Tchórz

Szli we dwóch, przez las, ledwie widoczną, nieudeptaną jeszcze ścieżką. Wiatr przygrywał na liściach cichą melodię, a przez korony drzew pięknie prześwitywał księżyc. Karabin ciążył Jankowi, który choć silny jak wół, padał już ze zmęczenia.

– Tomku, Tomeczku kochany, przysiądźmy tu, na tym zboczu, muszę nieco odsapnąć – odezwał się do mężczyzny idącego przodem.

– Do wioski nie dalej niż pół godziny drogi, a nam bezpieczniej będzie tam odpocząć. I tak musimy rozmówić się z młynarzem – usłyszał odpowiedź.

– Ale ja już nie dam rady, kolego drogi. Pół dnia maszerujemy, a cały tydzień biegaliśmy z miejsca na miejsce, nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Przysiądźmy gdzie, choćby i na chwilę.

Tomek, niski, ale szeroki w barach blondyn, zatrzymał się z westchnięciem, przełożył z ramienia karabin i wreszcie usiadł na niewielkim, porośniętym mchem zboczu. Janek ochoczo dosiadł się do kolegi. Oboje mieli na sobie zdobyczne mundury w zieloną panterkę, zapewniające kamuflaż w leśnych gęstwinach.

– Nikt nas tu nie znajdzie Tomeczku, Niemcy nie zapuszczają się takimi ścieżkami. Boją się nas jak diabła, i dobrze, bo my im piekło prawdziwe zgotujemy!

– Cicho, cholera! W wiosce będzie bezpiecznie, nasi rozgromili oddział niemiecki jakieś dwadzieścia kilometrów dalej, cały posterunek będą musieli uzupełnić. Słyszałem, że pięknie ten most zrobili!

– A odwet? Mało to nam domów popalili, ludzi pomordowali?

– Ty nie bój nic, dowódca to nie w kij dmuchał, ponoć nasi podali się za Rosjan, po rosyjsku w czasie akcji gadali, specjalnie jednego Niemca żywcem puścili. Szkopy myślą, że to armia czerwona oddział im wybiła.

– Jakże to, armia czerwona? Przecie Ruscy wyparci! Aż do Kijowa ponoć się wycofali!

– Nie wszyscy, nie wszyscy bratku. Zostały jeszcze bandy, rozbite oddziały, maruderzy, którzy wycofać się nie zdołali, albo nie chcieli. Bodajby pozdychali, kurwa ich mać, nienawidzę tej czerwonej hołoty… kto wie, czy nie bardziej jeszcze niż szkopów.

– Ja tam nienawidzę ich po równi, równo nam kraj złupili, ludzi pomordowali. I do tych, i do tamtych strzelał będę.

Tomasz nie odpowiedział, zdjął tylko buty, potem skarpety, i wyciągnął nogi, karabin położył obok. Z kieszeni wyjął kawał owiniętego w papier suszonego mięsa.

– Pułkowniku, a zapalić mogę?

– Oszalałeś, czorcie? – odpowiedział pułkownik, gdy przegryzł już mięso. – Do reszty ci rozum odjęło? Wiesz z jakiej odległości widać będzie żar?

– Przecież tu Niemców ni widu ni słychu, ani żywej duszy wokół, tylko świerszcze słychać.

– Kto wie, kto wie co tam się w zaroślach czai, a ostrożności nigdy za wiele. Ale możesz się napić, jeśli masz tam co w zanadrzu.

– A mam, pewnie, że mam – Janek wyciągnął z plecaka sporych rozmiarów butelkę.

– Bimberek, od tych leśników, cośmy ich wczoraj jeszcze spotkali. Przednia robota, próbowałem już. Może i pułkownik chciałby się napić?

– Daj, cholera, co mi szkodzi. Ach, mocny psia mać.

– Mówiłem, że przedni – na chwilę zapanowała cisza. – Panie pułkowniku, a ma pan jaką kobietę? Taką, do której chciałby wrócić, jak już wojna się skończy?

– Do cholery, żołnierzu, skąd takie pytania? Miałem kilka, ale takiej żeby do niej wracać to nie.

– A, tak mi się zebrało na wspominki. Ja mam swoją Anię, Aneczkę ukochaną, moją piękną czarnulkę. Gdyby ją pułkownik zobaczył, to sam by się zakochał. Oczy niebieskie jak tafla wody, ale przenikliwe jak ten księżyc, co przez leśne korony prześwieca. A wtedy, gdyby już się w niej pułkownik drogi zakochał, musielibyśmy się o nią pobić.

– Wyobrażam sobie, Janeczku, te oczy… – odpowiedział patrząc rozmarzonym wzrokiem gdzieś w górę, szukając spojrzeniem księżyca, albo może gwiazd.

Zmieszał się nagle, i usłyszawszy szelest w krzakach z prawej strony, sięgnął po karabin i przyłożył oko do celownika. Janek siedział za to spokojnie. Z gęstwiny wyłonił się mały lis. Zwierzę spojrzało na nich, i zlęknione pobiegło dalej. Pułkownik odłożył broń.

– Nie ma co się strachać, to tylko zwierzak. No, to wracając do mojej Ani, niezwykła to dziewczyna, ale biedna, bo ona teraz cierpi niemiłosiernie, ojca jej zabrali do obozu, nie wiadomo, czy jeszcze żyw. Chciała do armii, biedaczka, do partyzantki, na łączniczkę, albo chociaż kuchareczkę, alem jej nie dał. Za delikatne to, zbyt kruche. Dobrze chce, serducho ma jak trzeba, i też chciałaby coś dla ojczyzny uczynić, ale przecież to niebezpieczne, a jakby ją Niemcy schwytali i na tortury wzięli, niech mnie, wolę sobie tego nawet nie wyobrażać.

– Pieronie, z nami nieraz bezpieczniej niż we wsi. Na akcje kucharek się nie zabiera.

– Ale ona zawadzałaby jeno, nie nadaje się do wojaczki zupełnie. Tu trudy trzeba znosić, a ona delikatna jak te młode drzewko, co zgina się podczas wichury. Ach, wspaniała to dziewczyna, uduchowiona bardzo, zdarzało się, że leżeliśmy tylko w cieniu wielkiej lipy, pośrodeczku takiej pięknej łąki, i nic nie mówiliśmy, bo ona tak chciała. Potem boso biegała po tej trawie, a ja nazbierałem jej storczyków i fiołków, i ona stwierdziła, że to najpiękniejszy bukiecik jaki w życiu widziała. Dawałem jej wiele bukietów, z najróżniejszych kwiatów, a ona za każdym razem mawiała, że to najpiękniejszy bukiet jaki dostała. Włosy może i miała czarne jak smoła, ale duszę czystszą jak śnieg. Jak tylko widziała, że które dziecko wioskowe skaleczyło się albo odrapało, to zaraz leciała pomóc, opatrunek zrobić, jak nie to choćby i pocieszyć, łzy otrzeć. I zwierzęta wszystkie kochała, słowo daję, razu pewnego słowik przyleciał i usiadł jej na ramieniu.

– Bzdury pleciesz, starszy szeregowy. Ale ładne, ładne bzdury…

– Nie zmyślam! Ale ta wojna ją zmieniła, spotykam ją kiedy tylko mogę, to i opowiada mi co widywała. Jak okupant traktuje naszych, raz świadkiem była rozstrzeliwań, cały dzień blada, nic nie mówiła, dopiero gdy przeleżeliśmy tak w ciszy godzinę czy dwie, dopiero jej się na płacz zebrało. Mały chłopiec, opowiadała, może pięć latek sobie liczył, sześć najwyżej, a musiał tam ze wszystkimi stać pod ścianą i czekać na śmierć. Chciałabym, mówiła, wrócić do tej chwili i oddać swoje życie za żywot tego chłopca, ubłagać jakoś Niemców, niechby mnie zabili, a jego oszczędzili, a oczka miała załzawione, jakby z tych jej niebieskich jezior ulecieć miała cała woda. Głupia, powiedziałem jej, nie waż się nawet tak myśleć, nie dość, że chłopca by nie oszczędzili, to i ciebie by pod karabin wzięli. A ty teraz nie za jedno życie odpowiadasz, ale za dwa! Jak to, pyta się, za dwa życia? Ano tak, odpowiedziałem, że ja ciebie kocham i my będziemy kiedyś razem, więc jak ty do Boga Ojca trafisz, to i ja nie chcę już na tym świecie żyć, strzelę sobie w głowę albo powieszę się na jakiej gałęzi. Poruszyłem ją chyba tymi słowami, bo spojrzała mi w oczy, tak jak jeszcze nigdy nie patrzyła, i pocałowała mnie zaraz, choć na ustach miała jeszcze smak tych łez, tej żałoby po dzieciaczku przez Niemców ustrzelonym.

– Pięknie to ubrałeś w słowa, szeregowy, jak poeta! Może ty nie wojaczką powinieneś się parać? – Janek uśmiechnął się w odpowiedzi.

– Gdzie tam mnie do poety, ja życiem się zajmuję, nie sztuką zbędną i do szczęścia nikomu nie potrzebną. Zresztą, dopowiedziałem jej, jak jużeśmy skończyli się tulić, nie tylko za nasze życia odpowiadasz, dziewczyno, ale i za swojego brata i matkę, oni na tobie także polegają. Zostały przecież same, z matką i braciszkiem małym jeszcze, dziesięciu lat chłopczyna nie ma, a już dzielny, Niemców chciałby bić.

– Niechże się wstrzyma, nierozsądnie przejawiać takie nastroje. Niemców trzeba nienawidzić, ale trzeba ich nienawidzić po cichu, prywatnie.

– Tak mu powiedziałem, powiedziałem: chłopcze, jeszcze będziesz miał czas na walkę z okupantem, teraz jeszcze daj sobie spokój, choćby ze względu na matkę i siostrę, one biedne, świat by im się zawalił, gdyby tobie coś złego się przytrafiło.

– Dobrześ mu powiedział – pułkownik raz jeszcze rozprostował nogi, wymasował dłonią palce u stóp, potem założył skarpety, ciężkie żołnierskie buty, i wreszcie wstał, podpierając się kolbą karabinu. – Mus nam w drogę, wystarczająco się już nagadaliśmy. Pięknieś to wszystko opowiadał, ale do wioski nikt za nas nie dotrze.

Janek wstał także, i ruszyli dalej. W ciszy, tak przez żołnierzy ukochanej. Tylko świerszcze przygrywały im nieśmiało przy drodze.

Posuwali się powoli, choć przywykli do pieszych wędrówek, to oboje odczuwali już zmęczenie. Musieli być ostrożni, grunt był nierówny i upstrzony korzeniami, które trudno było dostrzec w postrzępionych resztkach prześwitującej przez korony księżycowej poświaty. Pułkownik nie spodziewał się tu wroga, ale nieraz widział już, jak przez głupie potknięcie żołnierze skręcali sobie kostki. Raz był nawet świadkiem, jak jeden pechowiec, zahaczywszy o coś nogą, podbił sobie oko lufą trzymanego w dłoniach karabinu.

Dotarli wreszcie na skraj lasu, skąd do wioski było już jak rzut beretem.

– Posłuchaj, starszy szeregowy, karabiny powinniśmy gdzieś tu zostawić, od tej pory będą nam wyłącznie zawadzać. Masz przy sobie saperkę?

– Mam, a jakże!

– Tedy wykop mi tu dziurę, w takim miejscu, żebyś je zapamiętał. Zakopiemy te nieszczęsne karabiny, głupota, targać ze sobą takie żelastwo, ale sytuacja nas do tego zmusiła. Możesz zostawić rewolwer, nie wiadomo co tam się w tej wsi wydarzy.

– Już się robi pułkowniku!

Szeregowy zabrał się do roboty, a szło mu sprawnie, po chwili mogli już owinąć karabin starymi koszulami, tudzież innymi szmatami, i zakopać w ziemi.

– Plecaki też przydałoby się zostawić, ale niech mnie cholera, zaryzykujemy. Noc jest, nikt przez okna nie będzie nas wypatrywał.

– Tedy czemu karabinów nie zabieramy?

– Cicho tam! Teraz jeszcze tylko przebierzmy się w cywilne łachy, ostrożności nigdy za wiele, i zaraz ruszamy do Smolarczyka. To dobry gospodarz, przenocuje nas, u niego zostawimy plecaki, a rano złożymy wizytę młynarzowi. Masz wszystko co trzeba?

– Wszystko mam. Miejsce oznaczyłem tak, że tylko ja będę wiedział jak te karabiny odnaleźć. Możemy ruszać.

Ruszyli, najpierw wzdłuż krawędzi lasu, potem zeszli na drogę, drogą doszli do wioski.

Wieś to była rozwlekła, typowa wielodrożnica, Smolarczyk mieszkał na uboczu, z południowej strony wioski. Chłop ten, starszej już daty, ale wciąż rześki i sprawny, współpracował z partyzantami, nieraz przenocował, jeśli zaszła taka potrzeba, i sześciu w swojej stodole. Był odważnym człowiekiem, każda forma pomocy partyzantom wymagała pewnej odwagi. Niemcy byli bezlitośni, mordowali albo wysyłali do obozów i kobiety, i dzieci, i starców. Smolarczyk miał żonę i dzieci, syn jego zaginął, walczył w kampanii wrześniowej, córka, jeszcze nastoletnia, pomagała mu w domu i w polu. Tyle usłyszał o chłopie od przełożonego. Wiedział też, że gospodarstwo ma niewielkie, jedno z mniejszych we wsi. Przechadzając się opustoszałą uliczką, Tomasz z Jankiem spoglądali z daleka na drewniany młyn, w którym mieli rano złożyć wizytę. Budynek górował nad resztą wsi, tym bardziej, że znajdował się na niewielkim wzgórzu.

Dotarli wreszcie pod odpowiednie drzwi, zapukali, odczekali chwilę, i ich oczom ukazał się podchodzący pod sześćdziesiątkę chłop o gęstej, siwej brodzie, który, mimo widocznego zmęczenia, uśmiechnął się szeroko na ich widok.

– Pan Smolarczyk? – zapytał pułkownik. – Udzielicie nam noclegu?

– Ach, panowie z partyzantki! – rzucił cicho, jakby w obawie, że mimo pory ktoś może ich podsłuchiwać. – Jak Boga kocham, żołnierze kochani, spodziewałem się was, ale zaskoczyliście mnie taką późną porą! Oczywiście, że udzielę, niestety tylko na sianie, ale przecież w mojej chacie miejsca mało, tam i wygodniej będziecie mieć. Roztwórzcie sobie drzwi, stodoła znajduje się za domem, ja przyniosę wam mleko i coś do przegryzienia na noc.

– Nie trzeba, panie kochany, wieczorową porą nie jadamy. Ale rano.. rano to co innego, rano możecie nas ugościć! Póki co jeno się położymy. Tutaj bezpiecznie? Kiedy ostatni raz Niemców widzieliście we wsi?

– Bezpiecznie, że chyba bezpieczniej być nie może. Niemce przyjeżdżają tu tylko po zapasy, a to i tak nieczęsto, to mała wieś, taką nie opłaca im się nawet zajmować.

– Który z mieszkańców współpracuje z wrogiem?

– Tu ludzie strachliwi, boją się okupanta, ale nie widziałem jeszcze, żeby który na układy chodził, swoich wydawał. Jest Czarnecki, tchórz okropny, i dziwak straszny, od ludzi stroni, na swoim jeno robi i swoim się zajmuje. Ale nie sądzę, żeby miał odwagę wydać kogo Niemcom, zbytnio boi się, że po fakcie my byśmy zgotowali mu gorszy jeszcze niż Niemce los.

– Rano powiecie mi, gdzie sadyba tego Czarneckiego, straszyć go nie będziemy, ale ostrożność zachować trzeba. Teraz pójdziemy spać, a rozmówimy się rankiem. Nie powinniśmy stać tak w progu.

– Tedy po świcie przyniosę szanownym wojakom śniadanie. Ugośćcie się panowie w stodole, tam za domem, zresztą, zaprowadzę was, chodźcie za mną!

Smolarczyk boso wyszedł z chaty, przymknął za sobą drzwi i zaprowadził ich do niewielkiej stodoły. Otworzył wrota i gestem zaprosił ich do środka. Wewnątrz miejsca było sporo, kazał im położyć się na poddaszu, i po wymianie pożegnań, tak też zrobili. Potem ułożywszy pistolety u boku, tak, aby w razie potrzeby szybko po nie sięgnąć, położyli się na sianie. Rozdziali też buty, i odpięli wszystkie pasy, o ściany oparli plecaki.

– Cholera, pułkowniku – wyszeptał starszy szeregowy. – Zapaliłbym jeszcze przed snem, ale złazić się nie chce…

– Nie myśl ty diable o paleniu, pomyśl lepiej o tej swojej Aneczce…

– Tedy nie usnę pół nocy.

– To pomyśl o ostatniej akcji w której brałeś udział.

– Jeszcze lepiej.

– Śpijcie już, sami mówiliście, że jesteście zmęczeni. Należy się nam.

– Oj tak, należy…

* * *

Sen im się wyjątkowo udał, pułkownik zbudził się wcześniej, ale dobre dwie godziny po świcie. Szeregowy chrapał jeszcze, niepokojąco donośnie, ale Tomasz nie miał zamiaru go budzić. Zamierzał jeszcze poleżeć, rozmyślał nad czekającym go dniem. Nie opuszczało go dziwne przeczucie, niepokój. Coś się wydarzy, myślał, coś niedobrego. Szło zbyt gładko, za łatwo to wszystko wyglądało. Z drugiej strony – to było proste zadanie, młynarz zaopatrywał go od dawna, i nie on jeden, pomagało im całe mnóstwo ludzi. Dzielnych ludzi, którzy ryzykowali nawet nie dobytkiem czy dorobkiem życia, ale samym życiem. Nie miał prawa się niepokoić, wszystko będzie jak zwykle, umówią się na odbiór mąki i ziarna, na ten i ten dzień, przeciągną sanie, saniami przewiozą towary. Wszystko pod osłoną nocy. Przewrócił się z pleców na bok. Na sianie leżało się wygodnie, ale potem szyja zaczynała człowieka swędzieć. Popatrzył chwilę na starszego szeregowego. Janek był ogromnym, mierzącym prawie dwa metry, chłopem. Poczciwy, tak najłatwiej byłoby go opisać. Gęste ciemne włosy i czarne oczy, na twarzy tygodniowy zarost, ręce i nogi miał długie, ale i masywne, był niewiarygodnie zbity, wydawało się czasem, że składa się z samych mięśni. Jadł i pił za dwóch, a był przy tym strasznie łapczywy, i gdy tylko ktoś z oddziału miał się czym podzielić, to Janek stawał przy nim jako pierwszy. Swojak, serce miał dobre i odważne, ale inteligencji mógłby trochę nabyć. Choć Tomasz nie uważał, żeby starszy szeregowy był głupi, o nie, on zwyczajnie myślał w trochę inny sposób. Był beztroski, i tak też się zachowywał. Nieraz pochopny i wyrywny, ale gdy było trzeba, podczas akcji, potrafił zachować chłodny umysł. Oto człowiek – pomyślał Tomasz – który idealnie nadaje się do otrzymywania rozkazów, ale sam byłby fatalnym dowódcą. Mimo wszystko cieszył się, że przydzielono mu właśnie kogoś takiego, bo jakoś cieplej i lżej na sercu robiło mu się w takim towarzystwie. On sam był zdenerwowany, że oddelegowano go do takiego zadania. Głupota, mógłby z pewnością zająć się jakimś mostem, posterunkiem, sprawą trudną, wymagającą logicznego myślenia i zdrowego podejścia. Mógłby się założyć, że poradziłby sobie nie gorzej niż inni, a nawet lepiej! Cóż, z tym już nic nie mógł zrobić, zadanie było zadaniem, miał zamiar spisać się doskonale, w końcu kwestia żywienia była kwestią niezwykle istotną. Co widać choćby po szeregowym Janku, który stawał się straszną marudą, gdy nie dostawał obiadu, śniadania czy kolacji.

Tomasz usłyszał nagle kroki, wyuczonym ruchem, z przyzwyczajenia, sięgnął po pistolet, który leżał w kaburze, obok plecaka. Stary, poczciwy vis wz. 35, swojskiej produkcji. Ale pułkownik przypomniał sobie, że przecież stary miał rano dostarczyć im śniadanie, zostawił więc broń w spokoju. Nagle drzwi stodoły otworzyły się, równocześnie ze snu podniósł się starszy szeregowy. Ale zamiast zobaczyć starca, pułkownik ujrzał młodą dziewczynę, w prawej ręce trzymającą kosz. To musi być córka Smolarczyka – pomyślał. Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, a on w tym czasie zszedł do niej po drabinie.

– Dzień dobry! – pozdrowiła ich pogodnym tonem. – Tatuś kazał mi przynieść wam śniadanie – w tym momencie zdjęła chustę, którą przykryła leżącą w koszu żywność. – Chleb, ser, nieco wędlin, smalczyk, do popicia sok z malin. Skromnie, bo i nam ciężko się teraz żyje, ale dla dzielnych wojaków zawsze coś znajdziemy! – miała piwne oczy i splecione w warkocz długie blond włosy, była niska, ubrana w skromną sukienkę w kwieciste wzory. Uśmiechała się bardzo pięknie.

– Panienko, wątpię w dzielność tego tam wojaka, który jeszcze przed chwilą tak donośnie chrapał, a teraz nie pofatygował się nawet tutaj na dół. Ale dziękujemy za prowiant, przekażcie ojcu, że niedługo się rozmówimy, i zaraz nas tu nie będzie.

– Tatka nie ma, pilnie musiał coś we wsi załatwić, kazał poprosić panów o cierpliwość… – dziewczyna rozłożyła na podłodze błękitną chustę, i zaraz ustawiła na niej trzy proste talerze, na jednym wyłożyła żywność, obok postawiła butelkę soku. Tymczasem z góry zszedł starszy szeregowy.

– Częstujcie się, proszę! Poczekam w domu, aż panowie się najedzą.

– A panienka nie zje z nami? – swoim donośnym głosem zapytał Janek.

– Ciszej, u licha – zgonił go pułkownik. – Panience mus pewnie pomagać w domu, co zresztą i ja bym wolał od stołowania w twoim towarzystwie, szeregowy.

Dziewczyna nie odpowiedziała, zarumieniła się tylko lekko i skłoniła, i zaraz zostawiła ich samych z jedzeniem. Usiedli więc, i zaczęli ucztować. Szeregowy wrócił się jeszcze do plecaka po ostałą resztę gorzałki, która okazała się być znakomitym uzupełnieniem posiłku.

– Pułkowniku, ależ ta panienka patrzyła na pana z podziwem, widać pierwszy raz partyzanta widziała – zaczął szeregowy, gdy już przegryzł pajdę chleba ze smalcem.

– Głupi, partyzantów ci dobrzy ludzie gościli już nieraz.

– Tedy widocznie pierwszy raz widziała ta szykownego partyzanckiego pułkownika.

– Dajże mi spokój!

– Młoda to jeszcze dziewczyna, ale przecież widno, że dorosła już. A piękna przy tym, może nie tak jak moja Aneczka, ale na swój sposób też piękna. Tylko nieśmiała strasznie, bidulka, moja czarnulka zaraz by zaczęła z pułkownikiem i ze mną wdawać się w dyskusje, albo może przed tą wojną by tak było, bo teraz i ona stała się cieniem dawnej siebie.

– Uspokójcie się, szeregowy! Przyszliśmy tu wykonać zadanie, nie za pannami się rozglądać.

– Pułkowniku – zaczął poważnym tonem. – Tym się różnimy właśnie. Pułkownik, za przeproszeniem, do wszystkiego podchodzi z dystansem, kiedy należy widzieć wszystko takim, jakim naprawdę jest – tutaj zrobił pauzę, jakby czekał na odpowiedź. –Ta dziewczyna przecież czeka tylko na miłe słowo, pochwałę. I ona chciałaby wkład mieć jaki w naszą misję, nawet jeśli w taki tylko prosty sposób. Pułkownik w głowie ma tylko swoje zadanie, a panienkę też dostrzec trzeba, i podziękować jej stosownie, i pochwalić za urodę. Może i partyzantów często widywała, ale większość z nas wygląda jak pół dupy zza krzaka, bo i na wojnie o urodę nie ma kiedy dbać. Tymczasem pułkownik wygląda pięknie, jak ułan prawdziwy, widać, że panienka zaraz pokraśniała na pułkownika widok. Sprawiłby jej pułkownik przyjemność...

– A niech cię szlag, wiejski filozofie, poeto od sześciu boleści, co zna się tak dobrze na życiu prostych ludzi. Podziękuję jej raz jeszcze, gdy tylko nadarzy się okazja. I urodę postaram się pochwalić. Ty zaś zajmij się jedzeniem.

Bodajby go licho porwało, pomyślał, obserwując jak Szeregowy dobiera się do ostatków jedzenia. Wstał, i wrócił do plecaka, pogrzebał weń nieco, a potem zabrał się za czyszczenie pistoletu. Rację ma z tą dziewczyną, tym bardziej, że przecież i mnie się ona podoba – pomyślał, upewniając się, że zamocował kaburę z pistoletem w ten sposób, żeby nie było jej widać spod połów płaszcza. Zadanie zadaniem, ale wciąż są tylko ludźmi, nie zaszkodzi zachowywać się po ludzku. Dziewczyna była przecież cudna, smukła, cerę miała rumianą, bardzo zdrową, oczy ciemne, a ta jej nieśmiałość była urocza. Obiecał sobie, że porozmawia z nią przy pierwszej sposobności, może wypyta o przeszłość, o dotychczasowe życie. Może on też powinien mieć swoją Ankę, Aneczkę? Kogoś, dla kogo warto było walczyć… zbudować jej lepszą przyszłość, bo przecież nie o siebie walczyli, ani nawet dla oficerów, generałów, polityków,tylko dla tych młodych ludzi, dla pięknych dziewcząt, potrzebujących wolnej ojczyzny, w której będą mogły wychowywać swoje dzieci. Nie byłoby wojen, gdyby walczyło się tylko dla tych z góry, bo i po co prości ludzie mieliby umierać? Za kaprysy arystokracji, rządów? Nie, za coś takiego nikt nie oddałby życia. Może być – pomyślał – przypomnę sobie o niej, kiedy może przyjdzie poświęcić życie za sprawę, wtedy wszystko nabierze sensu. Cały ten koszmar wokół.

Szeregowy wreszcie skończył się stołować, schował talerze, butelkę i pozostałe naczynia do kosza, przykrył całość chustą. Potem wrócił do swojego plecaka, łyknął jeszcze gorzały, przebrał koszulę, i wreszcie sam był gotowy do drogi.

– Spójrz tylko na nas – rzekł wesoło, gdy dołączył do pułkownika. – Chłopi jak się patrzy.

– Ano – odpowiedział. Ty szczególnie, z tą swoją szeroką wsiową szczęką, i gęstymi kudłami.

– Ja całe życie na wsi pracowałem, to i nie dziwota, ale pułkownik, no no, jeno z twarzy nieco zbyt dostojny, ale zarost trochę panu pułkownikowi dzikości przydaje.

Pułkownik sprawdził raz jeszcze, czy broń dobrze leży w ukrytej pod kamizelką kaburze.

– Idziemy. Masz przy sobie rewolwer? Dobrze schowany?

– Wszystko w jak najlepszym porządku, tylko, niech mnie cholera, zapomnieliśmy o butach. Widział kto kiedy chłopów w butach żołnierskich?

– Psia mać, jak mogłem o tym zapomnieć. Słuszna uwaga, szeregowy. Może stary Smolarczyk będzie coś miał w sadybie.

Wyszli więc, wprost w objęcia kwietniowego słońca. Mogli teraz przystanąć i lepiej przyjrzeć się gospodarstwu Smolarczyka, a było to gospodarstwo malutkie, z kurnikiem, stodołą, niewielką stajnią, i zagrodą dla kilku biednych kóz. Pod ścianą stajni stał stary pług, obok leżało chomąto.

– Dziwne to – zagadał szeregowego – że stary nagle zniknął, choć miał nas zaprowadzić do młyna. Nie podoba mi się to, śmierdzi podstępem.

– Myśli pan pułkownik, że Smolarczyk chce wydać nas Niemcom? Nie wygląda, żeby był do tego zdolny.

– Nie wiem, nie wiem co o tym myśleć, szeregowy. Spójrz, koni nie wziął, daleko stąd być nie może. Wydał mi się dobrym człowiekiem, ale kto go tam wie, zachowajmy ostrożność.

– Sami dotrzemy do młyna, żadna to filozofia, albo weźmiemy ze sobą dziewczynę, żeby podejrzeń nie wzbudzać.

– Dobry pomysł, Stary nie odważy się nic zrobić, jeżeli dowie się, że dziewczyna będzie z nami. Chodźmy!

Podeszli pod drzwi i zapukali. Tym razem otworzyła im żona gospodarza, wyraźnie od niego młodsza. Ciemnooka blondynka, podobna zresztą do swojej córki, tylko twarz miała upstrzoną zmarszczkami, a oczy podkrążone, widocznie od zmartwień. Uśmiechnęła na ich widok, ale był to uśmiech co najmniej niepokojący, nieszczery.

– Mąż wspomniał mi już o panach. Kazał panów przeprosić, i poprosić, żebyście poczekali na jego powrót.

– Nie mamy czasu, za nikim czekać nie będziemy. Za gościnę jesteśmy wdzięczni, ale mąż obiecał, że z nami pójdzie do młyna. Jego nie ma, tedy bierzemy ze sobą dziewczynę.

– Dziewczynę? A po cóż wam dziewczyna? Na pewno znajdziecie drogę do młyna, przecie to niedaleko…

– Nie możemy wzbudzać podejrzeń. Co innego pomyślą ludzie, jak zobaczą dwóch nieznajomych idących środkiem wsi, a co innego, gdy będzie z nimi córka szanowanego gospodarza.

Kobieta nie odpowiedziała, cofnęła się tylko w głąb domu i zawołała dziewczynę.

– Słuchaj, Oleńko, zaprowadź wojaków do młyna, tylko bez żadnych głupstw, to już nie zabawa, za pomoc partyzantom Niemcy mogą nas rozstrzelać, albo nawet całą wieś spalić.

– Dobrze, matulko. Przecież to moi kuzyni, którzy przyjechali pomagać nam w polu pod nieobecność Stefka. Nikt nie pomyśli nawet, że to mogą być partyzanci.

– Potrzebujemy też butów – wtrącił się pułkownik. – W żołnierskich butach wyjść nie możemy, zaraz kto domyśli się, że coś jest nie tak.

– Mamy buty – odpowiedziała Oleńka. – Po braciszku jeszcze zostały, dla kolegi będą za małe, ale pan powinien się w nie zmieścić.

* * *

 

Szli w trójkę, piaszczystą drogą, wzdłuż płotu, dziewczyna z pułkownikiem z przodu, szeregowy, który z braku laku zostawił buty w stodole, szedł boso za nimi. Wieś odżyła wraz z nastaniem dnia. Kobiety zajmowały się praniem, a dzieci śmiały się i biegały, zupełnie jakby nie było żadnej wojny. Tylko mężczyzn nie było widać, starsi zajmowali się polem, a młodszych już nie było.

– Panienka, rozumiem, wychowywała się tutaj? – zapytał pułkownik.

– Tak, ze mnie prosta wsiowa dziewczyna, całe życie tutaj spędziłam. To niewielka wieś, ale zamieszkana przez dobrych ludzi, z sąsiadami jesteśmy za pan brat. Nagadałam każdemu, żeście są kuzynami, chciałam obyć się bez takich bzdur, bo i nie wierzę, żeby ktoś mógł nas Niemcom wydać, ale tatko powiedział, że lepiej nie ryzykować, że najlepszemu człowiekowi chciwość potrafi w głowie poprzewracać – chwilowo przycichła, jakby zastanawiała się, co powiedzieć dalej. – A pan? Nie wygląda pan na gospodarza… – zrewanżowała się wreszcie pytaniem.

– Ja pochodzę ze zubożałej szlacheckiej rodziny. Mieliśmy małą posiadłość, ale większość życia spędziłem w Warszawie. Uczyłem się, ale zaciągnąłem się do wojska, gdy tylko okazało się, że wojna jest nieunikniona. Mój oddział rozbito, mnie udało się uciec, dlatego też dołączyłem do partyzantki. Ot krótka historia mojego życia.

Rozmowę przerwało im dziecko, niewysoki chłopczyk w podartych spodniach i kamizelce, który podbiegł do dziewczyny i złapał ją za rękę.

– Pani Olu! Pani Olu! Przyjdzie pani dziś wieczorem? Poopowiadać bajki?

Dziewczyna uśmiechnęła się i przykucnęła, patrząc jasnowłosemu chłopakowi w oczy.

– Przepraszam Jasieńku, nie wiem, czy zdążę dziś się z tobą pobawić. Widzisz tych dwóch panów? To moi kuzyni, przyszli w odwiedziny, a skoro już tu są, to pomogą nam z pracą.

Dzieciak zmierzył ich badawczym spojrzeniem, dziwnie przenikliwym jak na tak młodego chłopca. Stwierdził jednak najwidoczniej, że lepiej będzie ich zignorować, i zwrócił się znów do dziewczyny.

– Ja też chcę pomóc! Nie chcę pomagać dziadkowi, on ciągle krzyczy i bije mnie paskiem, wolę pomagać tobie!

– Myślę, Jasiu, że damy sobie radę. Ale gdyby okazało się, że będziemy potrzebować twojej pomocy, to szybciutko po ciebie przybiegnę! A teraz leć, wracaj do domu, albo idź pobawić się z innymi dziećmi. No – odpowiedziała promiennym uśmiechem na jego przygnębioną minę – leć już!

Chłopczyk obrócił się na pięcie i pobiegł w drugą stronę, przeskakując przy tym przez zniszczony fragment płotu.

– Dobrze się wam tu żyje – zauważył pułkownik.

– Niech wam się nie wydaje, że zawsze jest tak dobrze jak teraz. Tutaj też wieszali i palili, wyście nie mogli tego widzieć, teraz trochę się uspokoiło. Ale zdaje się, że mamy zwykłe szczęście, bo ominęły nas najgorsze okrucieństwa. Tatko opowiadał mi raz o niewyobrażalnej zbrodni, spaleniu malutkiej wsi, mniejszej jeszcze od tej, w której kryli żydów i spadochroniarzy. Pamiętam, jakieś rok temu, siedziałam z matulką w sadybie, piłyśmy gorące mleko z miodem i wspominałyśmy dobre rzeczy, kiedy do drzwi zapukał tatko, cały roztrzęsiony, nigdy w życiu go takiego nie widziałam. Opowiedział zaraz, że miał wielkie szczęście, że uszedł z życiem, bo i zaraz po tym jak opuścił Lipniki, jakiś dzień później, Niemcy całą wieś spalili. Mieszkańcom kazali w domach zostać, starym, młodym, nawet niemowląt u piersi matek nie oszczędzili. Drzwi wszystkim pobarykadowali, co by nikt nie uciekł, a z każdej strony rozstawili żołnierzy z pistoletami maszynowymi. Potem zaczęli podpalać, dom po domu, a jak komuś udało się jakimś cudem zbiec, to go ci z pistoletami zabijali. Zostało tych kilka osób, których szczęśliwie nie było wtedy we wsi.

– Diabły wcielone! – dosłyszeli z tyłu cichy głos szeregowego.

– Tedy wasz ojciec to człowiek wielkiej odwagi, skoro po czymś takim dalej nam pomaga.

– On już nie jest taki jak kiedyś, nie uśmiecha się tyle. Dawniej żartował sobie często, teraz głównie milczy. On wciąż wierzy, że Stefek, mój brat, jeszcze żyje. Wszyscy się za niego modlimy, ale tatko w intencji powrotu syna, a my z mamą modlimy się, żeby jego dusza miała tam w niebie lepiej. Minęło już dużo czasu, cudu by trzeba, żeby on do nas wrócił. Proszę, jesteśmy już przy młynie.

* * *

Rozmówili się z młynarzem, był to człowiek spokojny i pogodny, nie robił zbędnych problemów, zgodził się przekazać im cztery worki mąki, więcej nie mógł, i tak sporo oddawać musiał Niemcom. Pułkownik i szeregowy podziękowali mu pięknie, umówili się na konkretną noc, za trzy dni podejdą tu z częścią oddziału. Dziewczyna tymczasem czekała na nich na zewnątrz, przysiadłszy na trawie.

– Dziękuję za waszą pomoc! – zaczął pułkownik. – Panienka widać nie tylko cudną urodą się odznacza, ale i dobrą duszą.

Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie, tak, że Tomaszowi cieplej się zaraz zrobiło na duszy. Wspaniale wyglądała, siedząc na zielonej trawie, skąpana w promieniach słońca. Była teraz wszystkim tym, co kochał w swej ojczyźnie, dumna, ale i pięknie przyziemna, uosobienie sielskości i sielankowej wiejskiej panoramy. Wstyd mu było, że narażał ją na niebezpieczeństwo, wstyd, że myślał o wykorzystywaniu jej w roli zakładnika, gdyby wydarzyło się coś niedobrego.

– Pomyślałam nieco o tym. Panowie muszą zostać u nas przynajmniej do jutra, rozpowiedziałam przecież wszystkim, żeście są moimi kuzynami. Dziwne to by było i niezrozumiałe, gdybyście nagle zniknęli. Do pracy panów nie zaprzęgnę, chyba, że do czegoś prostego.

– Zupełnie mi to nie przeszkadza – wtrącił się szeregowy. – Tam nie idzie się wyspać, a u was na sianku czułem się niemal jak na domowym posłaniu.

– Kiedy nam mus się śpieszyć, za trzy dni musimy tu wrócić po wory.

– Zdążymy, pułkowniku, a narażać tych biednych ludzi na niebezpieczeństwo nie mamy prawa, nie bylibyśmy wtedy lepsi od okupanta.

– Niech będzie – zgodził się Tomasz. – Ale jutro z brzaskiem się zbieramy, nie możemy ryzykować niepowodzenia misji.

– A niech to – krzyknął szeregowy, wskazując palcem jakiś niezbyt odległy punkt. – Patrzajcie tylko, żmija! Zły to znak!

Rzeczywiście, pułkownik dostrzegł we wskazanym miejscu prześwitującą przez trawę czarną linię. Ale w złe znaki nie wierzył.

 

* * *

 

Miał teraz mnóstwo czasu na rozmowę z dziewczyną. Było ledwie południe, szeregowy uciął sobie drzemkę na sianie, pochrapując przy tym głośno. Stary Smolarczyk jeszcze nie wrócił, a słońce rozochociło się i grzało już całkiem mocno. Dziewczyna siedziała z tyłu chaty, w pięknej drewnianej balii prała koszule i bieliznę. Rękawy miała podwinięte, a na głowę założyła chustę z cienkiego materiału, spod której wypływał gruby warkocz jej włosów. Żałuję – pomyślał Tomasz, przyglądając się jej, że nie jestem malarzem, ani nawet jakimkolwiek innym artystą, bo chciałbym uwiecznić teraz tę dziewczynę. Skórę będzie mieć szorstką od prania, ale jest przy tym taka delikatna…

Stał tak przez chwilę, opierając się o płot, wreszcie postanowił się do niej przysiąść.

– Mogę wam jakoś pomóc? – zagadał.

– Z praniem? – uśmiechnęła się i spojrzała na niego.

– Choćby i z praniem, byleby w jakikolwiek sposób panience ułatwić życie.

– Pomóc może nie, ale z chęcią posłucham jak pan opowiada. O wszystkim, nawet i o tym co na wojnie…

Zmarszczył czoło, nie miał najświeższych wieści, zresztą wolałby porozmawiać z nią o czymś przyjemniejszym.

– Wiem tyle, że Niemcy przebijają się dalej na wschód. Mają mnóstwo czołgów i samolotów, Rosjanie ponieśli ciężkie straty, choć walczą jak lwy. Kto wie, czy Hitlerowi nie uda się podbić i samej Moskwy.

– Straszne! Jeśli Hitler pobije Rosję, to zdobędzie chyba cały świat!

– To nie takie proste. Rosja jest rozległa, jeżeli nawet stracą Moskwę, to cofną się głębiej, choćby i w Ural, a naród to waleczny, co by o nich nie mówić, paskudny, ale waleczny. Wyprą ich w góry, to i stamtąd będą kąsać, atakować. Tak jak my – nas też przecież pobili, a wciąż walczymy. Zresztą, jest jeszcze Wielka Brytania, są Stany Zjednoczone. Daleko Hitlerowi do podboju świata…

– Ale wojnę wygrywa?

– Tak, Hitler tę wojnę wygrywa. Temu zaprzeczyć się nie da.

– Czyli do końca świata będą nas poniżać, rabować i mordować?

Położył dłoń na jej ramieniu i spojrzał głęboko w te ciemne oczy.

– Zapewniam panienkę, że zrobimy wszystko co w naszej mocy, by położyć temu kres. Za każdą spaloną wioskę, my zabijemy im oficera, wysadzimy posterunek, dniem i nocą będziemy ich nękać, spokoju im nie damy, aż każdy w tym kraju będzie czuł się bezpiecznie, aż umrze ostatni z nich.

– A za każdego zabitego oficera, za każdy wysadzony posterunek, za to, że dniem i nocą będziecie ich prześladować, za to spalą kolejne wioski i wymordują więcej niewinnych ludzi, aż z kraju zostaną zgliszcza. Co z tym zrobicie, pułkowniku?

Nie odpowiedział. Na takie pytania nie było dobrej odpowiedzi.

– Ale to dobrze – przerwała ciszę. – Dobrze, że walczycie. Lepsze to, niż nic nie robić, pozwolić im na wszystkie te zbrodnie.

Pochyliła się i zaczęła mocniej pocierać praniem o powierzchnię tarki, a końcówka jej warkocza zanurzyła się w wodzie.

– Sama chciałabym walczyć u waszego boku. Może nie strzelać, ale choćby i gotować, prać wam mundury, w każdy możliwy sposób pomagać.

– Nie wątpię – odpowiedział – że panienka dałaby sobie radę w partyzantce. I gdybym chciał, to mógłbym i panienkę zabrać ze sobą, do oddziału. Ale nie chcę. Panienki ojciec to dobry człek, który stracił już przecież syna. Nie chciałbym zabierać mu i córki. To byłby z mojej strony prawdziwy bandytyzm. Choć Bóg mi świadkiem, że gdybym tylko mógł, to wszędzie bym panienkę ze sobą zabrał. Zresztą – my właśnie dla was walczymy, dla młodych, po to my umieramy, żeby miał kto przyszłe pokolenia wychowywać. To jest wasze zadanie, ważniejsze od samej partyzantki.

– Ach, proszę mi takich głupot nie opowiadać. Bo mało to młodych panien mieszka po wsiach i w miastach? Jedna mniej nie zrobi żadnej różnicy, a ja nocami myślę tylko o bracie, i o tym, że ja tu siedzę bezczynnie, kiedy świat się wokół pali. A ojciec powinien zrozumieć, że ja chciałabym walczyć właśnie po to, żeby śmierć Stefka na marne nie poszła. On chciał dołożyć swoją cegiełkę do wolnej Polski, to i ja chciałabym to zrobić.

– A panienka chociaż dorosła? Ojciec panienki mówił, że panienka wiosen naście jeszcze sobie liczy.

– Mam dziewiętnaście lat, doroślejsza już nie będę.

– Być może, jeśli panienka do nas dołączy, to rzeczywiście starsza już się nie stanie. Bo zginie nim upłynie rok.

– Zginąć mogę i tutaj, jeśli spodobam się któremu Niemcowi, i wezmą mnie na bok, a potem zostawią, żebym popełniła samobójstwo. Albo wyślą mnie do obozu, gdzie będę głodowała i każdego dnia marzyć będę o śmierci, bo przyjdzie mi wykonywać ciężką pracę. Jeżeli mam umrzeć, to chociaż sama chcę wybrać sposób, w jaki przyjdzie mi odejść z tego świata. Wiem, zuchwalstwo to, bo wiele innych dziewcząt pogrzebali, wiele innych wysłali do pracy, kolejne pogwałcili, i one nie miały możliwości wyboru, ale ja spotkałam przecież pana, pan może mi pomóc.

– Niech będzie – westchnął Tomasz. – Podziwiam panienki wiarę i odwagę, ale wciąż nie mogę panienki zabrać. Ale jeżeli panienka sama zdecyduje się iść z nami, i ojca do swego pomysłu przekona, tedy nie mogę przecież zabronić panience iść z nami.

Wypuściła z dłoni praną koszulę, i mokrymi dłońmi chwyciła go za szyję, a następnie pocałowała silnie w policzek.

 

* * *

 

Niech ją szlag trafi – pomyślał, siedząc naprzeciw dziewczyny. Bohaterka od siedmiu boleści, bojowniczka o wolność, a on nie mógł jej odmówić. Znajdzie się dla niej miejsce w oddziale, dziewczyna jest przecież inteligentna, tyle wywnioskował z samej rozmowy. Czy zaradna, czy rzeczywiście poradzi sobie w trudnych warunkach, tego wiedzieć nie mógł. Ale mógł za to obiecać sobie, że będzie ją chronił za wszelką cenę. I może rzeczywiście będzie tam przy nim bezpieczniejsza, niżby była we własnym domu. Będzie miał teraz dodatkową motywację, będzie jeszcze bardziej odpowiedzialny, rozsądniejszy, nie podejmie nigdy żadnego zbędnego ryzyka, przetrwają razem tę wojnę, może w trudach, ale przetrwają. A po wojnie? Kto wie, może dziewczyna się w nim zakocha.

Siedzieli w piątkę przy stole. Stary godzinę temu wrócił wreszcie, a zapytany gdzie był i co robił, odpowiedział tylko, że poszedł łowić ryby. I rzeczywiście, przyniósł ze sobą wędkę i wiadro z kilkoma ledwie płotkami i leszczami. Dalej wypytywany wyznał, że partyzanci przypomnieli mu o synu, i że chciał powspominać sobie chłopaka. Pułkownik nie miał powodów, by mu nie uwierzyć, tym bardziej, że dziewczyna sama powiedziała mu, że stary czasem znika na kilka godzin. Tymczasem Smolarczyk uparł się, żeby partyzanci zjedli z nimi obiad, i choć Tomasz wzbraniał się przed tym jak mógł, to ostatecznie uległ pokusie zjedzenia posiłku w cywilizowanych warunkach. Mieli uchodzić przecież, jakby nie patrzeć, ze członków rodziny.

Siedzieliby jednak w milczeniu, gdyby nie Smolarczyk, który po prawicy mając żonę, a po lewicy Tomasza, mówił o czymś bezustannie, choć wydawało się, że nikt go nie słucha. Szeregowy siedział obok pułkownika, naprzeciw niego posadzono dziewczynę. Stary urwał nagle, zauważywszy, że każdy skupia się raczej na jedzeniu ugotowanej przez jego żonę zupy, i nastała cisza, którą zdecydował się przerwać Tomasz.

– Zbieramy się o brzasku – ogłosił. – Albo może nawet wcześniej. Nie możemy podejmować żadnego zbędnego ryzyka, i tak nie powinniśmy byli tu zostać.

– Mamo, tato – wtrąciła się dziewczyna. – Idę z panami partyzantami. Chcę dołączyć do sprawy.

Trudno było powiedzieć, kto zbladł bardziej. Smolarczyk, czy jego żona. Oboje momentalnie zaprzestali jedzenia. Stary odezwał się pierwszy.

– Córuś, córeczko kochana, skąd ci do głowy przychodzą takie pomysły? Ty do partyzantki? Przecież to jest niebezpieczne! Co to za głupstwo!

– Wiem dobrze na co się piszę. Nie mam zamiaru siedzieć dłużej bezczynnie i opłakiwać brata. Pójdę na kucharkę, łączniczkę, może sanitariuszkę, a jeżeli będzie trzeba to wezmę pistolet i stanę do walki. Choćby i mieli mnie zabić.

Matka dziewczyny ukryła twarz w dłoniach i zaczęła cicho łkać.

– Olciu, pomyśl tylko kochanie, przez co ty każesz nam przechodzić. Kto nam będzie pomagał? Sami nie damy sobie rady. Zresztą, spójrz na własną matkę, cóżeś najlepszego uczyniła! Nie dość za Stefkiem łez wylaliśmy, to teraz i za tobą mamy płakać, ciebie poświęcić? I w imię czego, ojczyzny? Żadna ojczyzna świata nie jest warta śmierci dziecka.

– Zgadzam się – wtrącił się pułkownik. – Mamy wystarczająco ludzi, nie ma potrzeby, żeby panienka zostawiła rodziców samych. Oni już wystarczająco się nacierpieli, wszyscyśmy się nacierpieli, dość już młodych zginęło za sprawę.

Dziewczyna wstała od stołu, z twarzą zalaną łzami.

– Młodzi giną bez przerwy, zginął Stefek, zginę i ja, jeśli będzie trzeba. Panie pułkowniku, sam pan przecież mówił, że z partyzantami bezpieczniej niż w wiosce. Tutaj łapanki, rozstrzelania, zabijają niewinnych, albo zsyłają do obozów. Lepiej zginąć w walce, niż trafić tam, do kopania, albo innych ciężkich prac. A ja nie mogę już słuchać o tych wszystkich zamordowanych niewinnych ludziach, o tych podpaleniach i rozstrzelaniach. Chcę z tym walczyć, tak samo jak inni młodzi ludzie, jak walczył Stefan. Nie tylko wy straciliście syna, a inni stracili przecież jeszcze więcej.

Stary wstał również, a twarz jego rozświetlił grom, który dziwnie nie pasował do tego pogodnego, choć zmęczonego oblicza.

– Coście najlepszego narobili, nie dość ryzykuję, goszcząc panów, to jeszcze córkę chcecie mi odebrać?

Tomasz otworzył już usta by odpowiedzieć, ale zamarł, usłyszawszy, że ktoś dobija się do drzwi.

– Offen! Otwierać! Schnela!

– Siadaj! – krzyknął stary do dziewczyny, która pobladła i opadła powoli na krzesło. Tomasz i szeregowy wstali tymczasem, wyciągając z kabury pistolety.

– Jesteście otoczeni, otwierajcie, albo wrzucimy do środka granaty!

Sytuacja była beznadziejna, pułkownik wziął pod muszkę starego, zastanawiając się, czy zabić zdrajcę, zanim sam polegnie, ale zawahał się, widząc przerażenie w oczach kobiety i dziewczyny. Niemcy tymczasem wyważyli drzwi, trzech żołnierzy w szarych mundurach wbiegło do środka, wzięli ich na lufę pistoletów maszynowych. Za nimi do środka wszedł mężczyzna ubrany po cywilnemu, w ciemny płaszcz i kapelusz. Mężczyzna o bladej cerze i czarnych oczach, gładko ogolony, podchodzący już chyba pod pięćdziesiątkę. Mężczyzna, od którego bił chłód.

– Odłóżcie broń, panowie partyzanci. Albo zabijemy tych ludzi. – niby– cywil wyjął pistolet i skierował wylot lufy na żonę Smolarczyka. Tomasz powoli odłożył broń na stół, to samo zrobił szeregowy, który wpatrywał się nienawistnym wzrokiem w przeciwników. Byłby gotów rozszarpać ich na strzępy gołymi rękoma, gdyby tamci nie mieli broni.

– Partyzanci, cofnijcie się pod ścianę, reszta na drugą stronę pokoju!

Smolarczyk wstał powoli, niemal podniósł z krzesła swoją żonę, i przeszedł z nią pod ścianę za nimi ruszyła dziewczyna.

– Zabrać ich!

* * *

Wrzucili ich do piwnicy jednego z domów. Najwidoczniej nie zamierzali tracić czasu na wywożenie ich do miasta, czy jakiegokolwiek starostwa, łatwiej im było przesłuchać i rozstrzelać ich tutaj, na miejscu. Ucieczka nie wchodziła w grę, przed drzwiami wystawili wartowników. Zresztą, gdyby uciekli, cała wieść zostałaby najpewniej spacyfikowana. Leżeli tak więc, jeszcze w swych chłopskich przebraniach, w całkowitej niemal ciemności, wśród szczurów i pogniłych worków. Mieli przed sobą całą noc, dziesięć pełnych godzin na rozmyślanie o swojej porażce.

– I co teraz, pułkowniku? – zapytał szeregowy. – Wpadliśmy, okropnie żeśmy wpadli. Dno, wyjścia żadnego nie ma, przyjdzie nam umrzeć za sprawę. A pierwej będą nas torturować, pytać o oddział, o łączników, o dowódcę.

– Przepraszam – odpowiedział po chwili. – Przepraszam, że cię zawiodłem Janeczku. Przepraszam, że nigdy już nie ujrzysz swojej ukochanej Anki, że nie uzbierasz dla niej kwiatów. Mogłem przecież nas wyprowadzić, zabrać czym prędzej z tej przeklętej wioski. Mogłem domyślić się, że stary nas zdradzi, przecież tego wszystkiego można było uniknąć. Chciałem zostać jeszcze, przyznaję się, dla dziewczyny.

– Pułkowniku, ani to moja, ani pańska wina, żeśmy się tu znaleźli. To ten dziad przebrzydły, żmija w ludzkiej skórze, Smolarczyk, zdradził nas. Sprzedał, i za co? Ile mogli mu zaoferować?

– Myślę, Janku, że on martwił się po prostu o swoją rodzinę. Co więcej, jestem w stanie go zrozumieć.

– A ja nie. Ja tłukłbym go pięściami, aż bym wszystkie kości mu połamał. Gad podstępny, przez niego przyjdzie nam tu umrzeć w mękach. Nie chciał pomagać – droga wolna, ale żeby wydawać nas Niemcom, nas, ludzi gotowych życie oddać za wolność jego i jego bliskich? W piekle będzie się smażył!

– Najwidoczniej nie jest jednak taki odważny, za jakiego go brałem. A teraz, bracie kochany, daj mi odpocząć. Oprzyj głowę o twardą ścianę, uśnij, jeśli ci się uda. Ja będę się tu bił z myślami, i z sumieniem, przede wszystkim z własnym sumieniem. A to wróg straszniejszy od Niemców…

Najpierw zabrali szeregowego. Nastał poranek, Tomasz nie usnął ani na chwilę, Jankowi udała się chyba ta sztuka, ale i on najpewniej zdrzemnął się tylko na moment. Szeregowy był najlepszej próby żołnierzem, odważnym jak diabli, i walczył do końca. Tak więc, kiedy po niego przyszli, rzucił się na pierwszego z brzegu Niemca i obalił go na ziemię, ale jego towarzysz rąbnął go kolbą przez głowę, wystarczył raz, potem przewrócony Niemiec wstał i we dwóch zaczęli kopać szeregowego i okładać go kolbami. Trwało to okładanie dobrą chwilę, wreszcie wynieśli go do góry i pułkownik został sam.

Długo to trwało, zanim, dosłownie, wrzucili go z powrotem do ciemnego lochu. Musiał stracić przytomność, bo runął na ziemię jak worek kartofli. Od razu też podnieśli Tomasza, i złapawszy go z obu stron za ramiona, wyszli z nim na górę.

 

Po drugiej stronie stołu czekał na niego mężczyzna, który przewodził ich aresztowaniu. Tym razem, już bez kapelusza, mężczyzna wydawał się jeszcze surowszy. Miał krótkie czarne włosy, a jego twarz wyglądała, jakby ktoś wyrzeźbił jego oblicze w kamieniu, zapominając przy tym o detalach, zostawiając tylko to, co niezbędne; oczy, usta, nos, uszy. Tylko spojrzeniem się wyróżniał, oczy miał czarne jak noc, nieme, groźne.

– Siadajcie, panie partyzancie – przemówił do niego, dość wysokim, skrzekliwym głosem.

Tomasz usłuchał go i usiadł na podstawionym krześle.

– Zostawcie nas – po niemiecku rozkazał mężczyzna, i żołnierze opuścili salon. Folksdojcz uśmiechnął się do Tomasza, i jakby dla spokoju, położył na blacie pistolet.

– Wreszcie możemy porozmawiać. Wasz kolega nie był zbyt rozmowny, choć dostał solidne lanie, przypaliliśmy go nawet, ale trochę tylko, żeby nieszczęsny dożył własnej egzekucji. Wyście jednak, w przeciwieństwie do niego, są inteligentni. Wy wiecie, że lepiej jest gadać, mówić jak najwięcej. Przede wszystkim – odpowiadać na pytania. Tak więc, na sam początek, jak się nazywacie?

– Józef Bartnicki – odpowiedział bez zawahania pułkownik.

– I to, panie drogi, wasz pierwszy błąd. Wiem dokładnie jak się nazywacie, Tomaszu Dąbrowski, zubożały szlachcicu. Tak jest, skąd to zdziwienie na twarzy? Znaleźliśmy wasze rzeczy, tam w stodole. Mieliście przecież w mundurze fotografie, w tym fotografię rodzinną. Znam ja, waszego ojca, choć nigdy osobiście go nie spotkałem, w przeciwieństwie do waszego dziadka, a podobieństwo pomiędzy waszą trójką, jest uderzające. Macie szczęście, Dąbrowski, że natrafiliście właśnie na mnie.

Mężczyzna spauzował.

– Skoro już ustaliliśmy jak się nazywacie, to pozwólcie, że i ja się przedstawię. Nazywam się Józef Bartnicki. Twój dziadek, Dąbrowski, był przyjacielem mojego ojca. Nie wspominał wam pewnie o nim, bo to historia ich przyjaźni jest skomplikowana i zahacza o wstydliwe kwestie. Ale dość już o tym. Chciałbym dowiedzieć się więcej o waszym oddziale. Kto jest przywódcą, ilu macie ludzi, chcę znać łączników, ścieżki, którymi się przemieszczacie. Muszę też wiedzieć co tu robicie, jakim cudem wy dwaj zawędrowaliście do tej malutkiej wsi. Mówcie, Dąbrowski, mówcie dużo i z rozmysłem. Od tego zależy wasze życie.

– Coście obiecali staremu, że nas zdradził?

Mężczyzna zaśmiał się.

– Smolarczyk to rozsądny człowiek, choć patriota. Tak, miłość do ojczyzny płonie w nim mocno, ale nie tak mocno jak umiłowanie własnego syna. Więc gdy tylko panowie partyzanci poprosili go o pomoc, w jego głowie zrodził się sprytny plan – wymienić dwóch młodych żołnierzy za choćby i skrawek informacji o synu. Czy żyje, może jest jeńcem w jakimś obozie, jeśli tak, to czy możemy go zwolnić. Bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że jego ukochany synalek jednak jeszcze dycha. A jeżeli do tej pory nie zginął, to ja mogę go odnaleźć. Tak mu powiedziałem, i może i bym się o to postarał, ale aresztowaliśmy starego. W obronie córki podniósł rękę na niemieckiego żołnierza. Ironia, nieprawdaż? Razem z wami, rozstrzelamy żmiję, która sprzedała was za wątpliwe życie swojego syna. Żmiję, co ja mówię, przykładnego obywatela, który pomógł złapać bandytów!

– Co zrobiła dziewczyna? – starał się zadać to pytanie możliwie beznamiętnym tonem.

– Zadajesz dużo pytań Dąbrowski, jak na kogoś, kto powinien na pytania odpowiadać. Ale lubię was, może przez te konotacje rodzinne, może dlatego, że wyglądacie na rozsądnego. Widzicie, popełniliśmy błąd, wiedzieliśmy, że będziecie w domu, bo i Smolarczyk powiedział nam, że was ugości. Zapomnieliśmy natomiast, o stodole, w której nocowaliście. Dlatego dziewczyna, jak tylko was zabraliśmy, spróbowała pozbyć się waszych rzeczy. Sprytna, wiedziała, że możecie mieć w plecakach cenne dokumenty. Przyłapał ją jeden z szeregowych. Zaraz chciał zabrać ją na siano, ale krzyk dziewczyny usłyszał właśnie jej ojciec. Stary próbował powstrzymać niemieckiego żołnierza, wyobrażasz to sobie? Szeregowy Krüger przyprowadził oboje do mnie. Oczywiście Smolarczyk oberwał wpierw kolbą, raz czy dwa, może i butem go potraktowano. Cóż to za tragedia, nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, prawda?

– Niech was szlag trafi, zdrajco.

– Oj Dąbrowski, wiele musicie się jeszcze nauczyć. Nie wiem jak ty, ja przyszedłem tutaj porozmawiać w miłej, przyjaznej wręcz atmosferze. Widzisz, żołnierzu, ja wyciągam do ciebie pomocną dłoń. W waszych żyłach płynie niemiecka krew, możecie jeszcze przeżyć tę wojnę. Jesteście młodym człowiekiem, oferuję wam szansę na przyszłość, założenie rodziny, godne życie aż do późnej starości. Możecie wstąpić w szeregi współpracującej z Rzeszą milicji. Uśmiechnijcie się, Dąbrowski, to wielki zaszczyt, otrzymać taką propozycję. Będziecie działać na rzecz Führera, sławić jego imię i wielką Trzecią Rzeszę. Wystarczy, że zaczniecie mówić, odpowiadać na pytania. I nawet nie próbujcie kłamać, trochę już o was wiemy, domyślimy się, jeżeli to co powiecie nie będzie się zgadzać z prawdą.

– Prędzej umrę, niż sprzedam swoich towarzyszy broni.

Jego rozmówca uśmiechnął się.

– Jesteście młodzi, Dąbrowski, nie macie poszanowania dla śmierci. Powiedzcie mi, wierzycie w Boga? Zresztą nieważne, ja jetem teraz waszym Bogiem. Ja decyduję o waszym losie. Jesteście inteligentnym człowiekiem żołnierzu, zdajecie sobie na pewno sprawę z faktu, że potem nie ma już nic, żadnego nieba ani piekła, tylko pustka, której człowiek zwyczajnie nie potrafi sobie wyobrazić. Powinniście więc walczyć o życie, zamiast pozbywać się go, w imię czego, lojalności? Patriotyzmu? Oddania? To puste slogany, dobre dla poezji, w rzeczywistości nic nie warte. Życie, życie samo w sobie jest wszystkim, żołnierzu. A ja oferuję wam jeszcze przynajmniej kilka, jeśli nie kilkanaście, albo nawet kilkadziesiąt, lat życia. Czy mógłbym zaoferować ci cokolwiek cenniejszego?

– Jakie to będzie życie… jak szczur, który podejmie się wszystkiego, wgryzie w najohydniejszą padlinę, byle tylko przetrwać. Będą gardzić mną zarówno Niemcy, jak i Polacy. Będą mnie opluwać, będą szydzić, nie pozbędę się takiego brzemienia. Zresztą, jak mógłbym wymienić życie moich przyjaciół, na życie własne? To nieludzkie, panie Bartnicki, nieczłowiecze. Rozstrzelajcie nas już lepiej, bo niczego wam nie powiem.

– Życie jest życiem, żołnierzu, w szacunku czy pogardzie, jedzenie smakować będzie tak samo, tym samym powietrzem oddychają zdrajcy i przykładni obywatele. Kto wie, może przetrwacie jakoś wojnę i wyjedziecie do jakiegoś dalekiego kraju, gdzie nikt nie będzie patrzył na to, komuście służyli? Zresztą, za jakiś czas nie będzie miał już kto z was szydzić, bo wszyscy będą oddanymi sługami Trzeciej Rzeszy. Ja też swego czasu miałem podobne dylematy, wybrałem jednak życie. I dobrze na tym wyszedłem, a szydzić ze mnie nikt się do tej pory nie odważył.

– Dopadną cię, kiedyś cię dopadną. Wtedy, kiedy nie będziesz się tego spodziewał. We śnie, albo w kąpieli, znajdzie cię kula wysłana przez kogoś, komu zależy na ojczyźnie. Ludzie nie zapominają. Jeżeli nie w trakcie, to i po zakończeniu wojny, znajdzie się ktoś, kto rozliczy cię ze zbrodni. Może ojciec człowieka, którego skazałeś na śmierć, albo wściekły motłoch, który dowie się, żeś współpracował z okupantem. Kiedyś przegracie tę wojnę, a wtedy was rozliczą.

– Nie wydaje mi się – odparł chłodnym tonem. – Rzesza jest niepokonana. W tym momencie Rosjanie ponoszą ciężkie straty, wycofują się, dalej i dalej w głąb swojego ogromnego państwa, aż wreszcie nie będą już mieli dokąd się wycofać.

Na chwilę zapadła cisza, mężczyzna zwący się Bartnickim wpatrywał się pułkownikowi prosto w oczy, wreszcie wstał i podniósł ze stołu pistolet.

– Nie chcesz mówić. Ofiarowałem ci życie, młody pułkowniku, więcej już chyba dać nie mogłem. Jesteście zbyt dumni, by przyjąć ofiarowany wam dar, niech będzie. Wasz przyjaciel też nie chciał mówić, ale was, w przeciwieństwie do niego, nie będziemy bić. Nie bój się, nie zrobimy wam nic. Żołnierze – zawołał, już po niemiecku. – Przyprowadźcie dziewczynę.

Niemcy najwidoczniej czekali w pokoju obok, po chwili przyprowadzili ją, w tej samej kwiecistej sukience, w której widział ją po raz pierwszy. Ramiona miała posiniaczone, ale w jej oczach nie było widać strachu. Raczej dumę, tę samą, którą dojrzał w niej, gdy dziewczyna zadeklarowała, że chce dołączyć do partyzantki. Żołnierze, a było ich trzech, ustawili ją pod ścianą, sami odsunęli się nieco.

– Widzisz, Dąbrowski, ta dziewczyna ryzykowała życiem, żeby wam pomóc. A skoro tak ją do partyzantów ciągnie, to teraz rzeczywiście może oddać za was swój żywot. Ale nie tak od razu, nie może być za łatwo, prawda? Będziemy ją bić, będziemy poniżać. Może zgwałcimy ją na twoich oczach. A jak nam przypadkiem tu umrze, biedaczka. To znajdziemy kogoś innego. Najpierw weźmiemy jej matkę, potem jej ojca. Albo jedno z tych beztrosko bawiących się dzieci. Aż nie zaczniecie mówić.

– Nie mów! Nie mów im nic! – krzyknęła dziewczyna, ale jeden z żołnierzy uderzył ją na płasko, dłonią w skórzanej rękawiczce, a potem zaszedł od tyłu i zakneblował usta. Tomasz milczał.

– Dalej milczysz? Niech będzie. Rozbierzcie ją – wydał po niemiecku rozkaz. Drugi z żołnierzy podszedł do dziewczyny i zdarł z niej suknię.

W tym momencie jakby przełamali zaklęcie. Zniknęła cała duma, zniknęła siła, przed pułkownikiem pojawiła się obdarta z ubrań, przerażona, dziewiętnastoletnia dziewczyna. Zniknęło nawet jej piękno, godność wyparowała, ciało drżało ze strachu. Wystarczy prosty gest, żeby złamać człowieka. Nie walczyła, nie miała jak się bronić.

Bartnicki podszedł do niej i gestem nakazał zostawić ją żołnierzom.

– Cóż za piękna dziewczyna – powiedział, gładząc dłonią jej włosy. Dziewczyna nie ruszała się, stała prosto, ale nie mogła opanować targających nią drgawek. – Powiedz, śliczna, nie chciałabyś oddać się niemieckiemu żołnierzowi?

– Nie mów nic – krzyknęła do Tomasza. – Wytrzymam wszystko, tylko proszę, nie mów im nic.

– Wytrzymasz wszystko? – przerwał jej, tym razem kładąc dłoń na jej policzku. – Być może. Znajdują się i tacy, co wszystko wytrzymują. Zabraliśmy już całą twoją godność, teraz jesteś tylko ciałem, które będziemy systematycznie niszczyć. Aż pan Dąbrowski powie dość. To już nie my cię torturujemy, biedna dziewczyno, tylko on. Jesteś śliczna, więc może sprawimy, że żaden mężczyzna już ciebie nie zechce. Wybijemy po kolei wszystkie twoje zęby, na skórze wypalimy znamiona. – odwrócił się do niej plecami i podszedł do Tomasza, który dalej siedział bez ruchu na krześle. Bartnicki wziął go na muszkę.

– Idźcie po Knetterlinga – powiedział po niemiecku do jednego z żołnierzy, drugi tymczasem złapał dziewczynę i ponownie zakrył jej usta swą dłonią, a trzeci przyglądał się wszystkiemu z boku, gotowy w każdej chwili chwycić za broń.

– Oszczędź dziewczynę – cicho powiedział Tomasz. – Macie mnie, na mnie się wyżyjcie, mnie bijcie, przypalajcie moją skórę. Ona nic nie zrobiła, to na mnie chcecie się wyżyć, to ja walczyłem z waszymi.

– Nie, panie partyzancie. Musicie odczuć konsekwencję swoich czynów. Musicie zacząć mówić. Tylko ty możesz jej pomóc, nikt inny.

Do pomieszczenia wszedł Knetterling, który okazał się być żołnierzem w niemieckim mundurze, starszym, po trzydziestce. W dłoni trzymał żelazny pręt, u końca rozgrzany do czerwoności.

– Wiecie już co się przydarzy, jeżeli zaraz nie zaczniecie mówić.

Tomasz milczał. Bartnicki kiwnął tylko głową, i Knetterling zabrał się do roboty. Zaczął od wewnętrznej strony uda, na prawej nodze, przyłożył rozgrzaną końcówkę pręta do skóry dziewczyny, która zawyła z bólu. Krzyk był przytłumiony przez dłoń żołnierza. Wreszcie Knetterling odjął gorące żelazo od skóry dziewczyny, która przestała krzyczeć, a zaczęła łkać.

– To był tylko początek. Knetterling jest bardzo kreatywny, gdy przychodzi zadawać komuś ból. To brutal, nazista jak się patrzy, bez edukacji, oszołom, dla którego wojna jest prawdziwym rajem. Ale i takich ludzi nam potrzeba. To jak będzie, Dąbrowski, zaczniecie mówić?

– Będę mówił – powiedział wreszcie. – Dziewczyna spojrzała na niego z przerażeniem. – Tylko ją oszczędźcie.

 

* * *

 

Stał w kwietniowym słońcu, żywy, wolny, cały i zdrowy. Obok niego stał Bartnicki, w swoim czarnym płaszczu, wraz z oddziałem hitlerowców, jednym w stopniu oficerskim. Przyjęli go do milicji, sam Bartnicki się za nim wstawił, wydano oficjalne pozwolenie. Przeżyje, w przeciwieństwie do Janka, który stał tam teraz pod ścianą, wraz z młynarzem i ojcem dziewczyny. Rozstrzelać jednego człowieka to nic, potrzebowali więcej ofiar, młynarz z nimi współpracował, musiał zostać ukarany, a Smolarczyk uderzył przecież niemieckiego żołnierza. Dziewczyna stała nieco dalej w tłumie, doszła jakoś do siebie, płakała tylko cicho wtulona w ramiona swej matki.

Tomasz wciąż rozpamiętywał rozmowę, którą odbył z Jankiem, Bartnicki pozwolił mu porozmawiać z nim w chwilę przed egzekucją.

– Zdradziłeś nas – stwierdził wtedy szeregowy.

– Janku, Janeczku kochany, musiałem. Zabiliby dziewczynę! Więcej osób by zabili, może wszystkich w tej wsi. Smolarczyka, jego żonę, sąsiadów i ich dzieci. Wyrżnęliby wszystkich, gdybym nie zaczął współpracować. Nie miałem wyjścia!

– Nie masz honoru.

– Honor, honor! Co za pusty slogan, honor to nic, w obliczu śmierci. Nawet nie mojej, ani naszych towarzyszy broni, ale tych niewinnych ludzi. Miałem pozwolić, żeby oni cierpieli za moje poczucie honoru? Za moją dumę? Dlatego, że nie chciałem przygiąć kolana? To głupota Janku, i przesada.

– Gdybyś miał honor, ty tchórzu, nie przyłączyłbyś się do tej ich milicji. Zdradziłeś wszystko, za co przysięgałeś walczyć.

– Źle na to patrzysz, Janku kochany! Muszę żyć, bo ktoś musi jeszcze walczyć. Nie ja jestem tchórzem, tylko ty! Ty, który tak łatwo poddałeś się, oddałeś swe życie. Musiałem przeżyć, będę mógł uciec i walczyć dalej, albo może sabotować ich poczynania, ucieknę, przysięgam ci, przy najbliższej okazji. Znów będę zabijał nazistów, zrobię co w mojej mocy, byśmy wygnali ich z naszego kraju. Ale oddawać życie… to byłoby zbyt łatwe, za proste, bezsensowne. Wybieram walkę, wybieram życie.

Janek zebrał siły i splunął mu z dołu w twarz. Pułkownik rękawem wytarł ślinę.

– Bracie kochany, teraz nie rozumiesz mnie, ale gdybyś miał chwilę namysłu, zrozumiałbyś, że tak być musi. Będę walczył, znajdę tę twoją Aneczkę, twoją ukochaną, powiem jej, żeś bohatersko oddał życie za sprawę, i będę bronił jej do ostatniej kropli krwi, tak jak Oleńki. Znajdę też twoją rodzinę, złożę kondolencje matce, wszystko zrobię przyjacielu, żebyś został zapamiętany.

– Nie waż się ich szukać, padalcu! Zostaw moją rodzinę w spokoju, zostaw mnie w spokoju, wracaj do swoich nowych pobratymców.

I stał tam teraz, ogromny, z tymi swoimi gęstymi czarnymi kudłami, pod ścianą, a obok niego stali młynarz i Smolarczyk. Za chwilę ich rozstrzelają, ale Tomasz będzie żył. Może nawet zdąży uciec i ostrzec swoich towarzyszy broni z oddziału. Zabierze dziewczynę, tak, weźmie ją ze sobą do partyzantki, o której tak marzyła. Będzie jej strzegł i przypilnuje, żeby przeżyła tę wojnę. Będzie trudno, ale sprawi, że z jej twarzy zniknie smutek, a powróci doń uśmiech. Tak, będzie walczył też o jej szczęście. Musiał przeżyć, choćby i dla niej. Teraz dziewczyna patrzy na niego z mieszaniną odrazy i nienawiści, nienawidzi go, ale to przejdzie, i ona zrozumie jego tok myślenia, zrozumie, że nie miał wyjścia. Wszyscy kiedyś zrozumieją. Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na nią jeszcze raz, tymczasem pod murem padły strzały.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania