopniowego rośnięcia w siłę państw ententy. Zatrzymał się przed nimi.

- Z kim mam się kontaktować?

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • NataliaO 23.07.2016
    tytuł mi się spodobał i dobrze, że przykuł uwagę; podoba mi się rozdział, ładnie napisany; początek od razu wciągnął w Twoją opowieść 5:)
  • Szaqu 24.07.2016
    A dziękuję, dziękuję :D
  • Onew 12.08.2016
    NataliaO ma rację tytuł przykuwa uwagę :D Treść również wciągająca :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania