Pokaż listęUkryj listę

Szpital pod wezwaniem Największego Władcy 2/2

* * *

 

Wkroczyłem w ciemności, gdzie nawet oczy kota miałyby trudności w pokazaniu rysów przedmiotów i przeszkód. Światło dziury, przez którą wszedłem do tego przedziwnego świata, gasło z każdym moim krokiem w stronę, jak mi się zdaję, najsłuszniejszą. Czułem drgania budynku. Czasami wibracje były tak potężne, jakby lunął deszcz z rodzaju nagłych i mocnych tak, że trzeba pozamykać okna, by woda nie wdarła się do pokoju. Dzisiejszy dzień był słoneczny, ale widziałem, jak na niebie powstają czarne molochy deszczowych chmur i wszystko wskazywało na rozpętanie się ulewy. Z każdym przeszłym metrem, czucie wibracji narasta, jakbym znajdował się w wielkim bębnie, który bity jest przez niewidzialne ręce Służby nie-Zdrowia. Prawą ręką badałem lewą ścianę, a mój łeb pulsował jak naciągnięta gumka. Podświadomość wiedziała, że coś jest nie tak w tym wywróconym od wszelkich praw korytarzu, lecz nie mogła nic powiedzieć. Usta od zawsze podlegają rzeczą świadomym i nie ma w nich miejsca na mistyczne pojmowanie rzeczywistości. Nagle prawa ręka natrafiła na coś wyłamującego się z tutejszych reguł czucia tylko ściany. Miałem dwa wybory: albo był to zwykły stół, albo metalowy stolik na kółkach. Próbowałem poruszyć stolikiem. Poszorował skrzypiącymi nogami po podłodze, co świadczyło o prawdziwości pierwszej opcji. Wyczułem okrągły uchwyt szafki pod blatem stołu; na stole leżał tylko kurz, mający pewnie więcej lat ode mnie.

Leciutką pociągnąłem kulistą klamkę szafki. Otworzyła się z charakterystycznym dźwiękiem babcinych szafek lub najzwyczajniej, z przestarzałymi i zaniedbanymi rolkami na suwakach, o których świat zapomniał. Kiedy zrobiła się mała przerwa między blatem a górą ścianki szafki, puściłem uchwyt i włożyłem palce w przerwę. Pociągnąłem, tym razem mocniej, tak, że szafka prawie wypadła z szyn. Na dnie coś chrząknęło o ściankę, a więc jakaś rzecz jest w środku. Włożyłem dłoń do szafki; palce wymacały dno, lecz nic poza tym. Zacząłem szurać palcami po wnętrzu, z nadzieją natrafienia na przedmiot, który uderzył ścianę. Mały palec poczuł walec, a za tym tropem ruszyła reszta palców, zachłannych na nieznane. Długi szklany walec zakończony... i-i-igłą! Wyjąłem dłoń z szafki tak nonszalancko i z taką gracją, że pociągnąłem ją za sobą. Podczas kiedy ja straciłem równowagę i wylądowałem na podłodze, szafka rozbiła się na małe kawałki, natomiast te, na wióry, a dźwięk rozbijania przypominał pęknięcie szkła (jakby wielu strzykawek!) i rozniósł się po korytarzu w jedną i drugą stronę, zawodząc o wielkiej tragedii, jaka nastąpiła.

Z nagłą dozą przestrachu spostrzegłem, że na ścianie za mną, jakieś kilka dobrych metrów ode mnie, pojawiło się światło. Wielki prostokąt oświetlał podłogę przed sobą, a po chwili w podłogowym złocie zamajaczyła ciemna sylwetka rosłego mężczyzny. Podświadomość moja już w tym momencie rozpoczęła poszukiwania kryjówki; świadomości zajęło to nieco dłużej. Cień powoli się powiększał i wychodziło na to, że za kilka chwil ktoś wyjdzie z obramowania drzwi. Nie wiem jak to możliwe, ale mój wzrok przeniósł się na tył głowy i spostrzegłem na ścianie za mną wystającą prostokątną kolumnę, która jest chyba najodpowiedniejszą kryjówką w tej chwili. Szurając dupą po podłodze, przeniosłem się za kolumnę. Buty na obcasie — pewnie glany — uderzały o podłogę, wybijając diabelny rytm mojego bliskiego końca, a każdy krok rozbrzmiewał coraz mocniej w mych uszach tak, że musiałem złapać się za głowę i malałem... malałem... malałem, aż do rozmiarów gumki do wymazywania dużych błędów. Koło mnie (czy na pewno jestem to ja?) przeszła olbrzymich rozmiarów pielęgniarka w białym kitlu, przesiąkniętym czerwoną farbą, a być może była to zaschnięta krew. Zmysły mi wariują w tym pogrążonym w ciemnościach miejscu.

Być może tak właśnie było, bo nagle zobaczyłem, że mam normalny rozmiar i tylko Coś W Środku kazało trzymać się tezy, że jeszcze przed chwilą byłem mikroskopijny. Szpitalny rzeźnik przeszedł koło szafki, jakby jej tam nie było i ruszył w głąb czeluści mroków korytarza, podczas gdy drzwi wysyłały z pokoju na korytarz porozumiewawcze świetliki i zdawać by się mogło, że w środku nikogo nie było. Zdecydowanym ruchem wstałem i podszedłem do ramy drzwi. W środku zobaczyłem królestwo dymu papierosowego, podtrzymywanego co jakiś czas przez pielęgniarki, kiedy tylko go zabrakło, jednak w tej chwili miały przerwę od tego zajęcia; pokój stał pusty. Całe szczęście, bo muszę go przeszukać. Regał ze strzykawkami ominąłem szeroką cięciwą, bądź łukiem. Wolałem przejrzeć listę pacjentów, a może raczej więźniów Szpitala, z ich położeniem. Szpitale wyglądały jak niechciane pamiątki poprzedniego ustroju, ale w środku panowała prawie że pełna komputeryzacja i tak było też z listą. Aktualizowała się za każdym „zwolnieniem się” chorego oraz z zajęciem miejsca przez nowego delikwenta. Przedzierając się przez dym, w którym latały sobie nowotwory (starałem się unikać ich torów lotu), zobaczyłem czarny kwadrat zawieszony na ścianie — telewizor — a pod nim stół kontrolny pełen przycisków o niezbadanym przez nikogo działaniu. Moim najgorszym wrogiem nie będą, jak mogłoby się zdawać, guziczki, ale wielkich rozmiarów skaner linii papilarnych, umiejscowiony pośrodku biurka niczym ostatni strażnik dawno zapomnianych tajemnic. Skanery Szpitalne pozytywnie odczytują tylko linie pielęgniarek lub naczelnego dyrektora. Wszystko jest w bazie. W przypadku, gdy linia nie zgadza się z danymi, włączany jest alarm rozrywający uszy swym wyciem, a włamywacz może pożegnać się z wolnością. Koniec. Klamka wystrzeliła.

Rozkładająca się równomiernie tajemnica dokazywała dymowi, który uciekał pod naporem zbyt silnego przeciwnika. Ten dym papierosowy... dym... No właśnie! Po prawej stronie biurka zobaczyłem stojącą na warcie popielniczkę. Ustawiona była na metalowym pręcie, a w środku leżało kilka martwych filtrów po: Rothmansach, Chesterfieldach czy innych, tanich ścierwach. Mogłem odtrącić od siebie krwawą wizję urżnięcia dłoni pielęgniarce i skupić się na delikatnym wyjęciu za koniuszek, filtra pozostawionego w popielnym dole na pastwę losu, przez tak zachłanną kobietę, że spaliła jego połowę, nim wyrzuciła truchło do grobu.

Położyłem „klucz” na skanerze i leciutko poturlałem po błyszczącej czernią powierzchni. Doleciał do mnie dźwięk syku, jakby uwalnianego gazu z pustego dezodorantu, który napełnił mnie przeczuciem, że misja nie udała się i będę do końca krótkiego życia zamknięty w pudle z napisem: „nieudany”. Koniec. Klamka wy... Ku mojemu zdziwieniu na ekranie pojawiła się lista pacjentów ośrodka, a koło imion, nazwisk i schorzeń, numery pięter oraz pokoi. Z ateistycznego poletka przejdę chyba na wiarę w Autora, który robi z tekstem to, na co ma ochotę, bo należy to do niego i on stworzył to. Klikałem przycisk w dół z bardzo dużą częstotliwością, bo to, czego szukam (a raczej kogo), znajduję się pod literą Z-et. Przeleciałem od Anków, po Derybów, Koweckich, Terczaków, Wińskich i wreszcie. Jadwiga Z-et, osoba, którą szukam, piętro drugie, pokój czternasty. Z tego, co pamiętam, gruz przed wyrwą prowadził w górę, a sama dziura powstała na pierwszym piętrze. Co za tym idzie, mój cel jest nade mną. Teraz tylko muszę znaleźć windę lub schody, by dowiedzieć się prawdy.

Glany. W korytarzu słychać tupot obcasów. Był coraz głośniejszy. Jak wyłączyć to ustrojstwo! Przyciski: „MENU”, „STATUS”, „HOME”, a żadnego „EXIT”. Schyliłem się, by zobaczyć, co jest pod biurkiem. Na przedłużaczu, w którym każde gniazdko było zajęte kablem, połyskiwał przełącznik on/off. Bez namysłu przycisnąłem go. Naścienny telewizor wyłączył się; kontrolki pogasły. Po lewej były kolejne drzwi. Nie miałem pojęcia, gdzie prowadziły, ale morderczy obcas był coraz bliżej i mogło wydawać się, że już za chwile z rogu drzwi wyjrzy owłosiona twarz pielęgniarki ze spojrzeniem pełnym wścieklizny. Jednym susem podskoczyłem do drzwi, chwyciłem za klamkę — przez ułamek sekundy ogarnął mną strach o to, że klamka nie spełni swoich wymagań albo drzwi będą zakluczone, natomiast mnie czeka śmierć, której nikt, nawet Największy Uczony Kraju nie potrafi sobie wyobrazić — i energicznie pociągnąłem. Drzwi odskoczyły od ramy, a ja wpadłem do środka, zatrzaskując tak samo energicznie, drogę wejścia.

Tym razem korytarz był oświetlony. Mogłem dostrzec stoliki rozstawione w regularnych odległościach od siebie, a między nimi drzwi z numerami sal, jednak żywej (nawet martwej) duszy nie spostrzegłem. Trzymałem w zaciśniętych rękach zawiniątko, przyciskając je do piersi, jakby było moim świeżo upieczonym dzieckiem, które wyskoczyło z pochwy i akurat wpadło w moje łapy. Skręciłem w prawo. Metalowe wrota windy rozsunęły się tak nagle, że aż odskoczyłem na środek korytarza. Po prawej ziała do mnie, wysyłając zielonkawe światła zaproszenia. Przypominała mi bezzębnego potwora lub muchołówkę, kiedy to ja byłem bezbronną i łatwą do zwabienia ofiarą. Winda dominowała w starciu, a zielone światła otaczały moje ciało, wpychając je do jamy, z której wyjść nie sposób. Uczucie to w takiej formie nigdy w historii naszego gatunku nie wystąpi, ale mogę porównać je do powolnego wpadania w czarną dziurę; jednoczesny strach i ekscytacje wypełniającą wolną przestrzeń mojego ciała. Zrządzeniem losu, czy dobrą wolą Autora, moja głowa lekko się obróciła. Wystarczyło to dla narządu wzroku, który zauważył klatkę schodową po lewej; moje jedyne wybawienie. Informacja chwile dochodziła przez nerwy do nóg, a kiedy tam zawitała, stopy zaczęły przesuwać się w lewo i tip-topami mknąć naprzód. Kiedy koniuszki palców dotknęły pierwszego stopnia, zgniło-zielone światło puściło moje ramiona. Wbiegłem po schodach na pół piętro i pożegnałem szpony strachu na dobre.

Spojrzałem w górę. Drugie piętro nie wydawało żadnych morderczych sygnałów, a przynajmniej takie nie dotarły do mojej mózgownicy. Stąpałem po stopniach schodów powoli i z uwagą wypatrywałem — tak na wszelki wypadek — nadchodzącego z góry niebezpieczeństwa. Wychylając się zza winkla, zobaczyłem zielone światło wylatujące z miejsca, gdzie powinna być winda, lecz samej windy nie chciałem widzieć przez strach, jaki mi napędziła piętro niżej. Mam nadzieje, że sala, którą szukam, jest po prawej i nie będę musiał przechodzić obok windowej jamy. Na ścianie naprzeciwko windy stały otworem drzwi. Odchyliłem lekko moje ciało i na plakietce przyklejonej do drewna odczytałem numer dwanaście. Znów wychyliłem się zza rogu. Przez zielone światła nie widziałem dalszych rejonów korytarza, więc wyostrzyłem wzrok na miejsce, gdzie powinno być wejście do kolejnego pokoju. Oczy wyginały mi się pod okularami, ale zarys drzwi zobaczyłem. Teraz tylko odczytać numer na plakietce. Gałki tworzyły męczarnie sięgającą aż do kory mózgowej, lecz my tu nie po to, by przegrać. Cała nagromadzona przez dzień adrenalina została zamieniona w energie, która strumieniami popłynęła do oczodołów. Ogarnęło mnie szczęście, kiedy na zardzewiałym od wielu lat prostokącie powoli pojawił się numer dziesięć. Drogą krótkiej analizy, doszedłem do wniosku, że sala czternasta będzie w prawym korytarzu, na ścianie naprzeciwko mnie. Klatka schodowa przechodziła zapaść z każdym moim oddechem, przez co niedługo będzie w niej więcej dwutlenku węgla niż tlenu, a na dodatkowe nieszczęście tworzyły się kraty nie do przejścia. Jeśli zostanę tutaj choć dłużej, nie wyjdę stąd.

Nastąpiła moja przemiana w królika kicającego w jakieś odległe, wyimaginowane cele. Przemknąłem przez korytarz, nie pozwalając, by wzrok, choć na chwile doznał widoku przerażenia zamkniętego w windzie. Wpadłem wprost na drzwi. Podniosłem głowę do góry i spojrzałem w miejsce, gdzie powinna być plakietka. Nie ma jej tam! Falami wyobraźni wylewającej się z mojego mózgu, próbowałem przypomnieć sobie obraz korytarza widziany jeszcze kilka sekund temu. Coś podpowiadało mi, że zostałem ofiarą głupoty prześcigającej nawet światową scenę rozrywki. Drewno, deski, rygle, zawiasy... Drzwi! Farba, tynk, ściana, fałsz... Przypomniano mi o pewnym fakcie, który wyleciał mi z głowy, zanim zacząłem kicać. Koło realnych drzwi, ktoś, niewątpliwie najokazalszy przykład malarza żartownisia, namalował brązowy prostokąt wyglądający z daleka, jakby można było przez niego przejść w krainę magii i obłudy. Prawdziwe były po prawej, a jak zauważyłem kontem oka, na plakietce napisano markerem numer czternaście. Chwyciłem klamkę i pociągnąłem, nie zwracając uwagi na kwestie bezpieczeństwa, gdyby w środku stała złowieszcza pielęgniarka z i... i... głami!

W sali na moje szczęście nie było pielęgniarek, za to powstała nowa kwestia; nie mogłem nie zwrócić na nią uwagi. Mianowicie wyposażenie tej sali i prawdopodobnie innych sal, wołające o pomstę do obywateli. Oprócz szesnastu łóżek bez materaców, gdzie pościel występowała, w co drugim stanowisku, było... nic. Tylko tyle wystarczy choremu. Po co dawać coś więcej, gdy za kilka dni i tak sczeźnie? Z bardziej architektonicznych spraw, to jedno zakratowane zawsze zamknięte okno, a pod nim otwór, do którego wrzucano zwłoki pędzące na tył Szpitala w rurze, jakby był to aquapark dla martwych, gdzie żywi mogą jedynie pływać w basenach własnej krwi. Ruszyłem naprzód, patrząc na twarze suchotniczych osób, którym zostało kilka dni życia, a także na szczęściarzy z grypą, dla których lekarze przewidzieli tydzień, może dwa pochlipywania i pokasływania na Szpitalnych pryczach zrobionych z metalu słabej jakości, niezapewniających wygodnego ułożenia przez ostatnie godziny zdychania. Żarówka w kloszu wypalała się wolnym rytmem i minie jeszcze wiele lat, nim ostatnie promienie sztucznego światła wypłyną z wnętrza szklanej kulki wypełnionej gazem. Wyciągnąłem z kieszeni zdjęcie przedstawiające z lekka otyłą osobę. Powinna leżeć w tej sali. Zauważyłem na ostatnim łóżku, zaraz przy oknie — lub patrząc inaczej: dziurze na zwłoki — nienaturalnie wybrzuszoną kołdrę, jakby ktoś przykrył nią głaz, z którego wystawały nogi i fruwały w powietrzu przepełnionym wyczekiwaniem na koniec. Myślałem, że jak ktoś ma taką tuszę, nie dostanie kołdry. Może sam się ogrzać, ale jak widać pościele, nie są przyznawane według poziomu tkanki tłuszczowej. Podszedłem do łóżka. Osoba ze zdjęcia, teraz w świecie rzeczywistym, właśnie ucinała sobie drzemkę. Stuknąłem palcami w metalowe pręty. Sekundowy dotyk wywołał fale, która przechodząc wewnątrz rurki, na pewno wywoła rozbudzenie pacjentki. Nie myliłem się. Kobieta z wolna otwierała oczy. Kiedy mnie zobaczyła, twarz jej przybrała wyraz zdziwienia, by następnie przepoczwarzyć się w czyste zakłopotanie, jakby dawno zmarły mąż (lub syn) wstał z ostatniego snu i spotkał ją z nowym partnerem.

— C-co-co ty tutaj robisz? Kim w ogóle jesteś?

Pierwsze pytanie brzmiało, jakby mnie znała, a drugie było słabą sztuczką ukrycia tego faktu.

— Mam do ciebie tylko kilka pytań. Za jakiś czas pielęgniarki zauważą, że coś jest nie tak.

Jej ręka powędrowała po fałdach koca w kierunku pilota do wzywania pielęgniarek. Co za nieszczęście; w każdej sali jest jedno łóżko wyposażone w ten pilot i akurat trafiła na to. Najwyraźniej los tak chciał, a z losem się nie dyskutuje. Będę musiał zmienić charakter pytań i jakoś obejść barierę niewygody. Gdybym je zadał, na pewno zadzwoniłaby po poli... pielęgniarki.

— No dobra. Możesz pytać. — Odpowiedziała, łapiąc dłonią pilot. Nabrałem cennego powietrza w płuca.

— Czy miałaś kiedykolwiek dziecko?

Jej źrenice się rozszerzyły. Zacisnęła dłoń na pilocie do przyzywania demonów i z pozoru sytuacja wyglądała na przegraną, jednak czułem, że może odpowie mi na to pytanie.

— Może. Kiedyś. Nie do końca pamiętam, w końcu mam czterdzieści jeden lat.

Rzeczywiście była z niej staruszka i to nie podlegało dyskusji. Nawet na tej fotografii sprzed dziesięciu lat widziałem jej pierwsze zmarszczki i powoli podkrążające się oczy. Muszę przyjąć, że kiedyś urodziła.

— Pamiętasz, jak wyglądało to dziecko, albo gdzie teraz jest?

Tym razem pewność odpowiedzi nie była tak wysoka, a nawet zdawało mi się, że może być to moje ostatnie pytanie i kobieta zaraz naciśnie przycisk.

— Nie wiem, jak wyglądało i ciekawi mnie, dlaczego tym się interesujesz?

Zdecydowałem na ostateczny ruch. Czas przejść do konkretów, a nie igrać w podszytą bujdę.

— Czy dałaś to dziecko do Państwowego Domu Adopcyjnego?

Rozdziawiła gębę w tonie niedowierzania, natomiast w jej mózgu otworzyły się przegrody zalewające przestrzeń podczaszkową sokiem soczystej pamięci, która teraz pokazywała dawno minione obrazy sytuacji sprzed wielu lat. Musiała zrozumieć, że to mnie dała do miejsca, gdzie wychowali mnie na państwowo zaprogramowanego niewolnika. Ucieczka z tego stanu nie była łatwa, ale zdeterminowanemu mnie i w dodatku z kilkoma tajemnicami do odkrycia, udało się to. Jedna z wielu tajemnic właśnie niknie. Moja biedna matka. Pocisk zaskoczenia ranił ją tak mocno w bark, że upuściła pilot. Spadał teraz powoli na podłogę; tak jak kanapka zawsze ląduję na stronie posmarowanej masłem, tak pilot wyląduję na stronie z przyciskiem. Czerwona powłoka przyciska, dotknęła powierzchni i w tym samym momencie, gdzieś w pokręconych korytarzach Szpitala rozległo się brzęczenie, zwiastujące nadejście demonów. Kroki były coraz głośniejsze.

— To prawda, że jesteś moją matką?!

Kobieta milczała ze wzrokiem wbitym w ścianę naprzeciwko jak gwoździk pilnujący poprawnego ułożenia tego majestatycznego obrazu spotkania syna z matką po latach. Przerzuciła spojrzenie na mnie i wyszeptała: „tak”, kiedy do sali wkroczyła z buta, niczym nazistowski generał, naczelna pielęgniarka, a za nią jej trzy podwładne. Wyprostowanymi nogami kroczyła w moją stronę; cały ten zabieg stworzyła po to, by stąpnięcia odbijały się bolącym echem po sali (tortur). Cofając, złapałem wolną ręką brzeg parapetu. Wolną ręką? To oznacza, że druga jest zajęta trzymaniem czegoś. Przypomniałem sobie! Miałem użyć tego w sytuacji niebezpieczeństwa, która teraz zapukała w moją skroń. Bez zastanowienia rzuciłem Pomoc w generałową pielęgniarek i wczołgałem się do szybu na zwłoki.

— Synu! Przepraszam i proszę. Odnajdź ojca. Zawsze wiedzieliśmy, że będziesz wyjątkowy. — Doleciały do mnie słowa matki. Mojej prawdziwej matki.

Zobaczyłem, jak naczelna odrzuca zawiniątko do jednej ze swych wojowniczek, a ta, odwijając je z chust, wykrzywia twarz w grymas wielkiego bólu i pożogi, kiedy ze środka rozwiniętych papierów wypływa czerwona moc, pogrążająca nikczemnych ludzi w świetle odrażających czynów, których dokonali, a za które nie spotkała ich zasłużona kara.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Kapelusznik 29.09.2018
    No!
    To się nazywa ciekawa historia
    Zaciekawiłeś mnie, nie ma co.
    Ciekawy pomysł. Wyczuwam nutkę Orwella i Rok 1984.
    Bardzo moje klimaty.
    "Grim dark" - to się nazywa - a przynajmniej tak wygląda na pierwszy rzut oka.
    Czekam na następne części
    Pozdrawiam
    Kapelusznik
  • Oskar Szomburg 30.09.2018
    Orwella jeszcze nie czytałem, ale książki kupiłem. Opowieść na tym się kończy, bo lubię pisać tak, że później mogę dalej to kontynuować. Może kiedyś do tego wrócę ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania