The Fight - cz. 1

Teraz już wiem jaką potęgą jest chwila. Sekunda wystarczy, żeby odwrócić bieg zdarzeń i potrząsnąć tym, co wydaje się kompletnie stałe, ugruntowane, wypracowane i bezpiecznie .

Jeden moment, elektryzujący wszystkie zmysły, zapadający w podświadomość, natrętnie powracający w snach i na jawie, potrafi zbudować nas na nowo, najpierw burząc, później wznosząc od fundamentów w kształcie, o jaki nigdy byśmy siebie nie podejrzewali.

Zacznę od początku. Muszę wykrzyczeć, wytupać, wypłakać z siebie ostatnie tygodnie. I być może nauczyć się żyć z nowo-odkrytą prawdą – że wszystko jest ulotne, pozorne, nieprawdziwe – nawet własne wyobrażenie o sobie samym.

 

Byłam zła. Właściwie to nawet wściekła. Prawdę mówiąc, nie było to specjalne nowum w repertuarze moich nastrojów. Moi bliscy zawsze określali mnie jako furiatkę o iście południowym temperamencie, chociaż wyglądem bliżej mi było kalifornijskich blondynek niż czarnowłosych Włoszek. Moją fizyczność- złote loki, zielone oczy i drobne ciało dawało mylne wrażenie łagodności i pokornego charakteru. W rzeczywistości byłam złośnicą o niewyparzonej buzi i zerowej cierpliwości. Najbardziej drażniła mnie szeroko pojęta nieumiejętność czekania – dosłownie wszystko, na co miałam ochotę, musiało mieć miejsce „tu i teraz”.

 

Obecnie, totalnie wbrew swoim upodobaniom, tłoczyłam się przed klubem The Fight, otoczona zmanierowaną grupką bogatych nierobów, spragnionych drżących basów i mocnego alkoholu. Fakt, że zamiast zostać wpuszczoną tak jak zawsze, tylnym wejściem, bez kolejki i taksującego mnie wzroku ponurego selekcjonera, doprowadzał mnie do szału. Ważniak miał słuchawkę w uchu, garnitur za tysiąc dolców i najwyraźniej był nowy bo nie wyłowił wzrokiem kobiety właściciela klubu. Czyli mnie.

Kolejka nie posuwała się ani o centymetr, Boss – jak wszyscy, nazywali mojego chłopaka, uparcie nie odbierał telefonu, a ja przed podjęciem decyzji o powrocie do domu, liczyłam w duchu do stu, bo tylko na taką liczbę pozwalał mi wspomniany brak cierpliwości. Nagle tłum przede mną zafalował i ściana ludzi ruszyła lekko do tyłu, przepuszczając grupkę trzech mężczyzn. Widok przede mną był niecodzienny. Joe i Duży Mike – dwaj osobiści ochroniarze Bossa, prowadzili między sobą wysokiego, szczupłego chłopaka. Właściwie taki pochód nie powinien nikogo dziwić, bo przecież klient w asyście obsługi miał prawo pojawić się w drzwiach w każdej chwili, ale jeśli nawet dochodziło do sporadycznych awantur w klubie, to ochrona wyprowadzała podchmielonych agresorów tylnym wyjściem. Po drugie chłopak nie wyglądał ani na ofiarę, ani tym bardziej na prowodyra zamieszania. Prawdę mówiąc, nie wyglądał nawet na gościa, był zbyt młody i chociaż podobnie jak większość imprezowiczów odziany był od stóp do głów w czerń, jego ubranie, owszem szykowne, było jednak zupełnie nieformalne. Ot wąskie spodnie, podkreślające świetnie zbudowane, długie nogi i bluza od projektanta w sportowym stylu, której kaptur zasłaniał nie tylko włosy ale i też większą część twarzy. Głęboką czerń zakłócały tylko dwie plamy koloru – zaschnięta krew na jego dłoni oraz białe chirurgiczne plasterki, scalające pękniętą skórę na kości policzkowej. Coś nie pasowało w tej scenie – chociaż chłopak wyglądał jak ofiara bójki, przez ochroniarzy traktowany był z niesamowitym szacunkiem, niemal jak celebryta. Mijając kolejkę, odwrócił głowę i spojrzał prosto na mnie. Mimo, że przed klubem panował półmrok, a jego twarz dodatkowo ukryta była w cieniu kaptura, zdążyłam zauważyć niesamowitą barwę jego oczu. Mieszanka kilkunastu odcieni błękitu z kroplą fioletu, których głębie podkreślały setki maleńkich, granatowych punkcików, rozchodzących się promieniście od źrenic aż po krawędzie tęczówki. Kolor wydawał się surrealistyczny, mimo otaczającej nas ciemności czysty i wyraźny, jakby przepuszczony przez filtr instagrama. Zatonęłam w nim, na moment straciłam oddech. Wzrokowy kontakt trwał tylko sekundę, ja przez tę chwilę czułam się zawieszona w próżni, zupełnie rozbita i poniekąd świadoma, że właśnie zdarzyło się coś wyjątkowego, czego znaczenia jeszcze nie pojmuję. I nie chodziło tu tylko o urodę tego chłopaka, ale o to co ujrzałam w jego spojrzeniu. Czarną furię na moment ustępującą światłu, jakby mnie znał i tę zmianę wywołał właśnie mój widok.

 

Po chwili trójka mężczyzn oddaliła się w kierunku podjazdu dla VIP`ów ignorując zaciekawione spojrzenia ludzi, stłoczonych za czerwoną, pluszową liną . Natychmiast podjechał czarny luksusowy SUV z przyciemnianymi szybami i gdy Mike z niespotykaną u niego atencją otworzył drzwi od strony pasażera, chłopak wsiadł i auto z piskiem opon odjechało.

Nie miałam już więcej czasu, żeby zastanawiać się nad tą sceną bo selekcjoner ponownie zaczął wpuszczać ludzi i chcąc wynagrodzić nam oczekiwanie, robił to wyjątkowo sprawnie.

 

Po chwili byłam w środku. W najbardziej ekskluzywnym klubie w tej części kraju, tętniącym mroczną transową muzyką, wabiącym wysmakowanym wnętrzem i ekskluzywną klientelą, szastającą lekko zarobioną kasą, obnosząca najdroższe ciuchy i najniższe morale.

Bez pukania wpadłam do biura Bossa. Obrócił się gwałtownie w moim kierunku. Najwidoczniej przerwałam mu ważną rozmowę telefoniczną, jedną z tych, które zawsze urywały się w mojej obecności, bo i tym razem suchym tonem powiedział do słuchawki, że oddzwoni i bezpardonowo zakończył połączenie. Był spięty, ale szybko to zamaskował ciepłym uśmiechem, który tak lubiłam.

- Coś się dzisiaj wydarzyło? – zapytałam.

-Nic niezwykłego, wieczór jak każdy – wymruczał mi do ucha, samym tembrem swojego głosu posyłając przyjemny dreszcz od ucha ku samym koniuszkom palców u stóp. Nie zadawałam więcej pytań – nauczyłam się już, że i tak nie uzyskam żadnych odpowiedzi.

Właśnie dlatego nie umiałam określić statusu naszego związku. Pomieszkiwałam w jego ogromnym apartamencie, w najdroższym wieżowcu w mieście, podróżowałam z nim po świecie, pozwoliłam sponsorować swoją szkołę tańca, stałam u jego boku niczym życiowa partnerka ale ciągle miałam wrażenie że nasze bycie razem jest niekompletne i tylko na jego warunkach – do granic, które wytyczył swoją prywatnością, o którą nie wolno mi było pytać. Tak niechętnie o sobie mówił, że po kilkunastu miesiącach spotykania się wiedziałam tylko, że świetnie radzi sobie w biznesie, rodzice zmarli lata temu i jedyną jego rodzinę stanowi młodszy brat, o którym zresztą też niewiele wspominał. Reszta to był dziki seks i oddawanie się kosztownym przyjemnościom.

 

Z uśmiechem rejestrowałam jego kuszący dotyk na nagiej skórze moich pleców, odważnie wyeksponowanych przez mocno wyciętą czarną sukienkę od Donny Karan. Prezent od niego. I czarne Loubutiny. Też, oczywiście.

Poznaliśmy się właśnie tutaj, dokładnie w tym biurze, do którego zostałam zaproszona celem omówienia artystycznej oprawy imprezy z okazji rocznicy trzeciej otwarcia klubu. Pierwszy event, na który układałam choreografię dla mojego zespołu, pierwsze zarobione pieniądze i pierwszy facet, z którym poszłam do łóżka po zaledwie trzech dniach znajomości. Pokaz wyszedł na medal, a ja zostałam oficjalną kochanką najseksowniejszego faceta w tym mieście. Przynajmniej tak go wtedy postrzegałam. Zresztą nie tylko ja, bo uznawany był za świetną partię w mieście, jego charyzma i wygląd czyniły z niego PANA tego miejsca i niezwykle łakomy kąsek dla wszystkich singielek.

Pamiętam, kiedy witając się ze mną pierwszy raz uścisnął mi dłoń. Wyglądał niezwykle godnie w swoim stalowym garniturze od Armaniego, jak się później okazało jednym z niemal setki, które zakładał na co dzień do pracy. Wysoki i szczupły, mógł się pochwalić idealnie wyrzeźbionym ciałem. Ale tak naprawdę urzekła mnie jego męska twarz i nieprzeniknione chłodne spojrzenie, które tylko dla mnie miękło i stawały się ciepłe i przepełnione uczuciem.

Otaczała go aura sukcesu. Ludzie go szanowali, wzbudzał w nich mieszaninę respektu i odrobiny strachu. Robili dokładnie to, czego oczekiwał. Potrafił tak nimi sterować, że poddawali się jego woli z ochotą, niemal ciesząc się, że mogą ulec. Ja też. Mimo hardego charakteru, odpowiadało mi wtedy bycie pod kontrolą, mogłam skupić się na sztuce, na tym co prawdziwie uwielbiałam robić i w czym byłam według krytyków świetna. Na tańcu. Nie obchodziły mnie pieniądze, pewnie dlatego, że będąc z nim mogłam się w nich pławić, nie miałam żadnych dylematów oprócz obsady mojego kolejnego show, co zresztą okazało się później wcale nie takim małym problemem.

Na tym etapie jeszcze nie zaświtała mi myśl jakim facetem mógłby się okazać gdybym chciała od niego odejść.

 

Noc Bossem upłynęła częściowo w klubie, w którym gawędziłam z barmanem, znudzona czekając, aż mój facet skończy pracować . Później kochaliśmy się na ogromnym mahoniowym stole konferencyjnym w jego biurze i mimo, że było fenomenalnie , nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że części mnie nie ma, że coś co mną poruszyło wyrzucając mnie z bezpiecznej orbity, oplata mnie jak sieć, zakuwając mój umysł w ciasną obręcz. Nic już nie było takie samo, lekkie i beztroskie, a przecież właśnie taki bezrefleksyjny, niefrasobliwy styl życia z przyjemnością zaadoptowałam. Od tej chwili zaczęłam analizować, dzielić sekundę na drobniejsze jednostki, w kółko odtwarzając w pamięci dręczące mnie spojrzenie. Im więcej czasu mijało od tej sekundy błękitu, tym większą stawał się dla mnie obsesją. Nie umiałam pozbyć się go spod powiek, nie umiałam wykonywać najprostszych, niemal mechanicznych czynności nie myśląc o krwi na jego dłoniach, o tajemnicy, okolonej gęstym wachlarzem czarnych rzęs i o tej sekundzie, kiedy poczułam, że on wie o mnie wszystko. Mogłabym uznać, że zwariowałam dla faceta, ale czy da się stracić głowę dla bezimiennej, być może wymyślonej i wyidealizowanej postaci? Był krótkim snem, fikcją, migawką, żartem mojej wyobraźni. A jednak towarzyszył mi wszędzie, dręczył mnie i dekoncentrował. Sam fakt że takie nic, zaledwie kropla w oceanie czasu, potrafiło zamienić mnie w rozhisteryzowaną, bezpłodną artystycznie gówniarę, doprowadzał mnie do szału. Zamiast zebrać resztki rozumu w garść i jak na profesjonalistkę przystało, kończyć już ostatnie próby przed konkursem tanecznym, który znowu zamierzałam wygrać, ja maniakalnie śniłam na jawie o Panu Nikt.

 

Motywację do pracy powinnam mieć ogromną. Bądźmy szczerzy, dwudziesto-sześcio letnia tancerka stoi u progu emerytury, nie ważne jak bardzo uginają się półki w jej domu od nagród i trofeów. Jedynym sposobem pozostania w branży, jest szkolenie młodych, reżyseria i uczenie choreografii – moje nowe powołanie, pasja i źródło dochodu.

 

Studio, które od trzech lat z powodzeniem prowadziłam, głównie obsługiwało prestiżowe imprezy o różnym charakterze. Obecnie panowała moda na układy w stylu flash mobów – czyli pozornie spontaniczny taniec, mający być zaskoczeniem dla zebranych gości. Zasada była prosta – tancerze wtapiali się w tłum, by w końcu dać brawurowy pokaz mieszaniny tańca nowoczesnego, hip hopu i jazzu. Ot słychać pierwsze dźwięki muzyki, jedna postać zaczyna się w jej takt poruszać, później druga, i tak kilkanaście zwinnych ciał przekuwa pozorny chaos w idealnie zsynchronizowany pokaz mojej pomysłowości i ich brawurowej techniki. Nie żebym sama już nie tańczyła, wręcz przeciwnie. Spędzałam na sali nawet więcej czasu niż moi tancerze – każdy ruch musiałam widzieć na sobie, musiałam poczuć każdym włóknem mięśni ich przyszły wysiłek i na własnej, odbijającej się w lustrach sylwetce stwierdzić czy jest w nim wystarczająco dużo zmysłowości i piękna. Może dlatego ufali mi bezgranicznie. Wiedzieli, że pod moimi skrzydłami ich kariera nabierze rozpędu a godziny katorżniczej pracy zostaną docenione, odpowiednio opłacone i zauważone nie tylko przez formalnych krytyków, którzy coraz częściej wspominali o nas na łamach pism branżowych, ale też „podziemie”, jak nazywaliśmy grupy tanecznych rebeliantów, organizujących konkursy, jak ten do którego się przygotowywaliśmy. Oczywiście na tym etapie nie musiałam już nic nikomu udowadniać, ale chciałam wygrać z sentymentu bo to właśnie streetdance mnie wychował. Tam, na ulicy zainfekowano mnie dźwiękiem, pierwszy raz poczułam się częścią grupy, ogniwem scalającym zbieraninę różnorodnych osobowości, raz byłam tłem, raz solistką, ale wtedy liczył się tylko wspólny taneczny haj, będący naszym udziałem. Jeszcze zanim osiągnęłam pełnoletność zostałam okrzyknięta objawieniem i z nieśmiałej dziewczyny awansowałam do roli gwiazdy. Zepsuło mnie to ale też dało wiarę w siebie, tak niezbędną żeby piąć się coraz wyżej. Dwa lata z każdej rywalizacji wychodziłam wygrana. Żyłam tańcem, taniec mnie wypełniał, wygrywał z każdą inną potrzebą i przez to poniekąd pozbawiał człowieczeństwa. Odizolowałam się od „normalnych” ludzi, na nic co nie było połączeniem ruchu i muzyki, nie miałam czasu ani serca. Aż do wypadku.

 

Moje ciało nie wysyłało ostrzeżeń, a może ja po prostu odrzucałam myśl o przetrenowaniu. Podczas jednej z prób zerwałam ścięgno Achillessa. Dlatego nazywam to zajście wypadkiem, bo z defi­ni­cji jest jest nie­prze­wi­dy­walny, chociaż dużo łatwiej do niego docho­dzi na tkan­kach osła­bio­nych zapal­nie, tak jak moich, wyniszczonych nieustannymi treningami. Długie miesiące rehabilitacji zmusiły mnie do przewartościowania całego życia i załatwiły mi detoks od tańca. Myślę, że ból podczas tego odtruwania był taki sam, na jaki cierpią pacjenci klasycznych klinik odwykowych. Umierałam, ale nie ważne jak głęboka była moja depresja, ciało, wbrew stanowi mojej duszy, powoli odzyskiwało dawną formę, chociaż oficjalnie nigdy już nie stanęłam przed widownią.

 

Pamiętam dzień, kiedy żegnałam się ze swoim rehabilitantem. Wyznałam mu, że wcale nie czuje się naprawiona, wręcz przeciwnie, ta pieprzona kontuzja urosła do rangi nieodwracalnego kalectwa. On dobrze wiedział, że nie chodzi o nogę. Darzyłam go zaufaniem i sympatią, więc kiedy wyciągnął z kieszeni pomiętą ulotkę ogłaszającą konkurs na najlepszy artystyczny pomysł, mający uświetnić urodziny The Fight i powiedział „Zrób coś z tym” potraktowałam go poważnie.

 

Miasto u moich stóp leniwie budziło się do życia. Stałam przy przeszklonej ścianie apartamentu Bossa i patrzyłam na srebrną mgłę topniejącą leniwie w pierwszych promieniach słońca. Wypełniony świeżo zaparzoną kawą kubek parzył moje dłonie i rozpraszając mnie drobnymi, bolesnymi impulsami, uniemożliwiał ponowne stracenie kontaktu z rzeczywistością.

 

Od tamtego spotkania minął tydzień, ale dla mojej pamięci było ono przed chwilą. Zwykle, choćbyśmy jak najmocniej chcieli na zawsze utrwalić pod powiekami pewne obrazy, wyślizgują się nam one, płowieją, po czasie przypominając bardziej impresjonistyczną, barwną plamę na zniszczonym płótnie niż pełen detali ostry obraz, który tak bardzo chcieliśmy zachować. Nie tym razem.

 

Każdej nocy szukałam go wzrokiem w klubie. Miałam nadzieję, że znów tam się pojawi i czułam, że tylko „odczarowanie go”, nadanie mu imienia, odarcie z tajemnicy przyniesie mi ulgę i umożliwi powrót do normalności. Zaczęłam nawet przepytywać Dużego Mike`a o tamtą noc sprzed tygodnia. Szybko opanował zaskoczenie i wyparł się jakoby takie zdarzenie kiedykolwiek miało miejsce. Zasugerowałam przeglądnięcie zapisu z kamer monitorujących przedsionek The Fight, żeby udowodnić mu pomyłkę, ale wtedy spojrzał mi w oczy i z naciskiem powiedział „NIGDY tego nie widziałaś, Panno Sky. Ani Ty, ani kamery, ani ja i mój szef. Odpuść.”

 

Nie przywykłam do takiego tonu. Do tej pory stosunek obsługa klubu do mnie, był pełen szacunku a nawet w lekko irytującą służalczy. Tym razem jednak usłyszałam w jego głosie ostrzeżenie, co rozdrażniło mnie na tyle, że z czystej przekory, postanowiłam nie odpuszczać i za wszelką cenę poznać tożsamość nieznajomego. Zabrałam się do tego jeszcze tego samego dnia, wpadając do Bossa wciągu dnia, między próbami. Zgodnie z założeniem weszłam do biura dokładnie wtedy kiedy zbliżała się pora odprawy menadżerów, którą osobiście przeprowadzał każdego wieczoru, przed otwarciem. Boss mi ufał i znałam kod do pancernych drzwi jego biura. Kiedy tylko zostałam sama przy jego komputerze, zaczęłam szukać nagrań z tamtej nocy. Nie było ich Istniał zapis z każdej kamery, z wyjątkiem tej z korytarza prowadzącego do wyjścia. Film został usunięty, a to oznaczało, że mój chłopak coś ukrywał, bo dostęp do tych danych miał tylko on. Patrzyłam z niedowierzaniem na niekompletną listę tracków i czułam zimny dreszcz biegnący wzdłuż linii mojego kręgosłupa. Instynktownie odchyliłam się, żeby przytulić ciało do oparcia biurowego fotela, ale zamiast sztywnej skóry poczułam na plecach miękki materiał. W nikłym świetle monitora nie mogłam zauważyć wcześniej leżącej na oparciu, czarnej sportowej bluzy. Poznałam ją natychmiast. Należała do chłopaka, który podobno nie istniał.

 

O mały włos Boss zastałby mnie z nosem wtulonym w kaptur ciucha, który trzymałam w objęciach. Nie wiem co we mnie wstąpiło, dopadłam tej tkaniny jak umierająca z pragnienia ofiara suszy. Spijałam nozdrzami ledwo uchwytną woń drzewa sandałowego, kadzidła i bergamotki. I coś jeszcze, zapach, który towarzyszył mi latami, a którego teraz, jak na złość, nie potrafiłam sklasyfikować. Coś, co dawało mi poczucie bezpieczeństwa i stymulowało produkcję endorfin. Coś, co podrywało do lotu motylki w moim podbrzuszu wysyłając je w wirujące tournée po całym ciele! Wspomnienie najlepszych czasów – przeciwbólowa maść na urazy! Bingo! Aż podskoczyłam rażona dźwiękiem własnego śmiechu. Pamiętam czas, kiedy zużywałam jedną tubę dziennie, jak każdy z nas – wariatów, trenujących bez umiaru. Chłopiec przestawał być halucynacją, posiadał zapach i najwyraźniej też obolałe ciało, które niedawno wypełniało materiał leżący w moich dłoniach. Poryw szaleństwa odciął zasilanie szarym komórkom, wyłączyłam szybko komputer, poderwałam się z fotela, wrzuciłam bluzę do shopperki, błogosławiąc jej słuszne rozmiary i wybiegłam z biura na nowo zabezpieczając drzwi kodem.

 

Tak, Ukradłam cudzą bluzę z biura mojego faceta.

 

Gorzej, uciekłam z klubu nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenia personelu. Pędziłam goniona wyrzutami sumienia i świadomością, że oto mając ostatnią możliwość świadomego wyboru – skręcam w odwrotnym kierunku, który podpowiada rozum. Prosto ku szaleństwu. Kiedy tylko pokonując biegiem trzy piętra do mojego mieszkania zatrzasnęłam za sobą drzwi, już w przedpokoju zdarłam z siebie swój podkoszulek i… ubrałam porwaną bluzę na siebie. Osunęłam się na kolana. Nie mogłam złapać tchu ale nie była to wina biegu. Serce waliło mi jak szalone, przed oczyma migotały srebrzyste płatki, czułam dudnienie w skroniach i miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Moje otulone jego ubraniem ciało drżało, wstrząsane wydartym z duszy szlochem. Byłam skończona. Zwariowałam na własne życzenie.

 

Zamknęłam się w domu na trzy dni. Odbierałam telefony tylko od Bossa, wykręcając się z jego odwiedzin najpierw pracą a później chorobą. Pewnie bym dłużej tkwiła zwinięta w kłębek, z jego bluzą służącą teraz za piżamę, ale pielgrzymki tancerzy dobijających się do moich drzwi zaczęły denerwować sąsiadów i nie mogłam już dłużej udawać, że umarłam. Musiałam ogarnąć ten emocjonalny burdel i jeśli nawet nie miałabym prywatnie już nigdy powrócić do równowagi to musiałam stanąć na nogi zawodowo. Byłam to winna moim ludziom.

 

Zegar tykał, bezlitośnie odejmując mi czas potrzebny do dokończenia projektu. Konkurencja w tym roku była miażdżąca, tak jakby uzdolnione dzieciaki drwiąco pączkowały za moimi plecami. Ćwierćfinały pokazały niespotykany dotąd poziom konkursu a ja w samoocenie spadłam z piedestału prosto na glebę, jak worek cementu , bez wdzięku, za to z hukiem i w tumanach kurzu. Nawet mój oddany zespół zaczął krytykować mierny stan naszych przygotowań. Niemal dosłownie darłam włosy z głowy, nie spałam po nocach i regularnie waliłam głową o ścianę – wszystko na nic. Brakowało w naszym show kropki nad „I”, ostatnich pięciu minut, które miały stanowić wizualny orgazm i udowodnić widzowi, że lepiej się już nie da.

 

Szukałam inspiracji wszędzie, w filmie, muzyce, w galeriach sztuki, na pokazach mody i w literaturze. NIC! NOTHING! NADA! NIENTE! Zero pomysłu, narastający stres i spadające poczucie własnej wartości. Stałam się nie do wytrzymania dla siebie i dla wszystkich, którzy mieli nieszczęście znaleźć się obok. Najeżona, sfrustrowana jędza, skretyniała, intelektualnie bezpłodna upadła gwiazda parkietów. Przypadek beznadziejny, zasługujące na eksterminację z powierzchni ziemi, nie godny zaśmiecać jej powierzchnię swoją nędzną osobą.

 

Nawet Boss z trudem nadążał za zmiennością moich nastrojów. Dla niego też byłam nieznośna. Uosabiałam emocjonalną sinusoidę – jednego dnia słowotok, innego grobowa cisza, potrafiłam całą noc spędzić doprowadzając nas oboje do bolesnych otarć okolic intymnych, po to żeby kolejny tydzień tkwić w dobrowolnym celibacie. Byłabym skłonna podjąć leczenie psychiatryczne, tylko czy na obłąkanie nieznajomym facetem jest recepta???

 

A wszystko to przez NIEGO! No dobra, ktoś pewnie powie, że obwiniać jedynie siebie, bo to ja pozwoliłam sobie na to autodestrukcyjne szaleństwo. Fantazjowanie na jego temat pochłonęło sto procent mojej uwagi, ale robiłam to nadal modląc się gdy dojdzie do przesycenia mój umysł się znudzi, nastąpi przesilenie i przełom.

 

Owszem nastąpił. Zupełnie inny niż zakładałam.

 

Postanowiłam się zresetować. Oddać się ciszy, porywistym podmuchom wiatru i samotności. Przed nocną próbą ruszyłam na plażę. Gradowe chmury wisiały nisko nad ziemią, za godzinę miało zacząć się ściemniać, więc miałam zarówno szansę jak i nadzieję na kompletną samotność, która powinna mnie oczyścić , uspokoić i może wreszcie pobudzić wyobraźnię .

 

Kroczyłam ostrożnie bosymi stopami unikając ostrych kawałków muszli wyrzuconych przez fale i w swoim zamyśleniu nawet nie podnosiłam głowy, skupiona na łaskotaniu zimnego piasku i trosce o brak finałowego numeru i takim sposobem omal nie wpadłam na klatę półnagiego chłopaka, który równie oderwany od rzeczywistości jak ja, ze słuchawkami w uszach spędzał czas wykonując serię doskonałych technicznie salt poprzecznych. –Sorry, wymamrotałam odruchowo i odskoczyłam w bok, ochlapując lodowatą wodą siebie i jego.

 

Podobno istnieje taka ortodontyczna przypadłość, polegająca na niedomykalności szczęk. Miałam objawy – przejęłam legendarną mimikę filmowej Belli Swan i gapiłam się z wyrazem kompletnego zidiocenia na twarzy na ciało przede mną. Jak już jakimś cudem oderwałam wzrok od jego absurdalnie doskonałego sześciopaka, ogarnęłam bliznę na prawym boku, przesunęłam wzrok na arogancko perfekcyjną klatkę piersiową, smukłą szyję z kolejną blizną oraz rozciągnięte w bezczelnych uśmiechu zmysłowe usta. Moje durne serce straciło rytm, byłam pewna, że gołym okiem widać jak trzepoce w moich piersiach. Nie miałam odwagi sięgnąć wzrokiem ponad wierzchołek jego nosa. Przechylił głowę na bok i dotknął dłonią mój podbródek, opuszką palca uniósł go kilka stopni wyżej, szukając kontaktu wzrokowego. Fiołkowy błękit a w nim w nim moja twarz, na tle granatowych fal.

 

 

 

 

 

I oto stała przede mną kobieta, której plakat zdobił sypialnię w moim domu rodzinnym. Skylar Zane –której taniec podglądałem z zaplecza klubu, w którym dorabiałem na zmywaku. Przez wiele lat jej widok otwierał i zamykał każdy mój dzień, przedłużając proces zasypiania i uniemożliwiając pojawienie się rano w szkole na czas. Nie trzymałem rączek na kołdrze, bynajmniej.

 

Poznałem ją od razu, choć wyglądała dziś inaczej. Brak szpilek, mocnego makijażu i wieczorowej sukienki robił swoje. Miała rozwiane włosy, bawełniane szorty i biały, rozciągnięty podkoszulek, który powiewając na wietrze, odsłaniał ramiączka czarnego sportowego stanika. I to była Sky, w której kochałem się pięć lat temu, kiedy byłem jeszcze nieletnim pryszczakiem z aparatem na zębach, dwie głowy niższym niż obecnie. Moja Sky a nie JEGO.

 

 

 

 

 

-Wszystko w porządku? – odezwał się ciepłym, seksownym głosem z lekką, jazzową chrypką. Zachowywałam się jak jakaś zboczona pustelnica z leśnej kniei i zamiast powiedzieć cokolwiek, przełknęłam głośno ślinę, studiując hebanowy odcień jego rzęs.

 

-Dobrze się czujesz? – powtórzył, gdy moja twarz zaczynała promieniować jaskrawą czerwienią. Kurwa, zarumieniłam się chyba pierwszy raz w życiu! W końcu, kiedy zaczęło mi się wydawać, że ta moja żenująca afazja przedłuża się w nieskończoność, odchrząknęłam, wydałam z siebie ochrypłe pienie, ponownie odchrząknęłam i zabłysnęłam najoryginalniejszym tekstem wszechczasów:

 

-Świetny back flip!

 

-Rozgrzewam się dopiero – wyszczerzył swoje śnieżnobiałe zęby w zabójczym uśmiechu.

 

-Mogę popatrzeć? – Boże, czy ja flirtowałam z tym zbiegiem z Olimpu? Do tej pory godzinami fantazjowałam o jego oczach nie mając pełnej wiedzy na temat reszty. A on był cały doskonały, od rozczochranych czarnych kędziorów po czubki zgrabnych palców u stóp. Pieprzona perfekcja w męskim ciele.

 

Zamiast odpowiedzieć, zrobił kilka do tyłu i jakby nie dotyczyła go grawitacja, bez wysiłku, wybijając się z piasku, przerzucił swoje 188 centymetrów wzrostu w przód i posłał mi kolejny szelmowski uśmiech.

 

 

 

 

 

Właściwie to co ja sobie wyobrażałem rozmawiając z nią na tej plaży? Powinienem pod byle pretekstem uciec, zanim zapytała mnie o imię i sama się przedstawiła ściskając moją dłoń. ON wyraźnie wytyczył granice mojej swobody – miałem nigdy nie zbliżać się do Sky – było to dla nas zbyt ryzykowne. Zasady były proste – pozostawać w cieniu, nikomu nigdy nie zdradzać czym się naprawdę zajmuję, kłamać, manipulować, być jak ON – Boss, mój starszy brat. A jednak lgnąłem do niej jak ta durna ćma, podskórnie czując czym to się skończy. Uspokajałem się w myślach, że może tak właśnie musiało być, że to nie zbieg okoliczności a przeznaczenie, że jeśli bezszelestnie wejdę do jej życia to on nie zauważy, a jeśli nawet w końcu przejrzy na oczy to zaakceptuje, jakoś się wszystko ułoży a nasze rodzinne, brudne nigdy nie wypadną z szafy. Przecież i tak nie miałem u niej żadnych szans i wcale nie marzyłem, żeby zająć jego miejsce, prawda? Chciałem tylko być obok, czysto towarzysko, czasem spędzić z nią kilka chwil, porozmawiać. Gówno prawda! Od momentu kiedy jak ten skończony idiota podpowiedziałem mu, że demo zespołu Sky jest najlepsze i że powinien ją zatrudnić nie mogłem przełknąć tego jak szybko zaciągnął ją do łóżka. Mój brat przebierał w kobietach ale musiał zapragnąć właśnie tej, którą od lat wielbiłem. Od zawsze odbierał mi wszystko. Trzymała nas razem tylko jedna rzecz – nielegalny biznes, który w końcu pozwoli nam wyrównać porachunki z przeszłości.

 

 

 

 

 

Blue. Powiedział, że mówią do niego Blue. Lepszej ksywki bym nie wymyśliła. Z reguły nie jestem nieśmiała, nie mam problemu z poznawaniem nowych ludzi i zawsze z łatwością idzie mi podtrzymanie dialogu. Przy nim nie byłam nawet w ćwierci sobą, gorączkowo przeczesywałam swój umysł w celu znalezienia jakiś konwencjonalnych tematów do rozmowy ale moje nieszczęsne myśli krążyły tylko wokół jego urody, a żołądek ściskał się w szybkim rytmie flamenco, grożąc dopełnieniem mojego wątpliwe kuszącego image`u puszczeniem pawia prosto pod nogi rozmówcy.

 

Byłam żałosna i prosiłam niebiosa o w miarę szybką śmierć. Jak na złość zamiast zbliżającej się wprost na nas asteroidy widziałam tylko jego piękną twarz. Szliśmy ramię w ramię, boso, po kostki w wodzie. Ciekawiło mnie, skąd u niego takie umiejętności akrobatyczne, a on skromnie podsumował to jako hobby, jeszcze z czasów szkolnych i mimochodem dodał, że oprócz tego uprawia parkour i, że kręci go wszystko co wymaga kontroli nad ciałem. Zapytałam o blizny. Kilkanaście jasnych linii kontrastowało z jego opaloną, oliwkowa skórą, drażniąc moje oczy tym estetycznym dysonansem. Cztery na prawym bicepsie, jedna na plecach, wzdłuż łopatki, pięć na klatce piersiowej i jedna na twarzy, świeża, pewnie bo zajściu w The Fight. Zmarszczył brwi, chwilę zwlekał z odpowiedzią, a później uśmiechnął się i powiedział, że dorastał w kiepskiej dzielnicy. Czułam, że właśnie wymacałam niebezpieczny rewir bo przecież kłamał mi w żywe oczy.

 

Nie wiem czy to potrzeba rozmowy z kimś spoza mojego zamkniętego świata, czy fakt, że rozmówcą była właśnie ona, ale dostałem słowotoku. Plotłem trzy po trzy, o sporcie, o technice w akrobatyce, o muzyce, która mnie kręci i kurwa nawet o psie, którego miałem w dzieciństwie. Jestem w szoku, że nie uciekła – musiało ją to potwornie nudzić. Słońce dawno zaszło, zrobiło się jeszcze chłodniej, nieubłaganie zbliżała się pora pożegnania a ja gorączkowo myślałem, co zrobić, żeby zatrzymać ją przy sobie dłużej więc w końcu zacząłem wypytywać ją o to, co przecież doskonale wiedziałem – kim jest, co robi i tym podobne. W porę ugryzłem się przed pytaniem czy ma chłopaka – po pierwsze nawet z moim zerowym doświadczeniem w relacjach z kobietami wiedziałem, że taki tekst już samą treścią trącił przedszkolem, zwłaszcza z ust kogoś sporo od niej młodszego. Po drugie – należała do mojego brata i nie chciałem słyszeć jak mówi to na głos, tak jakby bez słów wypowiedzianych na głos, łatwiej było udawać, że jest zupełnie inaczej.

 

Boże jak mi ulżyło kiedy weszliśmy na temat tańca. Nadal byłam niesamowicie spięta i czułam się jak w jakimś żałosnym półśnie, który zbyt mi się podobał, żeby zdecydować się wreszcie ocknąć, jednak opowiadając o swoich pomysłach na show, tak bardzo starałam się oddać słowem wszystkie układy, które wymyśliłam, że stres ustąpił i żołądek przestał podchodzić mi do gardła.

 

-Chciałbym odwiedzić was kiedyś – jego słodki uśmiech rozmiękczyłby kamień.

 

- Nie ma problemu, możesz przyjść na którąś próbę – rzuciłam, pewna że sugestia była tylko miłym elementem kończącej się powoli rozmowy.

 

-A mogę teraz? – no i tym mnie zastrzelił. Oczy miałam jak spodki i pewnie wyglądałam jak oniemiała owca.

 

- Jasne, będzie mi raźniej wracać tam w ciemnościach – Fuck! Co innego plaża, co innego studio. Część mnie ze szczęścia wywijała hołubce, bo sposobność, żeby go zatrzymać przy sobie dłużej, pojawiła się sama, ta rozumniejsza połowa jednak dobrze wiedziała do czego to prowadzi. Zespół. Tylko nie zespół! Moi tancerze są jak zwielokrotniony odbiornik moich nastrojów. Jesteśmy jak artystyczna komuna, działamy jak jeden organizm, przed ważnym eventem praktycznie mieszkamy razem, czytamy sobie w myślach, walczymy na noże, ale też kochamy się jak rodzina. Wiedzą o mnie wszystko i teraz też odczytają bez problemu co siedzi w mojej głowie. A później rozszerzą mój artystyczny pseudonim. Na przykład na „Sky Mokre Gatki”.

 

Studio mieściło się w pofabrycznym magazynie blisko zamkniętej trakcji kolejowej i pewnie tylko brak sąsiadów ratował nas przed conocną interwencją policji. Z dwustu metrów słychać było dudnienie muzyki. Voice miksował kawałki na całego, a sądząc po wybuchach śmiechu, tancerze bawili się w najlepsze. W tych warunkach, nie usłyszeliby wybuchu bomby nuklearnej, o odgłosie otwieranych drzwi nie wspomnę. Nic dziwnego, że zamiast powitania, Blue zaraz za progiem praktycznie dostał w nos rozszalałym tyłkiem Flo, która twerkowała na całego, rywalizując z siostrą bliźniaczką o tytuł mistrzowski, detronizując przy okazji mnie, tyle że w innej dziedzinie. Przestałam być królową opadającej szczęk,i bo jej mina na widok mojego towarzysza była nawet lepsza niż moja na plaży. Zanim zdążyłam go przedstawić,mój przedowcipny muzyk, błyskawicznie złapał krążek Seleny Gomez i puszczając do mnie oko włączył kawałek „Can`t keep my hands to myself”. Mia, młodziutka, seksowna brunetka obróciła się wdzięcznie wokół własnej osi i bez żadnego ostrzeżenia dosłownie wskoczyła w ramiona Blue. Chyba żeby dostarczyć mi więcej wrażeń, on, jakby ten manewr trenowali tygodniami, złapał ją w tali, uniósł jak piórko i obracając w powietrzu odrzucił w kierunku zahipnotyzowanej grupki zakochanych od pierwszego wejrzenia wariatek.

 

-Fajne to miejsce – zdążył krzyknąć, zanim dziewczyny zdążyły go wciągnąć w kipiący seksem, improwizowany układ.

 

-Jasna dupa – wyszeptałam, jak przystało na damę, bezwiednie szukając oparcia w ścianie.

 

-Będą problemy Sky – usłyszałam obok siebie głos Jay`a, najwierniejszego druha, powiernika, a zarazem zdeklarowanego geja, będącego w burzliwym związku z jakimś nadzianym ekscentrykiem. – Będzie też zajebisty numer popisowy – dokończył z uznaniem patrząc jak mój nowy „przyjaciel” rozrabia na całego w tanecznej orgii.

Następne częściThe Fight - cz.2

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Natalka199824 23.08.2017
    Super.. czekam na kolejną część ????????????
  • variety 26.08.2017
    Dziękuję za uwagę i komentarz;) Przesyłam kolejny fragment.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania