Theta (1)

Część I: Morze

 

Zimno przenikało całe moje ciało, a morska bryza przesączała się przez wszystkie warstwy, które miałem na sobie tamtego popołudnia. Było około ośmiu stopni lecz okropny morski wiatr wzbudzający coraz to większe fale powodował, że cała załoga statku telepała się z zimna. Przemoknięte jeansowe, nieco za duże spodnie utrudniały poruszanie się po pokładzie, a posklejana, brudna kurtka tworzyła ciężki i zimny pancerz. Byłem sam w obcym miejscu, na środku ogłuszającej pustki morza i nic nie zapowiadało, że ta sytuacja się zmieni.

Ospale wszedłem pod pokład kiedy dudniący wiatr nie pozwalał zebrać myśli, chłód przeszywał nie tyle wszystkie plasterki mojego cebulowego stroju nałożonego kilka godzin wcześniej z ogromną precyzją, a wszystkie warstwy skóry. Finalnie koniec mroźnej błyskawicy jakiegoś nordyckiego boga porażał moje zakończenia nerwowe powodując mikro skurcze. Powłóczyłem nogami obutymi w robocze obuwie z metalowymi noskami, które okrywały wełniane skarpetki. Rozcierałem zmarznięte dłonie mimo, że popękane i pokaleczone bolały niemiłosiernie, a morska, słona woda pogarszała tylko ich kondycję.

Pod pokładem czekał na mnie termos z okropną kawą chociaż w dawnej terminologii, ten napój pachnący ziemią i korą nie klasyfikował się jako kawa, ani to arabika ani robusta. Ten brunatny wywar z mielonych żołędzi, herbacianego pyłu i palonych pestek jakichś bliżej nie określonych owoców był jedyną opcją na poprawienie kondycji zarówno tej psychicznej jak i fizycznej. Alternatywą był oczywiście alkohol, ale chciałem trzymać się na wodzy póki nie dopłyniemy do brzegu, a miało to nastąpić za niecałe 3 godziny.

Pod pokładem kapitan kolejny raz rozkładał zniszczoną, wyplamioną i wyblakłą na rogach mapę. Był to mężczyzna około pięćdziesiątki z ostrzyżonymi na krótko jasno brązowymi włosami, zadartym nosem i dwudniowym zarostem na masywnej szczęce. Twarz była pokryta bliznami i szramami wielkości Wielkiego Kanionu, a oczy jak u śniętej ryby, jasne, mętne i puste. Tak naprawdę nie chciałem nic mówić ale sam fakt, że ktoś jeszcze siedział i gapił się w rozszalałe wody i w tak niegodziwą pogodę był niewątpliwie podejrzany i dziwny. Dlatego udając, że czegoś szukam porozglądałem się trochę po zamontowanych na stałe drewnianych szafkach i rzuciłem mimochodem:

- Jeszcze kilka godzin i będziemy na Hirvisaari, mam rację kapitanie?

Ostatnie słowo praktycznie zdusiłem w sobie ponieważ „kapitan” nie pasował mi w żaden sposób do tego czegoś, co ciężko można było nazwać łajbą, a co dopiero statkiem. Ta puszka pływała po wodach północnego Morza Bałtyckiego od przeszło 50 lat i wyglądała gorzej niż tratwy somalijskich piratów.

Niski, odrobinę przygarbiony pięćdziesięciolatek oparłszy się o stół zaczął mówić coś pod nosem kiedy to z drugiego, mniejszego pomieszczenia wyłonił się Silvar, młody Estończyk, który załapał się na tą łódź w ostatniej chwili, a którego cała rodzina zginęła kilka tygodni wcześniej w pożarze w mieście Haapsalu.

Silvar bezceremonialnie przerwał kapitanowi jego kolejną gderaninę i wtrącił:

- Jak będzie taka sytuacja jak teraz to będzie świetnie jak dopłyniemy na wyspę przez zmrokiem i kurwa nie myśl sobie, że będziemy mieli lepsze warunki niż tutaj… tam tylko będzie sucho.

Rzuciłem, że ważne jest aby przestało kołysać i będę szczęśliwy i szybko zszedłem tym ludziom z oczu. Dopadłem mojego cienkiego i chłodnego śpiwora, zrzuciłem z siebie mokre i twarde odzienie i wsunąłem się do wnętrza tego materiałowego worka tworząc coś co przypominało ludzką gąsienicę lub burito nadziewane żylastym, zmarzniętym człowiekiem.

Nawet nie wiem kiedy, a odpłynąłem z Morfeuszem w szalejące tornado wspomnień i koszmarów. Śnił mi się rodzinny dom, miasto w którym pracowałem i laboratorium. Wszystko było spowite mgłą albo dymem, który oplatał mnie, wchłaniał coraz głębiej i głębiej. Obrazy zaczęły się rozmywać, a ta mleczna poświata poczęła twardnieć i blokować moje ramiona, dłonie i nogi począwszy od butów po kolana i uda. Nagle pojawiła się ogromna dłoń, która złapała mnie za głowę i jej wilgotne palce oblizując moje i tak spocone czoło pochwyciły mnie za głowę. Wyszarpując mnie jak marchewkę z ziemi we wrześniu i tak ja zostałem wyrwany ze snu. To był kapitan i jego zrzędliwe:

- Wstawaj młody, jesteśmy i nie będę tolerował Twojej dupy na moim pokładzie ani minuty dłużej.

To powiedziawszy odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drewnianego molo wychodzącego z jednego w miarę łagodnego brzegu małej, zimnej wyspy. Kapitan ubrany w długi i sunący się za nim płaszcz przeciwdeszczowy koloru khaki podniósł rękę, w której tkwił blaszany kubek i zaczął powoli machać do postaci, która niespodziewanie zaczęła wynurzać się z mgły.

Zaraz po tym jak kapitan zeskoczył z pomostu przeładunkowego aby przywitać się z mieszkańcem wyspy, a jego majtkowie zaczęli znosić z pokładu bagaże i skrzynie, ja podniosłem się, otrzepałem spodnie z rdzy tej blaszanej konserwy i ruszyłem do swojej kajuty.

Od samego początku byłem spakowany na wszelkie możliwe okoliczności. Zwinąłem tylko śpiwór i wcisnąłem go między kurtkę i plecak, który stanowił znaczą większość mojego dobytku. Na dnie znajdowały się drobiazgi i bielizna oraz tabletki, opatrunki i buteleczka wódki. Wszystko zwinięte w mały ręcznik na którym znajdowały się kolejne warstwy kosztowności: portfel z kilkoma stówkami w euro, złotówkach i dolarach, obrączka, zapalniczka żarowa (i jakby mi było mało ognia to krzesiwo) oraz kilka rupieci pseudoharcerza. Jeżeli nie musiałem to po przybyciu do nowego miejsca nawet ich nie ruszałem. Swoje materiały należy wykorzystywać najpóźniej jak tylko się da, a liczyć, że wikt i opierunek dostanie się ot tak – po prostu, z dobroci serca.

Po szybkim wzięciu pod rękę kurtki, zabezpieczeniu plecaka ze śpiworem na plecach i poprawieniu rozsznurowanych butów byłem gotowy na zejście na ląd. Nieduży, bo zaledwie kilkukilometrowy ląd pośrodku wielkiego, zimnego zadupia ale przynajmniej bezpieczeństwo murowane, szczególnie teraz kiedy przyszłość wisi na włosku, a ja mogę choć trochę pomóc aby z jednego słowa zrobić choć kosmyk, a może i kogoś uratować.

 

Część II: Wyspa

Hirvisaari nie była dużą wyspą, a raczej wysepką liczącą nieco ponad 400 hektarów lądu znajdującą się prawie idealnie na 59 stopniu równoleżnika północnego. Ten ląd nie miał oficjalnej nazwy, gdyż do niedawna nie był w ogóle zasiedlony, nikt nie kwapił się aby zbadać tą skalistą, malutką wysepkę i nazwa dopiero przylgnęła do tego terenu razem z pierwszymi mieszkańcami. Teren oddalony o 120 kilometrów na południe od Turku w Finlandii zdawał się być kolejną z setek jak nie tysięcy mikroskopijnych wysp na Morzu Bałtyckim, które niczym zęby rekina wyrzynały się na powierzchnię rozcinając i rozszarpując dna zagubionych łajb i kutrów. W wolnym tłumaczeniu, wyspa ta nazywa się po prostu Wyspa Jelenia, doktor Sandström rzucił takie hasło gdy pierwszy raz dotarł do jej brzegu. Dokładnie do jedynego brzegu, na którym później wybudowano solidne, szerokie, drewniane molo. Praktycznie cały brzeg to jednorodna iglasta skała albo kilkumetrowe, zabójcze klify, zabójczo piękne i równie niebezpieczne. Powierzchnia tego nowego domu doktora pokryta jest różnorodną północną roślinnością. Od gatunków liściastych, wysokich drzew, które w jakiś cudowny sposób od dziesiątek lat opierają się zimnemu klimatowi po skarłaciałe iglaki, drobne krzewy i porosty.

Wmaszerowałem na skrzypiące molo obładowany swoim bagażem nie mając pewności, czy za chwilę nie trafię z deszczu pod rynnę. Z kiepskiej pogody na statku do ulewy przesłuchań, tortur i innych nieprzyjemności, które miały już miejsce w moim życiu, a nic nie wskazywało, że się jeszcze nie powtórzą. Przede mną pojawił się wysoki facet, na około czterdziestokilkuletni z dłuższymi, cienkimi włosami za ucho. Wyciągnął przed siebie rękę i chcąc uścisnąć mi dłoń, niskim głosem powiedział:

-Doktor Cheptovsky, prawda? Jestem Peter, Peter Sandström i to jest moje małe królestwo. Za chwilę ktoś Cię oprowadzi, zabierze do pokoju…

- Tak, tak, dziękuję i ekhm, jeszcze raz dziękuję. Panie Sandström, chciałem – zacząłem niezgrabnie ale w tym momencie ten wysoki, niebieskooki i dobrze zbudowany mężczyzna przerwał mi w pół słowa:

- Panie Cheptovsky, wytłumaczę wszystko rano przy śniadaniu, moi ludzie wszystko Panu teraz pokażą, ja muszę jeszcze porozmawiać z załogą i wrócić do laboratorium. Jest już po 7, za chwilę uruchamiamy generatory i zabezpieczamy wyspę.

Po czym ominął mnie zgrabnie i ruszył w stronę prawie opustoszałego statku.

Chwilę po tej szybkiej lecz nader uprzejmej wymianie zdań, jak na okoliczności w jakich się wszyscy znajdowali oczywiście, podszedł do mnie niski blondyn w wieku licealnym jak mniemam i bez słowa zabrał ode mnie kurtkę. Machnął w moją stronę wskazując wyłaniający się zza horyzontem domek i rozpocząwszy szybki marsz nie pozwolił mi nawet zaprotestować. Co chwilę musiałem podbiegać, gdyż ten kurdupel miał takie przyśpieszenie jakby był na jakichś prochach. Chyba nikt z osób, które znam nie dorównywałyby mu w marszu, oczywiście osób, które znam i jeszcze żyją, a ich było stosunkowo niewiele.

Sytuacja na świecie kilka lat temu drastycznie się zmieniła więc znajomości uległy przetasowaniu i gwałtownej weryfikacji. Dawniej wystarczyło posiadać konto na kilku portalach społecznościowych, mieć kartę sim w smartfonie i w miarę stabilne stałe łącze aby być królem wszechświata. Każdy możliwy temat przed nosem po kilku kliknięciach i kilku sekundach. Każde spotkanie czy to on-line czy off-line ustalone, zatwierdzone i możliwe do realizacji w trybie „now” jeżeli się odpowiednio postaraliśmy. Ktoś nam nie pasował to wystarczyło ustawić mu status „mute” lub zablokować i sprawa się rozwiązywała sama, ale po dniu Beta nic nie było takie jak przedtem.

Dobiegłem do kurdupla tuż przed tym jak się zatrzymał pod drzwiami niskiego drewnianego domku, w progu stała już cudownie wyglądająca kobieta z czarnymi włosami i jasną karnacją. Uśmiechając się szeroko powiedziała po angielsku abym się rozgościł i spróbował się przespać oraz dodała:

- Kolację masz w małej lodówce w końcu pokoju, reszta najpotrzebniejszych rzeczy również się tutaj znajduje. Rano o 6 usłyszysz alarm, jest zamontowany w praktycznie każdym pomieszczeniu na wyspie i kontrolowany zdalnie. Jemy śniadanie wspólnie w dużej sali, o tam – pokazała palcem na drugi drewniany budynek przypominający hale targową, oddalony był o jakieś 200 metrów, a prowadziła do niego żwirowa ścieżka.

- Przy śniadaniu wszystko Ci wytłumaczymy, a teraz już czas na nas. Bym zapomniała, nazywam się Mayko Booth, a Ty jesteś tym nowym doktorem, który ma pomagać Peterowi. Tak, wiem, że to dziwne, że wszyscy wiedzą kim jesteś ale Peter od tygodnia mówił o tej łodzi i biologu, który na tu przypłynąć więc dostawaliśmy mantrę z Twoim nazwiskiem i funkcją za darmo.

Po czym dała mi jakiś dziwny brelok z pękiem kluczy i oddaliła się w stronę kolejnych budynków, z których istnienia zdałem sobie dopiero teraz, a to zapewne przez ich migoczące światła wydobywające się z malutkich okien.

Zanim jeszcze zdążyłem zrzucić z siebie śmierdzące ubranie to błyskawicznie doskoczyłem do lodówki aby sprawdzić co takiego można jeszcze przegryźć. Nie byłem rozczarowany jej zwartością, ale nie było to również szalenie pozytywne zaskoczenie. Kilka torebek z zupami, suszona wołowina, jajka, chleb, jakiś tłuszcz i liofilizowane owoce. Na dolnej półce butelki z wodą i mała szklana buteleczka jakiejś nalewki albo wódki.

Po wyciągnięciu dwóch foliowych opakowań i wody włączyłem lampkę i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Naprzeciwko drzwi wisiał wieszak, a obok niego mała szafka. Po przeciwnej stronie tuż przy wyjściu stolik, kilka podstawowych naczyń i mikrofalówka. Łóżko na które się wgramoliłem było rodem z psychiatryka. Miękka poduszka lecz materac wypchany sprężynami, a rama i nogi z metalowych rurek. Na ziemi leżały skórzane pasy z ogromnymi sprzączkami koloru miedzi, co nie budziło pozytywnych skojarzeń. Drewniana podłoga przykryta była szarą wykładziną, a na ścianach wisiały półki z książkami. Znajdowały się tam takie tytuły jak Genetics and the Origin of Species, Genetics of the Evolutionary Process, Mankind Evolving i jeszcze kila tytułów Theodosiusa Dobzhansky’ego. Był to miły gest ze strony zarządcy wyspy albo kogoś kto dopilnował abym miał się gdzie przespać.

Szybko rozpakowałem wysuszone, słodkie owoce i pochłonąłem je błyskawicznie. Rozebrałem się praktycznie cały i tylko w bokserkach wskoczyłem do łóżka przykrywając się pod szyję kocami. Przed odpowiednim umoszczeniu sobie posłania, przysunąłem sobie stolik z lampką, butelką wody, poskręcanymi kawałkami suchego mięsa i książką dotyczącą ewolucji człowieka.

Zacząłem lekturę przegryzając co chwilę brązowym kawałkiem słodkawego i słonawego zarazem mięsa i zanim zrobiłem się senny poczułem jak te przeżute kawałki zaczynają przyjemnie pęcznieć w żołądku. Nareszcie nie odczuwałem tego burczenia w brzuchu i drżenia rąk i nóg. Po kilku godzinach opadłem na białą, przyjemnie ciepłą poduszkę i zasnąłem.

Kolejny raz sen stał się nieprzyjemną, męczącą marą, która nie pozwalała mi odpocząć. Tym razem widziałem łańcuchy samochodów stojących na całych szerokościach ulic, ludzkie ciała porozsiewane w każdym możliwym miejscu i ciszę. Ciszę totalną wwiercającą się do mózgu i rozsadzająca od środka organy. Nie ma ptaków, owadów, dźwięków hut i elektrowni, pojazdów ani nawet sygnalizacji, a przede wszystkim nie ma dźwięków ludzi. Wszystko zamarznięte w bezruchu i głuchej otchłani śmierci spowitej mgłą.

Mayko miała racje i alarm faktycznie obudził mnie wraz ze wschodem słońca. Ubrałem się w ostatnią świeżą parę majtek i zaciągnąłem wymięte, choć już suche spodnie. Byłem szalenie z siebie zadowolony, otóż przed budowaniem swojego legowiska powiesiłem wszystkie ubrania na wieszakach i dzięki Bogu wszystko do rana wyschło, a nawet się w jakiś magiczny sposób trochę wyprasowało. Zamiast koszulki naciągnąłem na siebie tylko sweter i ubrałem okulary przecierając je uprzednio rogiem prześcieradła. Wyszedłem przed budynek i poczułem chłodne powietrze przecinające podziurawiony wełniany worek, który od kilku dobrych dni towarzyszył mi jako najlepszy kompan.

Moje buty nie nadawały się już do długich wędrówek lecz ścieżka do hali śniadań (i pewnie innych posiłków) nie wyglądała na trudne wyzwanie. Wszedłem przez małe drzwi pomalowane czerwoną farbą z symbolem łyżki aby ujrzeć rzędy stolików i ogromne, samoobsługowe bistro. Przy pierwszych kilkunastu stolikach znajdowali się już ludzie zajadający jakąś żółtawą papkę i przegryzający ją czymś co przypominało pitę natomiast druga, mniejsza grupa ulokowana bliżej ogromnych, metalowych mis z jedzeniem, spożywała jakąś owsiankę i popijała szaroburym płynem.

Stałem jak wryty, nie wiedziałem przez chwilę na czym skupić. Nie tylko nie widziałem już dawno tylu ludzi w jednym miejscu co tyle jedzenia, o które nikt z nikim nie walczył. Kątem oka dostrzegłem doktora Sandströma zmierzającego w moją stronę. Mielił coś w ustach, a jego włosy wyglądały koszmarnie. Mętne spojrzenie z podkrążonymi oczami dopiero po chwili skupiło się na mojej osobie, a ja w tym czasie zdążyłem się odwrócić i zanim przemówiłem, Peter złapał mnie pod rękę i zaczął prowadzić do wielkich garów w centralnej części tej ogromnej, ciepłej i ładnie pachnącej hali.

- Aron? mogę się do Ciebie tak zwracać? – kiwnąłem głową aby nie wchodzić mu w zdanie.

- Tutaj mamy śniadaniownie, tak nazywamy ten przybytek. Mówię „my” gdyż to nie należy tylko do mnie, kilka lat temu razem z pracownikami placówki badawczej z Helsinek przybyliśmy tutaj ze swoimi rodzinami i zbudowaliśmy cały kompleks. Zajęło nam to dużo czasu i pochłonęło całe nasze zaplecze finansowe ale jak wiesz, wszystko po Becie nie miało już znaczenia. No i oto jesteśmy w tym miejscu. – rozpostarł ręce jakby przedstawiał dekalog na Górze Synaj.

- W każdym z tych podgrzewanych naczyń masz jedną czwartą dziennej dawki białka, tłuszczy i cukrów oraz podstawę mikroelementowa z witaminami. Nie jest to najlepszy posiłek jaki mogliśmy wykrzesać z naszych zasobów i owoców tej wyspy ale przynajmniej wzbogacając tą gównianą papkę witaminami i odrobiną czegoś ekstra, każdy mieszkaniec wyspy ma ciepły i zdrowy posiłek.

- Doktorze Sandström, dziękuję za wszystko, to bardzo hojne z Pana strony- śniadanie, nocleg i wczorajszy wieczór ale, co ja tu do kurwy robię? Po co ja tutaj jestem poza tym, że dzięki temu miejscu nie padnę z głodu albo z tego gówna co reszta świata? Co mam robić aby sobie na to wszystko zasłużyć?

- Słuchaj, teraz zjesz w spokoju z Panną Mayko i jak nabierzesz sił to dostaniesz odpowiedzi na wszystkie pytania jeszcze przed południem w laboratorium. Mayko Cię do mnie zaprowadzi i wszystko pokaże. Wiem, że jestem zdenerwowany ale nagła dawka dużej ilości informacji dla nikogo nie kończy się dobrze. No i byłbym zapomniał: „nie jedz tej zielonej pasty, chrobotka dodają tutaj dosłownie wszędzie” – wyszeptał uśmiechając się szeroko.

Peter miał rację, poza mięsem reniferów, porosty stanowiły główny produkt żywnościowy. Mimo, że nie posiadały ani dużo kalorii ani wybitnych walorów smakowych to właśnie porosty nadawały odpowiednią konsystencję ciastu na chleb czy tym okropnym pastom z dodatkami ekstra podtrzymującymi wszystkich na duchu. Widziałem pierwszy raz w życiu scenę rodem z Zielonej pożywki z siedemdziesiątego trzeciego ale w przeciwieństwie do filmu Fleischera, tutaj na szczęście nikt nie krzyczy: „Soylent Green is people!”, a przynajmniej się na to nie zapowiada.

Panna Booth bawiła się swoją porcją pożywki siedząc przy stoliku obok niskiego blondyna, który zaprowadził mnie do chatki zeszłego wieczoru. Podszedłem do ich stolika i oficjalnie się przedstawiłem.

- Witam, doktor Sandström wspominał, że się „mną zajmiecie” – pokazałem palcami cudzysłów.

- Jak pewnie wiecie, nazywam się Aron Cheptovsky, jestem Polakiem ale po Becie mieszkałem w Toronto, w Kanadzie i teraz udało mi się dostać tutaj wypłynąwszy z Gdańska kilka dni temu.

- Aron, to jest Anton i razem ze mną przebywa tutaj od dwóch lat. Jak tylko zjemy to oprowadzę Cię po ośrodku i zobaczymy się z Peterem. Można mu mówić Peter, każdy każdego zna i tytuły są tutaj zbędne. Jak pewnie zauważyłeś mamy tutaj swego rodzaju wspólnotę, każdy wnosi coś ciekawego do naszego życia na wyspie, ale nie ma się czego obawiać. Nie jesteśmy jakąś spaczoną sektą czy coś w ten deseń.

Zapadła niezręczna cisza więc zabrałem się za pałaszowanie mojej trzystugramowej porcji brudnobrązowego dania, z którego wystawały kawałki ciemnego mięsa, a to był już dobry znak. Po ohydnym posiłku (ze szmerów dosłyszałem, że można się do żarcia przyzwyczaić, ale na chwile obecną nie wierzę w takie bzdury) ruszyłem za asystentką Petera w stronę drzwi przez które wszedłem godzinę temu.

Ruszyliśmy w głąb wyspy aby po 15 minutach spokojnego marszu zobaczyć wystający z ziemi fragment schronu przeciwatomowego albo tego typu betonowy konstrukt. Ogromne schody prowadzące w dół były ciemnoszare, a na każdym stopniu widać było żółte wybrzuszenia, które miały pomóc w wyczuciu stopni w nocy. Okalały je dwie grube na 20 centymetrów barierki również schodzące pod ostrym kątem w stronę żelaznego włazu. Po odkręceniu rygli, uśmiechnięta Mayko gestem zaprosiła mnie i Antona do środka. Czujniki natychmiast wykryły ruch i natychmiastowo zapaliły się neonowe lampy w długim i szerokim korytarzu oświetlając drogę. Łukowaty odcinek, na którego podłodze wymalowana była istna tęcza miał nisko zawieszony sufit więc osoby, z klaustrofobią mógłby czuć się nieprzyjemnie. Tęcza nie była idiotycznym wymysłem uatrakcyjniającym ten grobowy klimat schronu vel pracowni badawczej, a raczej prostym drogowskazem. Na każdym kolorowym pasku widniał biały napis w czterech językach: Angielskim, Fińskim, Szwedzkim i Rosyjskim napisany cyrylicą. Hasła odnosiły się do pomieszczenia na końcu wybranego koloru tęczy i tak żółty prowadził do magazynu, pomarańczowy do pokoi socjalnych i łazienek, czerwony do pokoju kwarantanny, a kolejne kolory do właściwego laboratorium, sali eksperymentalnej i gabinetów.

Już po kilku metrach korytarz zaczął się rozdzielać na dwie ścieżki tworząc literę Y. W prawo prowadziły ciepłe kolory natomiast w lewo chłodne i właśnie tam skręciliśmy bez większego namysłu. Po kolejnych kilkudziesięciu krokach zauważyłem, że do podstawowych kolorów dochodzą nowe, które uszczegóławiają i precyzują do jakiej kwarantanny prowadzi kolejne pasmo albo z jakim mikroskopem będziemy mogli się bawić w konkretnym, wybranym gabinecie laboratoryjnym.

Chwilę to trwało aby znaleźć Petera Sandströma, głównego doktora tej wyspy. Tak naprawdę Peter nosił tytuł Profesora Uniwersytetu w Helsinkach, jego specjalizacją była mikrobiologia porostów i bakterii. Aby kontynuować badania po dniu Beta, razem z asystentami, doktorami i przyjaciółmi w momencie największej paniki i zamieszania, wykradł z uczelni co tylko dał radę. Mikroskopy ładował na wózki, książki i prace badawcze do plecaków, a gabloty z eksponatami rozwalał ciężkimi obiektywami zniszczonych binokularów aby zawartość przesypać do foliowych torebek. Najwięcej problemów miał z materiałem do badań, które znajdowały się w cieplarkach zamykanych na ogromne, pancerne drzwi sterowane komputerowo. Wystarczyłby tylko odpowiedni alarm aby system sterujący całym bezpieczeństwem budynku, zamknął wielkie wrota do cieplarki, a wysoka temperatura pomieszczenia i całkowita izolacja dopełniły dzieła zniszczenia wymazując życie Petera raz na zawsze i to w tak haniebnym momencie –rabowania państwowej placówki dydaktycznej. Wykładowca na szczęście przeżył i zdołał uciec zanim oszalały motłoch zaczął demolować stolicę Finlandii.

Po ponownym uściśnięciu sobie dłoni cała czwórka rozgościła się na taboretach przy długim, białym stole zagraconym stosami papierów, szalek, pipet i szklanych naczyń z dziwnymi roztworami. Część z nich rozpoznałem i byłem prawie na 100 procent pewien, że są to pożywki bakteryjne, co do reszty nawet nie chciałem gdybać. Po tej chwili namysłu otrząsnąłem się i zacząłem swoją lawinę pytań.

- Minęło ponad 12 godzin od mojego przybycia tutaj. Po otrzymaniu od Pana wiadomości wsiadłem do łodzi praktycznie bez zastanowienia z nadzieją, że dostanę odpowiedzi, płynąłem kurewsko za długo aby czekać kolejne godziny. Proszę powiedzieć, czego się dowiedziałeś Peter! – Podniosłem głos nie zdając sobie z tego sprawy.

Czterdziestokilkulatek ze zniszczonymi włosami i zmizerowaną twarzą, ubrany w fartuch i czarne, nitrylowe rękawice nieśpiesznie wstał i oparł się dłońmi o blat stołu.

- Słuchaj, moje badania trwają już trochę i nie łatwo wyjaśnić je jednym zdaniem. Widzę postęp i chyba wiem co się dzieje, czym był okres Alfa i dzień Beta oraz domyślam się jak możemy odzyskać choć część świata.

- Aron, musimy zacząć od tego co już pewnie wiesz, tą zarazą są nie tylko grzyby ale i mchy. – wtrąciła Mayko, która jak się okazało, gapiła się od dłuższego czasu w moją, podrygującą mimowolnie nogę.

- Wiem, że zanim zabrałeś się za etologię owadów badałeś inkluzje grzybów i porostów z eocenu, wiem również, że jesteś jedyną osobą, która mogłaby szybko nakreślić wzorce zachowań grzybów, tak GRZYBÓW, dobrze słyszałeś i mam nadzieję, że masz na tyle szeroki umysł aby zrozumieć mój tok rozumowania i zgodzić się z moją teorią.

- Moment, moment, uważasz, że to co rozpierdala ludziom ciała od środka, co zabija, przerasta ciała, kurwa wszystko rozkurwia od środka to jebany grzyb, który myśli, kontaktuje się z reszta tałatajstwa i, że grzyb kurwa zaplanował sobie ludobójstwo? Kurwa, nie nie ludobójstwo, to koniec jebanego świata i myślisz, że te jebane trzy komórki na krzyż sobie ot tak po setkach milionów lat przypomniały o komunikacji i o wybiciu trochę bardziej rozgarniętego życia. No kurwa pięknie.

Peter powoli wypuścił powietrze z ust, kiwnął wymownie głową, po czym podniósł mały, czarny pilot leżący pod publikacją z Cretaceous Research i przycisnąwszy zielony guzik uruchomił wielką tafle szklanych drzwi, które po tym jak zmieniły się z czarnej, matowej płyty w całkowicie przepuszczalne światło wrota to zaczęły się rozsuwać odsłaniając kolejne, ukryte pomieszczenie.

We wnęce rozświetlonej białymi lampami, pod ścianą znajdował się szereg skomplikowanych maszyn z całą gamą cudacznych przycisków i pokręteł, a na środku znajdował się stół operacyjny z przypiętym pasami pacjentem. Był to młody mężczyzna w stanie śpiączki farmakologicznej, jego ciało było szare jak popiół tylko z niektórymi obszarami sinymi od wkłuć i pasów, które przytrzymywały pacjenta w czasie kiedy był nad wyraz przytomny. Poza kolorem skóry widoczny był jeszcze jeden element, który dla niewtajemniczonej osoby wydawałby się czymś dziwnym i nienaturalnym, jednak dla świadków dnia Beta – pierwszego dnia końca, ten element był czymś zupełnie normalnym. Znakiem do ucieczki, nowym symbolem śmierci. Ciało szarego jegomościa było spuchnięte na szyi, pod pachami i w okolicach krocza tworząc delikatnie pulsujące wybrzuszenia. W tych miejscach, skóra wydawała się pergaminowo cienka, wręcz prześwitująca, a pod nią głębiły się i poruszały akwamarynowe cienkie niteczki. Na samym środku ciała, tuż nad pępkiem te niteczki wychodziły na powierzchnię przez pęknięcia w skórze, a gdzieniegdzie, przez ropne zgrubienia. Nitki po wydostaniu się na wolność tworzyły kuriozalne kwiatopodobne struktury okraszone białym proszkiem. Widok ten był niewątpliwie najbardziej ambiwalentnym obrazem jaki można byłoby sobie wyobrazić. Piękno cudownego organicznego tworu oraz obleśne, zhańbione ludzkie ciało na granicy życia i śmierci, z którego wyrasta coś obcego.

Z mojego miejsca dostrzegłem tylko stół operacyjny z ciałem, nie wiedziałem czy ktoś tam żyje czy jest to tylko (albo aż) trup gotowy do sekcji. Gwałtownie wstałem aby podejść do zalanego światłem pomieszczenia ale gdy tylko zrobiłem kilka kroków i dopatrzyłem się znaków szczególnych od razu zamarłem. Nie mogłem się ruszyć, chciałem po prostu uciec ale moje nogi nie drgnęły, ręka która zatrzymała się na krawędzi szklanych, rozsuniętych drzwi nie mogła się uwolnić z uchwytu. Czułem się jakby ktoś poraził mnie prądem i wszystkie mięśnie zamarły w żelaznym ścisku. Po kilkunastu sekundach, które trwały dla mnie całą wieczność, Peter podszedł do mnie i pomógł mi się uwolnić.

- Już dobrze. – powiedział.

- Michael jest w śpiączce, sam się zgłosił do badań i nie rozsiewa zarodników. Zapewne nie widziałeś nigdy tak dobrze zachowanego ciała oraz tak dobrze rozwiniętego pasożyta.

- Te jebane grzyby są zwykle grubsze, rozsadzają ciało od środka i dopiero jak człowiek umiera to zaczynają uwalniać zarodniki. – powiedziawszy to, poczułem nieprzyjemny ścisk w żołądku, a w ustach poczułem gorzki i kwaśny smak. Czułem, że za chwilę zwymiotuję choć próbowałem ze wszystkich sił powstrzymać nieuniknioną wizytę w łazience. „Gdzie jest kibel!!!” w myślach zacząłem krzyczeć i zanim zdążyłem wyartykułować to pytanie do profesora to Mayko podsunęła mi pod nos jakąś maść. Od razu zrobiło mi się lżej, a krzyczący, spanikowany Aron w mojej głowie uciął sobie drzemkę. Posmarowałem sobie tą maścią wąsy tak abym wdychał powietrze bezpośrednio przechodzące przez tą eukaliptusowo miętową pastę, a następnie zalałem naukowca nową lawiną pytań.

- Dobrze, tylko moment, jak? Jak tego dokonaliście? Czym jest ten grzyb? Jakie badania wykonaliście? Jak on się rozprzestrzenia i jak to powstrzymać. No i kurwa jakim cudem od tylu lat nikomu się to nie udało?

Sandström uśmiechnął się lecz po jego policzku popłynęła jedna łza.

- Po pierwsze, Michael jest dwunasty, to dwunasta osoba, która dobrowolnie się zainfekowała. Przed nim było jeszcze siedem osób, które zainfekowane przypłynęły tu łodziami i które poddały się testom. Niewiele mogę stwierdzić ze stuprocentową pewnością ale wiemy jedno: zimne tereny bez ludzi nie pozwalają na zagnieżdżanie się grzybów w ciele człowieka. No i niestety, myślę, że każdy na świecie przez dziesięć ostatnich lat został już zarażony tym paskudztwem i na razie nie wiem jak się tego pozbyć.

- Dobra, rozumiem, to co tutaj się wyprawia przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Muszę to przemyśleć, przetrawić. Potrzebuję chwili. – odparłem.

W pomieszczeniu w jakim się znajdowaliśmy było chłodno lecz nie tak zimno aby powietrze, które wydychałem przez nos mogło mnie upodobnić do animowanego, wściekłego byka, którym niewątpliwie w tym momencie byłem. Stałam się wkurzonym na cały świat, dzikim zwierzęciem. Nie mogłem sobie poradzić z przyswojonymi informacjami, a liczba pytań z sekundy na sekundę rosła do niebagatelnych rozmiarów.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu raz jeszcze. Poza przygnębionym Peterem, reszta ekipy nie okazywała żadnych emocji. Podszedłem bliżej do ciała pogrążonego w głębokiej śpiączce i zauważyłem, że jego usta wyglądają normalnie, nie licząc barwy. W kącikach ust nie zbierały się żadne płyny, nic nie wypełzało ani nie poruszało skórą od środka. Normalna twarz bez oznak piękna końca świata.

- I on się zachowywał normalnie, w sensie jak był przytomny, wiedział co się z nim dzieje? Żadnej sepsy, organy się trzymają, mózg normalnie funkcjonuje? – zapytałem półgłosem tak aby tylko Peter mógł mnie usłyszeć i aby zrozumiał, że jednak trochę przesadziłem kilka minut wcześniej.

- Tak, wszystko w normie, jeżeli pytasz, czy Michael nie zachowuje się jak draugi na południu to nie, jest świadomy sytuacji. Problem stanowi poruszanie się i ogólnie funkcje motoryczne.

Kiwnąłem głową na znak akceptacji tego stanu rzeczy i zacząłem się wycofywać. Powiedziałem, że muszę się przewietrzyć i odwróciwszy się na pięcie zacząłem szybki marsz. Gdzieś z oddali usłyszałem, że ten męski, niski głos mówi aby ktoś za mną poszedł i po chwili szybki tupot stał się coraz lepiej słyszalny.

Czarnowłosa dziewczyna dogoniła mnie dopiero na schodach ze schronu. Zanim zaczęła swoją tyradę, nie odwracając się powiedziałem:

- Mayko, tak? Czyli chcecie mi powiedzieć, że cały świat płonie, jakaś grupa pracowników naukowych spierdoliła z Helsinek mimo, że to gówno tam nigdy nie dotarło i jak gdyby nigdy nic znaleźliście sobie wyspę na środku niczego aby podjąć się chorych eksperymentów? Bo co? Bo a nuż się uda znaleźć lekarstwo? Tego się nie da wyleczyć, to jest niewykonalne.

Ta niespełna trzydziestoletnia osóbka przeszła obok mnie, stanęła stopień wyżej i osłaniając mnie swoim ciałem od nieprzyjemnego wiatru zaczęła:

- Słuchaj mnie teraz uważnie. Może i Peter ma do Ciebie wielki szacunek i liczy na Twoją pomoc ale to my tutaj harujemy po 16 godzin dzień w dzień. Cały czas mamy nadzieję i byle koleś, który uciekł z jakiejś wiochy porzuciwszy dorobek swojego życia nie będzie wyskakiwał ze swoimi pretensjami, że nie na to liczył. A na co liczyłeś? Myślisz, ze nadstawiamy za Ciebie karku i wpuszczamy tutaj niezbadanego cywila bo może on cos wie, bo może czegoś nie przewidzieliśmy?

- Od lat badamy przyczyny i efekty jakie spowodował dzień Beta, nie było i nie będzie tutaj draugów jak na całym południu. Dobrze wiesz, że praktycznie cała Skandynawia jakoś się trzyma i może to Twoje śmierdzące Toronto ale jeżeli chcesz normalnie funkcjonować i z nami współpracować to lepiej zacznij myśleć i się przyzwyczaj. Nie uważam Ciebie za super geniusza i powiem Ci coś, czego Peter się nie odważył do tej pory powiedzieć – weź się w garść i zaktualizuj swoją wiedzę na temat realiów!

Ta wypowiedź mną lekko wstrząsnęła ale nie chciałem dać tego po sobie poznać. Ruszyłem w jej stronę i w momencie kiedy ją minąłem dotknąłem jej ramienia i wyszeptałem stanowczo:

- Muszę się przejść.

Ta popatrzyła na mnie jak na ducha lecz po chwili w oddali dodała:

- Obiad tam gdzie śniadanie o trzynastej, ta sama papka co na śniadanie…

Ruszyłem przed siebie skręcając to na jedną to na drugą ścieżkę prowadzącą do kolejnych, bliźniaczo wyglądających drewnianych budynków rozsianych na wyspie co sto metrów. Wydawało mi się, że minęło zaledwie kilkanaście minut, słońce chyliło się ku zachodowi, a ja błyskawicznie dotarłem na skraj wyspy i jej wysokie klifowe brzegi. Poza wysokimi na kilka metrów skalistymi ścianami, pozostały kontur tego zielonego skrawka ziemi otoczony został wysokim na ponad dwa metry drewnianym ogrodzeniem. Pomiędzy palikami powbijanymi w miarę regularnych odstępach kilku metrów rozciągał się kilkupoziomowy drut ostrzowy, którego ułożenie przypominało helisę DNA.

Mimo, że ta część świata była wysunięta daleko na północ, setki kilometrów od najbliższego miejsca skażenia biologicznego, tak i tutaj można było zauważyć środki ostrożności. Poza tym niepokojąco wyglądającym ogrodzeniem, praktycznie przy każdym domku stała zbita z desek szopka na narzędzia, w której poza narzędziami wisiały kombinezony sanitarne, maski gazowe i apteczki pierwszej pomocy.

Niebo, do tej pory spowite ciemnopomarańczowym całunem zaczynało przybierać brunatne barwy, a mgła zaczynała opadać utrudniając tym samym określanie kierunków i położenia mojej noclegowni. Zupełnie zapomniałem o kolacji, a co najważniejsze, zapomniałem o frustracji. Jej miejsce zajęła smutna refleksja nad stanem świata dekadę temu, kiedy pierwsze ślady końca świata zaczęli dostrzegać szarzy ludzie. Na początku zaczęły upadać rządy, bojówki rodzące się z protestów i marszy wolnościowych plastycznie i w bardzo naturalny sposób przechodziły od słów do czynów aby w ciągu kilku tygodni zdemolować doszczętnie większe miasta południowej i środkowej Europy. Takie organizacje jak NATO czy ONZ stały się bezsilne w starciu z nieubłaganą Matką Naturą. Nawet w takich państwach jak Dania czy Norwegia, centralnoeuropejska rządowa zawierucha spowodowała bardzo poważny rozstrój koalicyjny. Państwa, w których nie zanotowano przypadków zachorowań miały również problem aby wyjść na prostą. Nowe wyzwania dla zamkniętych granic i całkowite zamarznięcie międzynarodowej gospodarki powodowały mniejszy lub większy chaos, nie tyle na szczeblach władzy ale również wśród obywateli. Nawet stabilna i szanowana, parlamentarna komisja ds. przyszłości utworzona w Finlandii kilka dekad przed dniem Beta poddała się do dymisji niespełna dwa miesiące później.

Wracałem praktycznie po ciemku prowadzony ścieżką wysypaną twardymi, płaskimi kamieniami kiedy to zbliżywszy się do znajomego mi hangaru jadłodajni zauważyłem nieduży napis na krótszej ścianie. Słowem, które rzucało się w oczy mimo znikomego światła lampek na energię słoneczną była nazwa wyspy. Hirvisaari wyglądało zwyczajnie poza jednym drobnym szczegółem, litera H posiadała szeroką poziomą linię, a dwie pionowe były zdecydowanie za krótkie. Cała nazwa zapisana została kapitalikami, a wspomniana, zniekształcona litera H zamknięta była w cienkim okręgu. Może dla tutejszych mieszkańców było to normalne i pospolite potwierdzenie nazwy lokacji i swojej przynależności do tego miejsca ale tą literę H, a raczej O z drabinką w środku już kiedyś widziałem. Co ciekawe, graffiti z tym znakiem można było widzieć na terenach, które nie miały z wyspą nic wspólnego, na terenach gdzie ta plaga spowodowała naprawdę ogromne zniszczenia. Co ciekawe, w noc poprzedzającą moje przyłączenie się do ekipy Petera Sandströma, widziałem ten symbol w moim śnie.

Nagle usłyszałem szmer i natychmiast otrząsnąłem się z tego letargu wspomnień. Odwróciłem się i ujrzałem wysokiego bruneta w kraciastej koszuli drwala z naciągniętą na nią puchową, czerwoną kamizelką.

- Poznajemy okolicę, co? – powiedział cicho z zachodnim, słowiańskim akcentem.

- Jest tu dosyć sporo budynków mieszkalnych ale nie każdy na swoje cztery kąty. Widziałem jak wracasz z klifu, ale nie myśl, że Cię śledziłem. Siedzę na wieżyczce strażniczej, dzisiaj jest moja warta, a Ciebie nie poznaję więc pewnie jesteś tym nowym.

Po czym wskazał gestem kilkunastometrową wieżyczkę zbitą z grubych pali stojącą na skraju lasu.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć i jakoś się wymigać z tej idiotycznej rozmowy, a raczej monologu jakiegoś kolesia, który ewidentnie chciał się zaprzyjaźnić, usłyszałem:

- Nie wymigasz się stary, praktycznie każdy wbija na orle gniazdo co jakiś czas no i pracuje w naszej elektrowni. Pewnie i Ty jutro wskoczysz na rowerek w piwnicach i godzina wymuszonego kardio zasili nasze akumulatory. Jesteśmy odcięci ale już jakiś czas sobie radzimy, a teraz zasuwaj do wyrka bo może zrobić się nieciekawie koleś.

- E, no tak, tak znikam, chciałem się przed snem przewietrzyć, dzięki za info. Aron tak w ogóle, miło mi. – wyciągnąłem w jego stronę rękę na do widzenia.

- Jānis, Jānis Stelmahers, Łotyszy jest tutaj garstka ale dzięki Peterowi zrobiło się tutaj bardzo różnorodnie pod względem etnicznym. Dobranoc Aron!

Po czym odwrócił się na pięcie i szybkim marszem wrócił do swojego gniazda.

Sam zrobiłem to samo i gdyby nie fakt, że wyspa opustoszała, a Jānis zaczynał nocną wartę nie mógłbym stwierdzić, że jest już tak późno.

Drogę do swojej chatki pamiętałem mimo kiepskiej orientacji w terenie więc już po chwili wskoczyłem do łóżka. Napiłem się jeszcze wody i myśląc o jędrnych pośladkach Mayko pozwoliłem aby sen przejął nade mną kontrolę.

Po sygnale alarmu ubrałem się pośpiesznie i biegiem ruszyłem na śniadanie. Zaznajomiony z procedurą wydawania posiłków z dnia poprzedniego szybko nabrałem łyżkę szaroburej papki i ruszyłem do stolika dwóch dziadków. Jeden miał na oko jakieś 300 lat lecz był bardzo starannie ogolony, na głowie widać było tylko drobne kosmyki siwych włosów, a jego oczy dzięki wielkim i grubym okularom zdawały się wypełniać pół twarzy swoim błękitem. Drugi był koło sześćdziesiątki, z długą, gęstą srebrną brodą, rudymi włosami i łysiną po środku sięgającą czubka głowy. Dosiadłem się, powoli przywitałem i zacząłem zadawać pytania.

- Jestem Aron i przypłynąłem tutaj na prośbę Pana Petera Sandströma. Mogę zadać kilka pytań?

- Dawaj młody, co Ci doskwiera? nie ma tu za dużo rzeczy do opowiadania, pewnie sam masz więcej doświadczenia, że żyw i cały dotarłeś tutaj z tego grajdołu na południu. Tutaj mamy spokój i ciszę i pewnie dożyjemy tutaj swoich ostatnich dni. W takim towarzystwie można umierać.

- Tylko traumę ze sobą przywiozłem, chciałbym się dowiedzieć jak mam tutaj zacząć funkcjonować, aby być częścią tej wspólnoty, gdzie pracować, co należy robić aby nie być ciężarem? No i gdzie jest łazienka?

Po tym uśmiechnąłem się głupkowato ale w głowie pojawiło się hasło: Ty baranie, od samego przyjazdu odlewasz się za swoją budą jak nikt nie patrzy i dopiero po dwóch dniach jak Cię do dwójki przypiliło to się o to pytasz, trzeba było samemu przed śniadaniem poszukać.

- Aron dziecko, ktoś Cię znajdzie i oprowadzi niedługo. Nie ma jak uciec ani z wyspy ani od obowiązków. Mamy siłownie aby zasilać generatory i baterie i każdy kto może, no ja już nie, ale reszta sobie ćwiczy codziennie. Za lasem hodujemy króliki i owce. Czasami ktoś z lądu przywiezie renifera i worki z białkiem i suplementacją. Jemy wszystko co jest na wyspie i w niej. Pod ziemią hodujemy owady na larwy aby zapewnić nam zróżnicowaną dietę. Tego pilnuje właśnie Peter ze swoją grupą ale to tylko część jego zajęć. Kibelek, jeżeli jego szukasz to jest w rogu, o tam. – Pokazał swoim powyginanym i wysuszonym palcem w stronę niebieskich drzwi z trójkątem i kołem.

- Nie mamy łazienek jako tako, zbieramy deszczówkę, potem ona jest filtrowana i podgrzewana i trafia do wspólnych prysznicy, o tam, za halą. Na pewno znajdziesz. Ten kompleks ma również szafy z ubraniami świeżymi bo widzisz synu, jestem już stary, ale wyczuwam od Ciebie dużo śmierdzących doświadczeń.

Po czym się zaśmiał ochryple, a ja skończywszy śniadanie, kiwnąłem głową i szybko pośpieszyłem załatwić co miałem załatwić za niebieskimi wrotami.

Część III: Laboratorium

Poranek był chłodny, a moje podarte, śmierdzące i przetarte ubrania nie stanowiły już żadnej izolacji. Postanowiłem doprowadzić się do porządku sam i bez ingerencji kogokolwiek z wyspy, no może poza tym blondasem, którego zauważyłem wychodząc z hali śniadań.

- Hej, cześć, jestem Aron, nowy tutaj. Możesz mi powiedzieć, gdzie jest ta cała siłowania tutaj. Wiesz, no ładowanie baterii i tego typu sprawy. – próbowałem zagadać w miarę młodzieżowy sposób.

- Cześć, no potówka jest o tam, za tym brązowym magazynem. – pokazał wyciągniętym palcem, a ruchem ręki próbował zaznaczyć jaką trasę mam przebyć więc wężowate szarpnięcia tą krótką ręką wyglądały nieco komicznie.

- I tam są również prysznice, tak? Z ubraniami?

- No to jest ten magazyn, można się do niego dostać podziemnym korytarzem z siłowni aby się nie przeziębić.

Kiwnąłem odchrząkując ciche „dzięki” i ruszyłem w stronę chaty i zakamuflowanej siłowni zwanej „potówką”. Dopiero gdy mijałem budynek zauważyłem, że po zachodniej stronie ta chata zaopatrzona jest w dobudówkę ze skomplikowanym systemem rur, przewodów i przełączników, zauważyłem krawędź wspominanego zbiornika i kilka różnokolorowych żarówek nad drzwiami. Niestety moim priorytetem były rowerki stacjonarne więc po chwili zszedłem schodami pod ziemię, a dokładnie na poziom wkopany tylko metr albo półtora pod ziemię. Budynek siłowni miał wysokość może dorosłego człowieka, a cała reszta kompleksu była wkopana w ziemię. Na poziomie pasa znajdowały się szczelinowe okna doprowadzające światło ćwiczącym, a podziemny tunel, który wchodził jeszcze niżej niewątpliwie prowadził do kompleksu prysznicowego ponieważ ślad jego ścieżki widać było na glebie w postaci rzędu kretowisk wskazujących kierunek do sąsiedniego budynku.

Siłownia wyglądała naprawdę okropnie, jeżeli porównujemy realia początku XXI wieku, a z drugiej strony te prymitywne maszyny i surowość pomieszczenia powodowało przyjemny ścisk serca. Otóż nawet w obliczu końca cywilizacji, na odludziu w obliczu głodu i kiepskiej kondycji budujemy sobie siłownie jakby nam jeszcze pracy fizycznej brakowało przy rąbaniu drzewa lub budowaniu kolejnych pomieszczeń.

Tak naprawdę to zdawałem sobie sprawę dlaczego jestem tu gdzie jestem, co ważne – nie byłem tutaj sam. Trzy stanowiska były już zajęte więc zostały dla mnie dwa rowerki stacjonarne z całym okablowaniem prowadzącym gdzieś w ścianę oraz kilka innych maszyn, na których nie wiedziałem jak ćwiczyć. Niestety, mimo wyzbycia się wielu ludzkich odruchów i ze stanowczym spadkiem zaufania do drugiego człowieka, w dalszym ciągu wstydziłem się, a może było mi idiotycznie wygłupić się na siłowni jakbym tak zaczął nieumiejętnie używać jakiejś kosmicznej maszyny. Nie zastanawiając się długo, zdjąłem z siebie praktycznie wszystko poza bielizną i wskoczyłem na rower. Było przyjemne osiemnaście stopni jak pokazywał wielki termometr zawieszony na betonowej ścianie, a ja dopiero po kilkunastu minutach zauważyłem, że praktycznie każda piekielna maszyna wyposażona jest w stojak lub też statyw na książki lub magazyny. Te statywy wyposażone były w zmyślnie przymocowane uchwyty aby i grubsze woluminy trzymały się stabilnie w różnej pozycji i aby czytelnik nie musiał przytrzymywać co chwilę książki. Pod ścianą leżały cztery sterty różnych książek, od biologicznych i fizycznych prac naukowych po poezję i beletrystykę. Rozpoznawałem albo przynajmniej kojarzyłem znaczną część z nich i z tego powodu moje oczy zabłysły pragnieniem zapoznania się z tymi skarbami. To dziwne, że w dalszym ciągu jestem przywiązany do papieru i mimo śmierci większości moich bliskich całe moje ciało raduje się na widok książki jakbym dwadzieścia lat temu dostał od ojca nowe wydanie Ewolucji Douglasa Futuymy.

Pojeździłem chyba z godzinę i po pożegnaniu się z towarzyszami niedoli ruszyłem na boso, szarym tunelem w stronę życiodajnych strumieni wody, których dźwięk roznosił się echem w tym betonowej dwunastnicy. Wdrapałem się po kilku stopniach i znalazłem się w istnie komunalnej łazience. Otwarte prysznice, kostki mydła na metalowych misach pod ścianą i kilka brunatnych ręczników pod ścianą na wieszakach przypominających parasolnik. Prysznic brałem długo lecz strumień wody zminimalizowałem dla oszczędności wody. Odpływ pewnie prowadził do jakiegoś zbiornika pełniącego biologiczną oczyszczalnie ścieków ale nie chciałem się zastanawiać co jeszcze Peter wykombinował dla tej komuny w celu poprawy standardów. Po dokładnym wymyciu swojego twardego, pomarszczonego i zimnego ciała zauważyłem ogromną szafę z kilkoma komorami na ubrania. Znalazłem bieliznę dla siebie, nowe dżinsy i sweter w czerwono zielone pasy w stylu Freddy’ego Kruegera. Naciągnąłem skarpety i tenisówki oraz wełnianą czapkę, w której wyglądałem jak ukraiński snajper. W takiej stylówce wyszedłem i postanowiłem się przydać na coś więcej niż kilka godzin pracy komputera albo dobę świecenia żarówki.

W drodze do laboratorium zacząłem zwracać uwagę na to co mnie otacza. Zapomniałem na chwilę o zimnym wietrze i katarze którego się chyba nabawiłem przed chwilą. Zauważyłem kilka dziewczynek bawiących się pod jednym z domków. Te małe blondynki zwijały gałązki z wierzby lapońskiej, której tutaj było prawdopodobnie pod dostatkiem. Jedna z nich, pewnie siedmiu lub ośmioletnia trzymała w dłoni wierzbowy okrąg z poprzeczną gałązką pośrodku. Trzy punkty na tym drewnianym okręgu były związane czarną wstążką. Uśmiechnąłem się do niej i zapytałem w co się bawią. Jedna odparła:

- Tylko sobie pleciemy, nic takiego, ale nie możemy rozmawiać z nieznajomymi psze pana.

- I bardzo dobrze, jestem Aron i już nie jestem nieznajomy ale musze już iść. Miłej zabawy.

Zmierzwiłem włosy jednej na odchodne, zrobiłem kilka kroków lecz po kilku sekundach usłyszałem cichy, gardłowy głos:

- Thánato stous theoús

Odwróciłem się ale dziewczynek już nie było, jedna z nich właśnie wchodziła do pomieszczenia zamykając za sobą drzwi.

Nie byłem szczególnie zaskoczony. Racjonalna część mojego umysłu zaczęła podsuwać hasła racjonalizujące to, co przed chwilą usłyszałem. Przecież na wyspie jest ogrom obcokrajowców. Jakieś rozmowy mogły wydać mi się głośniejsze od innych, albo szum wiatru mógł w mojej głowie utworzyć takie słowa. Wszystko było możliwe, a ja nie miałem ani ochoty, ani za bardzo czasu aby się nad tym teraz zastanawiać.

Już w oddali zauważyłem te szerokie, nieforemne schody do wnętrza przepastnej otchłani. Nie wiedząc co mnie dzisiaj tam spotka zacząłem swoją wędrówkę kolorowymi pasami. Już po pierwszym skrzyżowaniu minął mnie dryblas z kręconymi włosami i kozią bródką. Odwrócił się mimowolnie i posłał mi uśmiech jakbym to ja został wybrany na Miss Universe, a jego fartuch zdążył zaszeleścić zanim zniknął mi z oczu za zakrętem.

Odpowiedni gabinet znalazłem znacznie sprawniej niż w czasie pierwszych odwiedzin tej Mekki naukowców. Pomieszczenie poza wielkimi szklanymi drzwiami po prawej stronie od wejścia i stolikiem przy którym poznałem prawdę o nieludzkich eksperymentach naszego Petera Frankensteina, zawierało dodatkowy stół i mikroskopy. Pod ścianą znajdował się ogromny regał z dokumentami, segregatorami i książkami, a obok mikroskopów stał mały laptop. Zauważyłem, że jedno skrzydło grubych na minimum pięć centymetrów drzwi zostało lekko uchylone, a przy pacjencie stał wywołany w moich myślach Peter. Ruszyłem w jego stronę odsłaniając całą wnękę na światło pracowni i zacząłem:

- Peter, słuchaj, strasznie głupio wyszło. Nie panowałem nad sobą chyba, byłem zdenerwowany, czułem się osaczony tym całkiem normalnym światem i informacjami, które mi podałeś. Nie powinienem był tak wybuchać. Zrozumiem jeżeli będziesz mnie chciał odesłać. – tak naprawdę byłem cały czas wkurwiony, że po tylu latach ktoś sobie o mnie przypomniał, kiedy to ja praktycznie o wszystkim zapomniałem. Zapomniałem o nauce, o byciu człowiekiem, o elokwencji i opanowaniu. Przez kurewsko długi czas zachowywałem się jak szczur aby teraz przywidzieć fartuch, lateksowe rękawiczki i zagryzając pączka siąść przed mikroskop.

- Wiem, wszystko rozumiem i nie wypuszczę Cię nigdzie póki nie pomożesz mi w rozwikłaniu tego fenomenu. Jeżeli uda nam się dodać dwa plus dwa to może znajdziemy podstawy zarażeń, a następnie… - w tym momencie urwał, przełknął ślinę poprawiając swoje okulary.

- Następnie drogi Aronie, znajdziemy lekarstwo. Dobrze usłyszałeś, znajdziemy lekarstwo, Ty, ja, Mayko i Elias wyleczymy tych, których jeszcze da się wyleczyć i może uchronimy kolejne pokolenia. Wiem, że to jeszcze bujanie w obłokach ale jestem dobrej myśli. Od dziesięciu lat to mnie trzyma przy życiu.

Odwrócił się do mnie plecami, uruchomił kroplówkę przymocowaną do metalowego stołu i rzekł:

- Przygotowałem dla Ciebie kilka okazów, które zapewne Cię zainteresują. Skoro już tu jesteś to co powiesz na małe rozeznanie w terenie? – Wskazał na mały sejf leżący pod stolikiem który stał najbliżej mnie.

- Kod to R-E-V-7-9, zanim opuściliśmy Helsinki to spakowaliśmy trochę bursztynu libańskiego z inkluzjami grzybów, może mógłbyś się temu przyjrzeć?

- Postaram się to przeglądnąć, ale najpierw proszę mi powiedzieć jak mam na tym pokrętle wkręcić litery?

- Jak na starych telefonach komórkowych. Przypomnij sobie gdzie leży litera R, gdzie E i gdzie V. To będzie 7, 3, 8, a potem 7 i 9. To Apokalipsa świętego Jana 7:9.

- I pewnie myślisz, że ja znam Biblię? To fan-fiction do Starego Testamentu, nie znam tych proroczych bzdur.

- Coś tak czułem, że to powiesz. Potem ujrzałem: a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt zliczyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy. Mocne co? Draugi jak się patrzy.

- Teraz Peter, to mi narobiłeś stracha – odparłem ale w tym samym czasie zdążyłem wypakować cztery pudełka na drugie śniadanie, a w nich zapakowane w ręczniki papierowe i gazety bursztyny.

- Słuchaj, a jak sprawa z publikacjami, przecież nie ma Internetu, prądu ledwo starczy na żarówkę w binokularze, nie wspominając o laptopie i danych z sieci. Nie mamy niczego, z niczym nie porównam nawet jeżeli coś w tym znajdę.

Peter zaczął się przebierać w robocze ubrania, powyciągany sweter w renifery i palto przeciwdeszczowe. Na stopy wsunął dwie warstwy skarpet i robocze buty z metalowymi noskami. Kombinezon, gumowe rękawice i maskę odwiesił w metalowej szafie i zaczął iść w moją stronę.

- Prądu mamy pod dostatkiem, to po pierwsze. Po drugie o publikacje się nie martw, na dolnej półce sejfu znajdują się dwa dyski po 100 tera bajtów. Jest od groma publikacji związanych z grzybami, zarówno tymi współczesnymi jak i kopalnymi. Powinieneś sobie poradzić z całym osprzętem gdyż nawet jeżeli nie dotykałeś sprzętu w ostatnim czasie to i tak wszystko ma dekadę albo i lepiej.

Po czym stanął w progu pracowni i rzucił.

- Nie spóźnij się na kolację, Elias Cię odwiedzi niedługo to się poznacie, jutro zobaczymy się po śniadaniu tutaj to na spokojnie pogadamy o tym co wiemy i czego musimy się dowiedzieć. Ja mam jeszcze obowiązki poza badaniem biednego Michaela, widzimy się w takim razie jutro i pamiętaj, jak skończysz, nic nie musisz zamykać poza wyłączeniem sprzętów elektrycznych. Na razie.

- Do jutra Peter. – Mruknąłem cicho ale tak aby ten fiński naukowiec mnie usłyszał i zdążył się jeszcze do mnie uśmiechnąć na pożegnanie.

Było w nim coś dziwnego, jakby się w ogóle nie przejmował niczym, nie był ani wkurzony na mnie za to co powiedziałem ani moją reakcją na to wszystko. Jakby o końcu świata opowiadał co tydzień turystom.

Chwilę minęło zanim zabrałem się za sensowną pracę i to nie przez to, że usiłowałem sobie przypomnieć jak się bada inkluzje, ale po wielu latach dopadła mnie bardzo męcząca prokrastynacja. Wróciłem myślami do czasów kiedy z przymusu prowadziłem badania i to nawet nie do końca niezależnie jakby się mogło wydawać.

Zanim uruchomiło się laptopa, dyski, lampy, mikroskop, podświetlarkę, binokular i światłowody to człowiek był w stanie przemierzyć kilometry na tablicach social media. Dwa razy odświeżyć pocztę służbową i prywatna w każdej z kategorii. Przeklikać bezsensowne aplikacje w tak zwanych smartfonach i wypić mocną kawę lub wypalić papierosa. Po uruchomieniu wszystkiego, należało bez zwłocznie odnaleźć zakurzone preparaty i ułożyć je w odpowiednich promieniach świetlnych oraz sporządzić dokumentację. Zwykle takie działania zajmowały wieki, ale nikt się tak naprawdę tym nie przejmował, odbębniało się swoje godziny jak w zakładzie pracy i po wyjściu z budynku uczelni zapominało o tej całej naukowej machinie. Większość pracowników naukowych nie rozstawało się z tym skorumpowanym, żałosnym światem „nauki” choć trzeba przyznać, niektórzy mieli i sumienie i racjonalne podejście do tematu. Byli ludzie, którzy nie tyle robili rzetelne badania, co potrafili mówić o świecie nauki bez ogródek i z zupełną powagą. Ja byłem zawsze na uboczu, traktowałem to jak kolejną pracę na etat. Jeżeli jakiś student do mnie podszedł w piątek po skończonych zajęciach to potrafiłem powiedzieć mu prosto w twarz: Przykro mi ale jestem po pracy, jest weekend, nie znam Cię, zapraszam na konsultacje w poniedziałek między dziesiątą, a dziesiątą trzydzieści.

Teraz byłem w całkiem innym miejscu, czasie i w totalnie innym wydaniu. Teraz chyba naprawdę ktoś na mnie liczył i nawet gdybym oszukiwał przez całe studia i dostał tuzin razy w głowę w czasie mojej długiej wędrówki to jeszcze potrafiłem trzymać mikromanipulatory, zaglądać przez okular i szeptać pod nosem „co za chujostwo”. Świat nauki nie jest napuszonym, dystyngowanym światem gdzie każdy zwraca się z szacunkiem i dystansem do swojego rozmówcy. Nie usłyszymy „eureka”, a raczej „o kurwa”, zamiast „to niesamowity okaz” ludzie z tej branży powiedzą pod nosem „ale pojebane gówno”, w towarzystwie oczywiście stosuje się bardziej wysublimowane hasła lecz z mikroskopem sam na sam, takie frazy padają często albo i bardzo często. Niektóre dziedziny biologii to nie praca w grupie, zespole czy z asystentem, a wielogodzinne ślęczenie nad sprzętem i okazem sam na sam.

Zabrałem się szybko do pracy. Przygotowałem laptopa, do którego podłączyłem dyski twarde, kamerę i klucze do programów. Binokular uruchomiłem, a podpięte do niego światłowody przysunąłem nieznacznie w moją stronę abym mógł wykonywać precyzyjne ruchy nie nachylając się znacząco nad okaz. Same bursztyny zostały przede mnie przeczyszczone i nałożone na odpowiednią masę, która pozwoliłaby mi na poruszanie i zmienianie kątów pod jakimi będę patrzył na inkluzje, bez drgania i ingerowania w statyw swoimi dłońmi. Taki plastelinowy selfie stick tylko dla starej żywicy. Zacząłem szybko przeglądać te paskudztwa i robić zdjęcia seriami aby później to wszystko w spokoju przejrzeć. Ostrość łapało się bardzo szybko, a okazy były zachowane w cudownej formie, wszystko było czytelne, wyraźne i dobrze zachowane. Zacząłem układać w głowie pewne scenariusze ale aby się upewnić, czy to co sobie wyobrażam ma jakieś sensowne podstawy, musiałem sprawdzić materiały źródłowe czyli publikacje.

Odłożyłem okazy i zacząłem wertowanie bazy danych. Przeskakując z tytułu na tytuł, z autora na autora znalazłem nawet kilka swoich dzieł z początku lat 30’, ale cały proceder trwał niemiłosiernie długo. Po kilku godzinach wybrałem kilka prac do przeczytania, lecz zostawiłem sobie to na później.

Dałem oczom odpocząć i wyłączyłem monitor oraz rozłączyłem okablowanie z pozostałych sprzętów. Przebierałem nogami, kolana mi drżały kolejny raz, więc wstałem i zacząłem się przyglądać książkom i dokumentom na ścianie. Chodziłem tam i z powrotem i w pewnym momencie wpadły mi w oko takie tytuły jak: Hirvisaari – biogeografia, Nowe Jerusalem, Pracownicy i współpracownicy H-1, Akta (wyspa H1) oraz jeszcze kilka segregatorów wskazujących na bezpośredni związek z wyspą i miejscem, w którym teraz przebywałem.

Nareszcie jakieś konkretne informacje – pomyślałem. Wertowałem strony jak oszalały, wszystko było w foliowych koszulkach i okropnie szeleściło. Rozpraszał mnie ten dźwięk roznoszący się po całym pomieszczeniu, lecz po kilku minutach dotarłem do sensownych informacji. Powierzchnia wyspy, zasoby naturalne, liczba mieszkańców jaka byłaby odpowiednia dla gospodarowania zasobami i w miarę samowystarczalna oraz jakie prace trzeba podjąć aby można byłoby żyć bez zamartwiania się, czy nikt w zimie nie zamarznie i czy będzie odpowiednia ilość zasobów aby sprostać wymaganiom małej osady.

Dowiedziałem się, że poza wierzbą lapońską, którą sam dzisiejszego przedpołudnia rozpoznałem znajduje się tu kilka, równie ciekawych gatunków drzew. Pod lasem rosną również borówki, jałowce i zimoziół północy. Większość terenu porośnięta jest mchami i porostami, a tutejsze skały bogate są w minerały.

Wertowałem kolejne strony, szybko natrafiłem na plany budynków, w tym znane już przeze mnie konstrukcje jak siłownia, hala posiłków i laboratorium w którym się właśnie znajdowałem. Kompleks pracowni, magazynów, pokoi eksperymentów i izolatek lub miejsc kwarantanny zajmowały w niebieskim segregatorze dobre sto stron. Dowiedziałem się, że istnieje podwodna baza rybacka, innowacyjny system połowu ryb wymyślony i opracowany przez Norwega Larsa Olsena. Były tam również plany z oczyszczalnią wody, kompostownikiem i chatami drwali i pasterzy oraz małe budki dla rolników. Wszystko miało zapewnić pożywienie, schronienie i ciepło na minimum kilka lat, populacja miała liczyć 80 osób.

Odłożyłem wszystkie segregatory na swoje miejsce, prawie wszystkie ponieważ pomarańczowy, gruby klaser zatytułowany „Pracownicy i współpracownicy H-1”. Hirvisaari nie była jedyną bezpieczną wyspą. Była oznaczona literą H, zapewne od jej nazwy i cyfrą 1, która na spisie treści była oznaczona kolorem niebieskim. Zapiski sporządzone na marginesie mówiły jasno, że wysp było przynajmniej tuzin, w porządku alfabetycznym kończyły się na literze K. Obok liter widniały cyfry, 1, 2, albo 3, a obok nich niektóre miały dorysowaną czaszkę lub dwie, oraz krzyżyki i kółka. Hirvisaari miała numer 1 i jedno kółko. Takich symboli było tylko trzy, lecz pozostałych oznaczeń D2 i F3 nie było na żadnym z setek segregatorów wystawionych w pokoju. Skupiłem się na pozostałej zawartości akt. Najwidoczniej każda osoba na wyspie miała swoją stronę lub dwie w tym dziwnym zbiorze curriculum vitae. Była Mayko, był Elias i Jānis jak również para dwóch zgryźliwych tetryków poznanych w jadłodajni. Niektóre karty były pożółkłe, ale większość była śnieżnobiała. Wyglądało na to, że mieszkańcy byli dodawani do segregatora z momentem przybycia na wyspę. Sam znalazłem swoją zarośniętą twarzyczkę na samym końcu obok Johna Livingstone’a ze Stanów Zjednoczonych i Vladimira Ivanovitcha z Nowej Rosji. Oboje byli mikrobiologami, zajmującymi się bakteriami nitryfikacyjnymi. W ich krótkim życiorysie znalazłem fragment dotyczący farm, oboje żyli w nieprzyjaznych warunkach środowiskowych, Vladimir na północy kraju natomiast John w stanie Utah. Nie będę teraz zapoznawał się z gromadką Petera, aby zgłębić tajemnice tej wioski smerfów, powinienem na spokojnie przebrnąć przez te dane – pomyślałem.

Wybrałem kilkanaście interesujących osób i wypiąłem je z klasera. Akta zwinąłem w rulon i wsadziłem do spodni. Zanim zdążyłem siąść do binokularów w progu stanął krępy niski mężczyznach o włosach jak słoma i rudawej brodzie. Na krótkim i wąskim nosie znajdowały się grube szkła w cienkich, drucianych oprawkach, a na cienkiej koszuli zwisał niedbale pomięty fartuch.

- Witam, witam, Elias z tej strony – powiedział ruszając w moją stronę.

- Cześć, Peter mówił, że przyjdziesz. Powiedz mi, czy mogę gdzieś wydrukować dokumentację? Abyśmy mogli porównać okazy, no i właściwe publikacje abyśmy mogli nad tym wszyscy razem siąść.

- Oczywiście, już mówię. Drukować nie musimy bo oto – przeszedł kilka kroków i naciskając płytki na ścianie moim oczom ukazał się ogromny tablet? Ekran? Prawie półtorametrowa tafla cyfrowego ekranu rozłożyła się przede mną. Wielkie cudo techniki zjechało ze ściany prosto pod mój nos opierając się na pustym stoliku. Wyglądało to jakby ktoś otwierał barek z alkoholem, ale zamiast zawartości ważniejsze były same, powoli zjeżdżające drzwiczki.

- Oto nasze centrum dowodzenia, dane zgrywasz na te małe pendrive’y z sejfu, to USB 4.0, nie są za szybkie, ale wystarczają na obsługę tej dziewięćdziesięciocalowej bestii. To nasz komputer do analizy całej dokumentacji, ciężko na nim pracować, ale nadaje się rewelacyjnie do powiększania zdjęć, analiz danych z różnych mikroskopów, a nawet sporządzania notatek głosowych. Jak zgrasz wszystko co masz to podłącz pamięć do jednego z tych wejść i nagraj swój komentarz albo zaznacz w programie na co warto zwrócić uwagę. Ja skoczę jeszcze do magazynu wziąć sobie coś do jedzenia i zabieram się za Michaela.

- Za Michaela? – Spytałem.

- Dokładnie, co kilka dni pobieram grzyby do analizy i monitoruję stan jego mózgu. Tamte maszyny cały czas sprawdzają prace mózgu, Michael się już chyba nie obudzi, grzyb przerósł praktycznie każdy organ, to ostatnie stadium. Nie wiem czy kojarzysz nazewnictwo jakiego tutaj używamy. Ustaliliśmy kilka swoich nazw dla stadiów przez jakie przechodzą zarażeni. Niestety niedługo nastąpi MOF czyli multiple organ failure, przed tym podłączymy aparaturę i zastanowimy się co dalej.

- Jezu, czyli on umrze, a my będziemy się tylko przyglądać? Przecież macie sprzęt aby podtrzymać go przy życiu jeszcze chwile. Nie ma lekarstw? Nie ma jakiś środków? Nie możemy nic zrobić? Zupełnie nic?

- Aron, jestem patomorfologiem i moje zadanie zaczyna się po tym wszystkim co Peter wyrabia z pacjentami. Peter i Mayko robią co mogą aby osoby, które się do nas zgłaszają nie cierpiały. Stosowali wszystko co było pod ręką, cały czas robią notatki i już dosyć dużo wiemy o przyczynach i skutkach tych infekcji. Grzybni nie można usunąć operacyjnie bo jest za mała ale i za gęsto rozsiana po wszystkich organach. Zaczyna się to w węzłach chłonnych i mózgu, potem zostają zainfekowane kolejne organy. Nic nie działa na te grzyby, ten jednokomórkowy skurwiel, za przeproszeniem skądś wie, że jego ofiara niedługo umrze i zaczyna się przebijać przez skórę aby rozsiewać zarodniki. 48 godzin później ofiara umiera.

- Pater mówił, że wszyscy jesteśmy zarażeni, dlaczego nie chorujemy i umieramy? Przecież z tych niebieskich owocników rozsypały się zarodniki, powinniśmy się bać?

- Peter chyba tylko w tej kwestii się myli. Zarodniki osiadają na skórze i trafiają z powietrzem do płuc, nosa i ust ale moim zdaniem tylko te zarodniki, które dekadę temu zaraziły miliony w Europie były niebezpieczne, a po nich groźne było tylko zakażenie bezpośrednie. Droga kropelkowa w tej chwili jest niegroźna, nawet w centralnej części kontynentu.

- Czyli mówisz, że to musi przejść jakiś cykl? Jak pasożyt wyższego szczebla?

- Nie, mówię o podstawach. Myślę że są to workowce, w ich cyklu rozwojowym, zarodniki w haplofazie były niegroźne. Mogłyby się rozrastać delikatnie na skórze, ale byłyby zupełnie bezbronne i po kilku dniach by obumarły, rozpadły się.

- Ok, no to ciekawe co było na początku. Jakim cudem zarodniki do nas dotarły? Skąd?

- Aron, po to tu jesteś. Lecę do magazynu bo przyjdzie ktoś jeszcze i mnie przyłapie, że podjadam zapasy. – Powiedziawszy to, uśmiechnął się pod nosem i wyszedł.

Ja wygrzebałem pamięć flash ze skrytki. Zapisałem szybko 5 publikacji z danymi, które mogłyby się przydać oraz zdjęcia inkluzji i podpiąłem do tego ekranu.

Wygrzebałem karteczkę i zapisałem: „będę jutro po śniadaniu, dane podpięte, wszystko wygaszone, pozdrawiam, Aron”. Przykleiłem ją na szklanych drzwiach w miejscu, które moim zdaniem najbardziej rzucało się w oczy. Wyłączyłem wszystkie listwy zasilające i wyszedłem aby zaczerpnąć świeżego powietrza...

Następne częściTheta (2)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Wrotycz 31.05.2019
    Szacun, bardzo ambitne SF. I dobrze napisane. Będzie cd? Bardzo chciałabym poznać Thetę.
    5!
  • Temptershell 31.05.2019
    Mam jeszcze jeden fragment ale muszę przeredagować i wrócić do tego po długiej przerwie. Wypisać postacie i rozkręcić akcję, niedługo będzie ciąg dalszy.
  • Wrotycz 01.06.2019
    Temptershell, ucieszyłeś zapowiedzią.
    Sugeruję, mniejsza o powód (niezwiązany z Tobą) publikować krótsze fragmenty:)
    Pozdrawiam.
  • pkropka 31.05.2019
    Jestem pod wrażeniem. Długie, przemyślane i dobrze skonstruowane. Do tego bardzo ciekawe.
    Momentami kojarzyło mi się z grą rpg. Ale to na plus :)
  • Temptershell 31.05.2019
    Dziękuję bardzo. Pierwszy raz zabrałem się za pisanie czegoś tak długiego (poza doktoratem) i sprawia mi to dużo przyjemności. Chciałbym z tego zrobić coś sensownych rozmiarów, dobre science fiction.
  • Hej, przybiegne tu w wolnej chwili. Teraz sobie zaznaczę xd

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania