Poprzednie częściTrzy sekundy-Prolog

Trzy sekundy-1.Przed czasem

Trzy godziny później

 

Londyńskie wieczory były niezwykłe.

 

Nie dlatego, że różniły się od wieczorów w innych miastach, lecz po prostu dlatego, że były londyńskie. A nie było dla Anglika rzeczy bardziej niezwykłej, niż wieczór w stolicy.

 

Czarne niebo nie stawało się przeszkodą dla tętniącego życiem miasta... Wręcz przeciwnie. Gdy robiło się ciemno, zapalały się światła. A to właśnie one nadawały Londynowi miano tajemniczego i niezwykłego. Niezapomnianego. Takiego, do którego wraca się z przejęciem, z potem na rękach, z ekscytacją w sercu.

 

Czasami miał wrażenie, że stolica naprawdę żyje - w chwilach zamyślenia porównywał gąszcze ulic do ludzkich żył, a samochody do czerwonych krwinek. Miasto - jak człowiek - miało serce, które je napędza i miało żyły, które rozprowadzają ogień na całej jego powierzchni. W takich chwilach wręcz czuł puls metropolii.

 

Irytujące - nawet w filozoficznych rozważaniach myślał o pracy.

 

Wyjrzał przez okno - ulica Baker street nigdy nie była tłoczna - zwłaszcza o tej porze. Nie widać było żadnych samochodów, jedynie parę spacerującą leniwie w stronę piekarni. Trzymali się za ręce. Nawet z tej odległości widać było, jacy są szczęśliwi. Wręcz emanowali wspólną radością.

 

Zacisnął zęby. Tam mógłby iść on... Gdyby nie jedna osoba.

 

Otworzył laptop. Ręce mu się trzęsły, ale zlekceważył to. Napił się herbaty. Znajomy, słodki smak wypełnił jego usta. Wziął głęboki oddech i otworzył wersję roboczą.

 

Sherlock Holmes zawsze był dla mnie postacią owianą tajemnicą.

 

- Nie robiłabym tego na twoim miejscu. - Usłyszał w głowie głos zmarłej żony. Jej postać w ułamku sekundy znalazła się na fotelu na przeciwko niego.

 

Marry Watson wyglądała jak żywa. Nie miała piersi przebitej nabojem pistoletu. Nie widać było krwi. Była w stu procentach zdrowa. Wręcz kwitnąca. A on wiedział to najlepiej. Przecież był lekarzem.

 

Coraz częściej, gdy był sam (i, ostatnio nawet gdy miał towarzystwo) widział przed sobą szczupłą blondynkę. Był to obraz niezwykle wiarygodny; prawdziwy do bólu.

 

Och, jak chciałby wierzyć, że tak było naprawdę.

 

I, ta dobrze znana mu kobieta (nazywanie jej duchem byłoby zbyt bolesne) przychodziła w najmniej spodziewanych okolicznościach. Przychodziła i wyrażała swoje opinie. Doradzała mu.

 

Przerwał pisanie.

 

- Czemu? - Uniósł brwi.

 

- Bo on to przeczyta. - Uśmiechnęła się do niego.

 

- Nie zamierzam tego publikować. Nikt...

 

- Wiem - przerwała mu. - Ale on i tak to przeczyta.

 

Nie chciał przyjąć do siebie, że prowadzi dialog sam ze sobą, że wszystko dzieje się w jego umyśle, że wszystko jest fikcją. Bezczelną fikcją. Do tego zawsze, gdy zaczynała (albo on zaczynał) starał się drążyć wątek.

 

- Czasami mam cię dość, Marry.

 

Uniosła ręce do góry w geście kapitulacji.

 

- Dobra. Rób co chcesz. Tylko potem nie mów, że cię nie ostrzegałam.

 

- Obiecuję. - Wraz z tym słowem, kobieta zniknęła.

 

Jej postać rozmyła się równie szybko, jak się pojawiła. Jego żona była iluzją, chorym wymysłem.

 

Wygiął palce, by zmotywować się do pracy cichym trzaskiem. Niestety, nie usłyszał nic. Nie było nic bardziej żałosnego od wygięcia palców i głuchej ciszy.

 

Zaraz; było.

 

Facet po trzydziestce siedzący sam w domu, który czeka na przyjaciela i pisze o nim notatkę.

 

No tak.

 

Pod wpływem czasu i serii niefortunnych zdarzeń stał się dla mnie wszystkim. Jego problemy poruszały mnie bardziej niż jego samego. Zainteresowania Sherlocka Holmesa stały się moimi zainteresowaniami.

 

Zaczął padać deszcz. Krople rozbijające się o szybę były jak tykanie metronomu.

 

I... dzisiaj zdaję sobie sprawę, że myślę tylko o Sherlocku Holemesie.

 

A jednocześnie prawie nic o nim nie wiem.

 

Nie wiem, jaki jest jego ulubiony kolor.

 

Nie mam pojęcia, co lubi jeść.

 

I dopiero niedawno dowiedziałem się, jak tak naprawdę ma na imię.

 

Mimo to

 

Zatrzymał się i przygryzł wargę. Trudno było napisać prawdę.

 

stał się dla mnie kimś ważnym. Nieodłączną częścią mojego życia.

 

Zamknął oczy i się uśmiechnął. Chwilę potem je otworzył.

 

Myślałem, że po śmierci mojej żony, oddalimy się od siebie. Sam usiłowałem tego dokonać.

 

Wyniki moich starań można ocenić błyskawicznie, na podstawie mojej lokalizacji- Baker street 221B.

 

Rozejrzał się dookoła. Wszystko, każdy kąt był mu znajomy. Każdy centymetr kwadratowy tego miejsca miał swoją historię - od czaszki na kredensie, przez dziury w ścianie, po żółty uśmiech obok (zawsze myślał, że łypie na niego jaskrawymi oczami z farby w spray'u). To mieszkanie stało się jego azylem; mógł nazwać je swoim miejscem na świecie.

 

Próbowałem zaprzeczać i udawać, ale teraz już pogodziłem się z prawdą- coś ciągnie mnie do Sherlocka Holmesa. Coś, co nie pozwala mi się usamodzielnić; coś, co sprawia, że jestem od niego uzależniony. Gdy przez dłuższy czas nie ma go ze mną

 

Wcisnął 'backspace' usuwając ostatni akapit.

 

To, co pisał podchodziło już pod... Pod to, czym chciał skończyć zdanie.

 

Szaleństwo.

 

Nieobecność przyjaciela doprowadzała go do szaleństwa. Może to było normalne. Tęsknota za przyjacielem.

 

Jednak John Watson nigdy nie stworzył takiej relacji, jak ta z Sherlockiem.

 

Traktował ich przyjaźń jak skarb.

 

Bo czym innym była?

 

Ciszę w ułamku sekundy przerwał płacz dziecka.

 

Rosie.

 

Ostatnio prawie wcale nie poświęcał uwagi córce. Opiekowała się nią Molly, ale po incydencie z Euros razem z dziewczynką zamieszkali przy Baker street.

 

Bardzo szybko znalazło się dla niej miejsce - łóżeczko, które niegdyś było w domu Watsonów wstawiono do pokoju Johna. Bo Watsonów już nie było. Był tylko John.

 

Wstał leniwie z fotela i odłożył laptop.

 

- Pani Hudson? - zawołał cicho. Myślał, że już śpi.

 

- Tak, John? - zapytała, ziewając przeciągle.

 

Jednak nie spała.

 

- Która godzina? - odpowiedział jej pytaniem, mimo, że zegarek widniał na jego nadgarstku.

 

- Druga trzydzieści.

 

Pewna szara komórka w jego mózgu zapytała: 'W nocy'?

 

- Gdzie do cholery jest Sherlock?

 

- Dobre pytanie. - Zaśmiała się perliście, a on poszedł w kierunku swojego pokoju. - Myślałam, że tobie powiedział. - Zrobiła krótką pauzę, jakby zastanawiała się, czy może coś powiedzieć - Bo... jak już nie ma Marry...

 

- Nie jestem gejem! - krzyknął z irytacją biorąc córeczkę na ręce.

 

Już wiele osób myślało, że on i Sherlock są parą. Pani Hudson była jednak ich najbardziej stałą swatką. DO tej pory upierała się przy swoim.

 

Jedną z zalet posiadania żony był fakt, że nikt (przynajmniej otwarcie) nie nazywał go homoseksualistą. Ale żony nie ma; a wraz z jej brakiem wróciły teorie spiskowe.

 

Rosie nie dawała się uspokoić. Ciągle gaworzyła, mimo, że ją uspokajał.

 

Doprowadził do tego, że jako ojciec, był dla córki anonimem - bezosobowym człowiekiem do usypiania. Ale nawet to robił źle.

 

 

Wziął Rosie ze sobą i zszedł na dół. Zastał tam gosposię oglądającą serial.

 

- Czy... - Podrapał się po głowie i chyba zarumienił. - ...pomogłaby mi pani uśpić Rosie?

 

Kobieta oderwała wzrok od ekranu telewizora. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Spojrzała na mężczyznę spod okularów.

 

- Daj mi ją. - Wyciągnęła dłonie nie wstając z kanapy, a on przekazał jej dziecko.

 

- Dziękuję. Jak już się uda...

 

- Sama przeniosę ją do łóżeczka - przerwała mu, wpatrując się w dziecko. - Nie przeszkadzaj sobie.

 

W tych słowach nie było żadnego wyrzutu. Żadnej pretensji.

 

Te słowa... To była po prostu pani Hudson. Potrzebował ciepła każdej sylaby, która płynęła z jej ust.

 

- Dziękuję - powtórzył, i na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Poszedł w kierunku schodów.

 

- I... John.

 

- Tak? - Zatrzymał się w połowie.

 

- Los obdarzył się dwiema najcudowniejszymi osobami w Londynie; a może i na świecie. - popatrzyła mu prosto w oczy, i zrobiła krótką pauzę - Nie zepsuj tego, doktorze Watson.

 

Poczuł w sercu przyjemne ciepło.

 

- Niech trzyma pani za mnie kciuki.

 

***

 

Kiedy wracał do salonu, wyraźnie czuł czyjąś obecność. Jakby ktoś był obok niego... Ale Marry nie było w na horyzoncie. To c o ś musiało być prawdziwe.

 

Zamknął oczy i wszedł do pokoju. Gdy siadał na fotelu, otworzył je. I prawie dostał zawału.

 

- Stał się dla mnie wszystkim - recytował z laptopa. Przewinął w dół strony. - A jednocześnie prawie nic o nim nie wiem - czytał przejmującym głosem.

 

- A nie mówiłam? - W ułamku sekundy obok stała jego żona z miną, która byłaby idealnym podpisem do słowa triumf.

 

Zignorował ją i przeniósł wzrok na mężczyznę.

 

- Sherlock! - nawrzeszczał na niego. - Jak tu wszedłeś? Wszystkie drzwi były zamknięte.

 

- Pomyśl. - Zaczęła się stara jak świat śpiewka. - Patrzysz, ale nie widzisz. Słuchasz, ale nie słyszysz. - Był pod wpływem narkotyków. - Dotykasz, ale nie czujesz.

 

- Sherlock.

 

- Jesteś postacią pełną sprzeczności, Johnie Watson. - Odchylił głowę do tyłu i zaczął oglądać swoją prawą dłoń.

 

- Co brałeś? - Zapytał, już lekko zdenerwowany.

 

- To dla stymulacji umysłu - Odpowiedział mu przyjaciel, nadal oglądając swoje palce.

 

- Gdyby każdy narkoman tak mówił, te używki byłyby legalne.

 

- Nie jestem narkomanem. - Zamknął oczy i otworzył je dwie sekundy później. Wyglądało to jak dłuższe mrugnięcie. - Mój umysł potrzebuje akcji. Ci wszyscy ludzie są tacy sami. Sprawy są tak proste, że ty sam mógłbyś je rozwiązać. Kreatywności, mordercy! - Wyciągnął palec wskazujący w górę. - Kreatywności, bo wszyscy umrzemy!

 

- Prędzej zrobi to twoje ego.

 

- Nudy, John - wyśpiewał to słowo jak agonię. - Nuuuudy!

 

Emerytowany wojskowy westchnął głęboko. Spojrzał na laptop, spoczywający na kolanach detektywa.

 

- Czemu to wziąłeś? - Spojrzał mu prosto w oczy. Jego źrenice były powiększone.

 

- A, no tak. Byłbym zapomniał. - Przeniósł wzrok na komputer. - Albo źle dedukuję, albo ostatnio zrobiłeś się ckliwy.

 

- Nikt nie kazał ci tego czytać - powiedział przez zęby.

 

- Przecież wiesz, że i tak bym to zrobił.

 

Marry stłumiła śmiech.

 

- Jednak nie. - W końcu nie wytrzymała i pokój wypełnił jej cichy chichot.

 

- Jak tu wlazłeś?

 

- Mieszkam tu tak samo jak ty i również mam klucze.

 

- Które zostawiłeś na blacie w kuchni.

 

- Sprytnie. - Wskazał na niego palcem i uniósł brwi. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. W takich chwilach jego twarz przypominała szachownicę. Była pełna kontrastów. Sherlock stawał się wtedy panem światła i cienia. - Jednak czegoś cię nauczyłem.

 

- To powili przestaje być śmieszne. - Włożył prawą rękę do kieszeni i spojrzał na niego z wyrzutem.

 

- Co robisz, gdy znajdziesz się w domu bez drzwi?

 

- Nie wierzę. - Otworzył lekko usta i spojrzał na niego, jak na wybryk natury. - Nie wierzę - powtórzył głucho. Albo powiedział pierwszy raz. Nie wiedział, co się dzieje. Zaśmiał się. - Wysokiej klasy detektyw doradczy Sherlock Holmes wchodzi do domu przez okno.

 

- Ty nie jesteś lepszy, John. - Oblizał usta i utkwił w nim doskonale dopracowany nieprzytomny wzrok. - Nie wiem, jaki jest jego ulubiony kolor. - Przewrócił oczami. - Nie wiem, co lubi jeść. - Zaśmiał się cicho. - Od kiedy obchodzą cię takie pierdoły? To, czy lubię jeść bardziej lody niż czekoladę nie wpłynie na to, jakim jestem człowiekiem. Jedzenie jest tylko skupiskiem materii zawierającym białka, węglowodany i tłuszcze, które mój organizm ma zamienić w energię. A kolory to natężenie światła w różnych proporcjach. Dlaczego miałbym się tym interesować? Światło nie wpłynie na przebieg mojego śledztwa. Gdy jest ciemno, włączam latarkę.

 

- Kompleks Kopernika - powiedział znudzony doktor.

 

- Co proszę?

 

- Nie wcześniej, jak trzy lata temu powiedziałem ci, że ziemia krąży wokół słońca. Uznałeś, że do niczego ci się to nie przyda.

 

- Zamilcz! - Położył dłonie na głowie. - Spróbuję skasować tę informację.

 

- O tym właśnie mówię. Kompleks Kopernika. Patrzysz na wszystko przez pryzmat pracy, Sherlocku. Jeżeli coś nie udoskonali twojego umysłu, to po prostu istnieje. Nigdy nie zastanawiałeś się głębiej nad milionem rzeczy, mimo że to wszystko, co omijasz szerokim łukiem jest wszechobecne. Twój umysł tworzą tylko liczby. Jesteś nieczułym...

 

- I powiedz teraz, że nie zrobiłeś się ckliwy. - Zaśmiał się i przygryzł wargę.

 

- Dzwonię po Molly. Jesteś nieprzytomny. - Wyciągnął telefon i wystukał numer.

 

- Zadzwoń do Mycrofta. Nie mam zamiaru z nią rozmawiać. - Przeczesał dłońmi włosy.

 

- Jeszcze tydzień temu wyznałeś jej miłość.

 

- To raczej ona wyznała ją mi.

 

- Jesteś bezduszną świnią.

 

- Wiem, John. - Utkwił nieprzytomny wzrok w jego oczach i delikatnie się uśmiechnął. - Dzwoń po Mycroft'a.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • forever&young 06.02.2017
    Kocham Sherlocka! Nie oglądałam 4. sezonu, więc nie wiem, czy opowiadanie jest wymyślone przez ciebie, czy oparte na serialu/książce. W każdym razie, bardzo mi sie podobało. 5 :)
  • Ritha 06.02.2017
    Gdzieś tam drobne błędy interpunkcyjne, brakuje kilku kropek, czasem mała litera zamiast dużej, już w tytule ten myślinik jeden kropka, bez spacji, jakoś to razi. Ale! Poza tym, merytorycznie rzecz biorąc, klimat opowiadania bardzo przyjemny, zaciekawia i w związku z tym, dałam piątaka :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania