Udar odcinek 3
Hospitalizacja.
Sala z tych mniejszych. Na największej, długiej prawie jak cały oddział, były najcięższe przypadki. I przemieszani: mężczyźni z kobietami. Pewnie wychodzili z założenia, że w takim stanie nie seksy im w głowie, skoro w głowie dziura. Ja byłem tylko w męskim towarzystwie. Trafiłem późnym wieczorem, jeden z delikwentów ostro piłował zatęchłe powietrze narowistym chrapaniem z przerwami na bezdech senny. Taak, już mi się tu podoba. Ulokowano mnie przy samym grzejniku, który imitował piekło na ziemi. Ukręciłem mu łeb nieco, bo dyszał na mnie żarem. Zaległem na łóżku.
Usnąć nie było łatwo, zmiana sypialni zawsze u mnie wywoływała dyskomfort. No i te odgłosy. Hałaśliwa bieganina personelu medycznego plus porykiwania senne współlokatorów. Spali jak zabici. Ja zawsze miałem wyostrzony słuch, nie wiem po co, dlatego w domu używałem stopperów. Tu nie miałem tego dobrodziejstwa. W końcu jednak usnąłem, nie miałem zwykłego stresu, że się nie wyśpię i będę nieprzytomny w robocie. Tu mogłem spać całą dobę z przerwami na praktyki okołomedyczne. To mnie uspokajało, dawało komfort psychiczny, pozwalało w końcu usnąć, mimo zespołu ucha wrażliwego.
Dzień w szpitalu jest nudny jak flaki z olejem. Stwierdziłem to ze zdziwieniem. Nigdy tak tego nie odbierałem, zawsze miałem czas wypełniony po brzegi. Cierpieniem, tak, cierpieniem. To brzmi górnolotnie i tak jakoś pretensjonalnie, ale taka jest prawda. Cierpiąc, nie ma się czasu na nudę, ból i inne nieprzyjemności wypełniają cię po brzegi. Skupiasz się na sobie, otoczenie jest tylko mizernym dodatkiem do bólu, do niewygód. Bo przeważnie masz w sobie pełno rurek — odprowadzających, doprowadzających, skutecznie cię krępujących we wszelkiej innej aktywności niż tylko ból i delektowanie się nim.
Teraz tego nie było. Samo niedowidzenie nie boli, uszkodzenia mózgu wcale, zero ostrzegawczych sygnałów. Czyli pozostaje nuda plus monotonny i powtarzalny kołowrotek zdarzeń wokół ciebie. Ach! Byłbym zapomniał. Brak pytań o stolec. To było coś niesamowitego. W każdym innym szpitalu, jako dodatek do dzień dobry, a czasem nawet zamiast niego, odwieczne, regularne, wypowiadane wręcz odruchowo, pytanie: czy był stolec. Nawet śliczne dziewczątka o to pytały, aż głupio, he he. Wchodziło to jakoś im w krew, stanowiło odruch Pawłowa, aż ciekła im ślina jak psom.
Tu tego nie było. Nie wiem czemu. Może neurologia jest ponad tak przyziemne pytania? Może dlatego, że większość ich kuracjuszy i tak by im nie odpowiedziała? Nie wiem, a zapomniałem się spytać. Teraz będzie mnie to gnębić. Czemu ani razu na tym oddziele nie padło to jakże ważkie, wręcz kluczowe pytanie: czy stolec był.
Jedynym, atrakcyjnym momentem były studentki. Medycyny najpewniej, bo jakie by inne? Studenci też byli, ale jakoś szybko mi ulatywali z myśli i uwagi. Taak, znowu o dziewczątkach, ale po prostu to była przyjemna odmiana po szarościach dnia.
Wprawiały się na nas, a my z przyjemnością poddawaliśmy się ich zabiegom edukacyjnym. Mierzyły nam ciśnienie, nie pytały o stolec, miały fikuśne termometry: wysyłały światełko i sczytywały z czoła temperaturę. Taak technika poszła do przodu. Roześmiane, wprowadzały wesołą atmosferę swoimi, czerwonymi strojami. Nie mam pojęcia, czemu akurat czerwonymi — tajemny szyfr Masonerii. Robiły też z nami inne hece, jakieś pseudo ćwiczenia, podnieś ręce, podnieś nogi, zjedz pierogi (nie, pierogów niestety nie było) i inne takie, pewnie służące temu, by określić stan naszego spierdolenia mózgowego. Ja dawałem radę, tylko przy chodzeniu, głowa mi nieco zbaczała w prawo, ale miałem do tego prawo — niedowidzenie. I tak to się kręciło pomalutku.
Oczywiście, były też obchody lekarskie, prawie jak pochody pierwszomajowe. Codziennie, około dziesiątej rano, cała świta na czele z ordynatorem, o lekko łysiejącym czole. Żwawy, wysoki, blondynowaty, przystawał, rzucał komendy, ostre, wojskowe. Mało kto na nie reagował, wcale go to nie peszyło, profesjonalista. Zgadza się, tak właśnie miało być, bez reakcji, bo udar przecież, konkretny, a nie taki jak mój, byle jaki.
Czułem się trochę, jak intruz wśród tych chorych prawdziwie, ale do mnie też podchodził z powagą, życzliwością jakąś, nie krzyczał wojskowo — nie było potrzeby. Pytał tylko, czy nie gorzej aby, jakby tego mu brakowało ociupinkę. Musiałem go zawodzić, nie miałem dobrej nowiny, że np. padło mi na mowę, albo choćby na nogi. Bełkotałem tylko przez braki dentystyczne, nie neurologiczne, no nic ciekawego. Co go to obchodzi, więc obchodzi nas dalej, zamaszyście, ciągnąc za sobą świtę. Przy mnie na chwilkę został jakiś młokos, szepnął mi intymnie, jakby się wstydził nieco, że będzie moim lekarzem prowadzącym i tyle ich było.
Komentarze (17)
Seria ok. Już nie mam tego creepy uczucia z jedynki.
No przyjemnie sie czyta nadal :) Dobrze, ze sie tak potoczylo, takich rzeczy nie wolno ignorowac.
Pozdrawiam
ps. jestem przed kawa, komentarz moze byc niedoje*any ;)
Pewne rzeczy zostały zignorowane i co się stało raczej się nieodstanie. Teraz trza zważać, by ten kamyczek nie wywołał lawiny :)
O, dobrze, ze nie stales sie paprocia, Nun.
tak poważnym jak choroba, czy naszej służbie zdrowia.
Serdecznie pozdrawiam.
Dzięki, zawsze miałem takie podejście
Na część czwartą zaczekamy cierpliwie, do czasu aż złapiesz zapał, albo on ciebie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania