Tajemnicza walizka

– Cześć! Gdzie jesteś? – usłyszałem w telefonie głos Helmuta. – Ja już jestem w hotelu.

– Właśnie dojeżdżam. Zaraz też tam będę – odpowiedziałem.

Helmut był pracownikiem niemieckiej firmy współpracującej z naszą i obydwaj planowaliśmy odwiedzić kilku potencjalnych klientów w Łodzi i okolicy.

Po kilku minutach zaparkowałem na hotelowym podjeździe obok Helmutowego auta. Był to nowy model czerwonego audi kombi z szyberdachem.

„ Niezłe. Zaraz trzeba je odprowadzić na parking, bo mu jeszcze podpieprzą” – pomyślałem wysiadając.

Jego kierowca stał w holu i zagadywał recepcjonistkę.

– Gdzie masz swoje rzeczy? – zapytałem, podając recepcjonistce dowód.

– Już w pokoju.

– To dobrze. Zaraz wyjmę swoje z auta i pojedziemy na parking z drugiej strony hotelu, bo na podjeździe nie wolno długo stać.

Załatwiwszy meldunek, wyszedłem przed hotel. Czerwonego audi nie było.

– Ukradli ci auto! – zawołałem wpadając do holu. – Niech pani dzwoni na policję – krzyknąłem do recepcjonistki.

Wybiegliśmy razem na podjazd. Nie było wątpliwości – Helmutowe auto zniknęło.

Trzeba przyznać, że policjanci przyjechali po kilku minutach. Zabrali nas do radiowozu i ruszyli w miasto. Jeździliśmy po jakichś zaułkach i zaglądaliśmy do podejrzanych bud – szukaliśmy auta.

– Po co oni nas wożą po tych łódzkich slamsach? – denerwował się Helmut. – Powinni podać dane samochodu wszystkim patrolom i blokować ulice.

Miał rację, bo faktycznie policjanci nawet nie zanotowali danych auta i nie zauważyłem, żeby rozmawiali z szefostwem. Czy naiwnie wierzyli, że złodziej schował auto w jakiejś znanej im dziupli, czy może chcieli się popisać przed obcokrajowcem znajomością geografii związanej z łódzkim półświatkiem. Tak czy inaczej, objazd był bezsensowny – chyba, że chcieli dać złodziejowi czas na dobre ukrycie zdobyczy.

Gdzieś po godzinie tego city tour policjanci zawieźli nas na posterunek, przekazali w ręce dwugwiazdkowego aspiranta i z ulgą na twarzach wyszli.

Policjant zasiadł do komputera i w tym momencie stanął przed ścianą, bo Helmut znał tylko niemiecki i angielski, a on tylko polski.

– To ten pan nie mówi po polsku? – zapytał mnie ze zdziwieniem w głosie.

– Nie. To jest Niemiec.

Twarz aspiranta zasępiła się i widać było, że problem go przerasta.

– To jak mam napisać ten protokół? Kto go przetłumaczy?

– Czy w takim dużym mieście jak Łódź policja nie ma tłumaczy? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

– Oczywiście ma – odrzekł policjant, ale widać było, że nic o tym nie wie.

Wyszedł z pokoju i nie było go przez dłuższą chwilę, a w tym czasie ja wyłuszczyłem Helmutowi na czym polega problem. Ten zaklął szpetnie i w krótkich żołnierskich słowach powiedział, co sądzi o polskiej policji. Po powrocie funkcjonariusz oznajmił, że tłumacz owszem jest, ale może przyjść dopiero jutro i musimy czekać.

– Przecież na jutro mamy umówione dwa spotkania, a za dwa dni muszę wracać do firmy – warknął Helmut. – Ty przetłumacz protokół i kończmy ten cholerny cyrk.

Gdy powiedziałem to aspirantowi, ten ucieszył się, ale zaraz potem sposępniał.

– Ale jakby sprawa poszła do sądu, to protokół bez podpisu przysięgłego tłumacza będzie nieważny.

– Nie będzie żadnego sądu – powiedział Helmut będący już na granicy wybuchu. – Powiedz mu, że ja się zgadzam na twoje tłumaczenie i niech już rusza z robotą.

Tak się też stało i zaczęliśmy tworzyć protokół. Policjant spisał dane Helmuta i moje, opisał auto i okoliczności jego zniknięcia, aż w końcu postawił pytanie:

– Co było w środku?

– Nic ważnego – odpowiedział kolega. – Dwa kartony z katalogami i metalowa walizka z próbkami.

– Walizka? – wyraźnie ożywił się policjant i oczami wyobraźni chyba zobaczył ją pełną dolców lub białego proszku. – Jak wyglądała?

Wypytywał o nią tak szczegółowo, że jej opis zajął prawie tyle miejsca w protokóle co dane auta.

W końcu podpisaliśmy co trzeba i zostaliśmy odwiezieni do hotelu. Helmut zaraz zaciągnął mnie do baru i zaczęliśmy zapijać stresy całego dnia. Na szczęście dla niego auto było firmowe, ale czekała go rozmowa z szefem i bardzo się jej bał. Przeprowadził ją następnego rana. Przełożony najpierw zrugał Helmuta, a potem poprosił mnie do telefonu. Bardzo grzecznie podziękował mi za wczorajszą pomoc udzieloną jego pracownikowi, a potem – już mniej grzecznie – wyraził swoją opinię o polskich porządkach. Po tej rozmowie najchętniej znowu poszlibyśmy do baru, ale musieliśmy jechać na rozmowy do klientów. Zrobiliśmy to moim autem, potem odwiozłem Helmuta na Okęcie i tak zakończył się ten łódzki horror.

 

Gdzieś po dwóch latach nasza miejska komenda policji powiadomiła mnie, że mam się zgłosić po odbiór ukradzionej mi walizki. Próbowałem tłumaczyć, że to jakaś pomyłka, ale policjant powiedział, że muszę przyjechać i koniec. Na komendzie pokazano mi dokument z którego wynikało, że „w wyniku przeszukania dokonanego w miejscu dokonania przestępstwa” odnaleziono walizkę skradzioną mi w Łodzi.

Była to oczywiście walizka Helmuta, ale w papierach wyraźnie stało, że jest moja, więc postanowiłem nie spierać się z władzą i ją odebrać.

– Otwieraliście ją? – zapytałem.

– Nie. Nie wolno nam. Tam może być bomba – odpowiedział policjant.

– A ja mogę otworzyć?

– Tak, ale poza komendą.

Podpisałem, co mi kazano i zaraz na korytarzu – nie bacząc na to, że mogę wysadzić cały budynek – otworzyłem walizkę. Była pusta. Niezwłocznie zadzwoniłem do Helmuta i zapytałem, czy mam mu ją odesłać.

– A mojego auta przy niej nie było? – zapytał.

– Nie.

– Jak znajdzie się auto, to odeślesz mi ją razem z nim – odpowiedział z przekąsem.

Walizkę mam do dzisiaj.

Średnia ocena: 4.4  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Nawet ciekawe wspomnienie. 5
  • Marian 04.06.2019
    Dzięki Marku za wizytę i dobre słowo.
  • MarBe 03.06.2019
    Najprawdopodobniej wydarzenie odbyło się kilka lat temu, lecz obsługa klienta na polskiej komendzie niewiele uległa zmianie. teraz zgłaszający po wejściu na powiatówkę napotyka zaraz za drzwiami stażystkę przysłaną z urzędu pracy, która dokonuje pierwszej weryfikacji pokrzywdzonego. Następnie najmniej po dziesięciu minutach staje się twarzą w twarz z dyżurnym i dochodzi do kolejnego etapu sprawdzanie petenta. Zanim zjawi się śledczy mija sporo czasu, a tam człowiek uświadamia sobie po, co tu przylazł skoro pozytywnego efektu nigdy się nie doczeka.
  • Marian 04.06.2019
    Dziekuję MarBe za odwiedziny. Na szczęście ostatnio nie bywam na policji, ale wyobrażam sobie ten panujacy tam bałagan.
  • Anonim 05.06.2019
    Marianie,
    bardzo fajne wspomnienie. Kłaniają się polskie realia. Ale powiem Ci, że nie tylko w Polsce bywa cyrk z formalnościami. Mieszkałem 3 lata w Irlandii i wynajęliśmy ze znajomym dom. A że nie znaliśmy realiów danej dzielnicy, to zastanawialiśmy się nad tym, jak segregować śmieci, bo pojemniki były trzy: zielony, brązowy i czarny. Wysłałem więc maila do odpowiednika Urzędu Miasta z pytaniem, do kogo kierować pytania. Czekałem jeden dzień, drugi, trzeci, czwarty... aż mniej więcej po tygodniu dostałem list pocztą tradycyjną. A w nim odpowiedź mniej więcej taka:
    szanowny Andrzeju (tam nie ma formy per pan)
    dziękujemy, że zwróciłeś się do nas z problemem. Nie chcemy, aby ktokolwiek pozostał bez odpowiedzi. Bla, bla, bla...
    Podajemy adres email, na który możesz zadawać pytania odnośnie śmieci: jakis@adres.ie
    Tak że biurokracja istnieje wszędzie. Inne kwiatki też tam były, bo np. okradł nas sąsiad, a potem sami dociekliśmy, że to on, bo policja w zasadzie nie ruszyła dupą.

    Aha. Tekst dobrze napisany, z odrobiną humoru.

    Pozdrawiam.
  • Marian 05.06.2019
    Dzięki Antoni za przeczytanie mojego opowiadanka i obszerny komentarz.
    Biurokracja ma to do siebie, że sama się napędza. Tworzy papiery i przepisy tylko dla swojego użytku.
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania