Upadek renifera - creepypasta do poduszki

Nuda, powtarzalność, brak niespodzianek, senność, zmęczenie, niedostarczanie umysłowi żadnych nowych podniet – to wszystko jest rutyną. Jednym, niezbyt skomplikowanym słowem na literę er. Nienawidzę rutyny. Nie lubię rutyny. Nie polubię jej nigdy, przenigdy, za nic w świecie!

Z wolna zbliżała się już północ. Pies znów dał o sobie znać. Podszedł i zaczął z lekka na mnie powarkiwać. Nie pozwolił w ten sposób zapomnieć o zaległym spacerze, który mu się należał, jak nie wiem co, jak misce pies i na odwrót. Założyłem smycz i udałem się z Czikiem na zewnątrz (tak nazywa się mój kudłaty przyjaciel, będący jednocześnie moim największym czworonożnym obowiązkiem).

Na dworze rześko, powiało chłodem i wilgocią, co przypomniało o zbliżającej się wielkimi krokami zimie. Po lecie jest jesień, a po jesieni… Wiadomo, co przychodzi po lecie i jesieni. Ach, ta rutyna! Minęliśmy gościniec – znów ta rutyna – i skierowaliśmy się w stronę kościółka ku bardziej zacisznym i przestronnym terenom zielonym.

Cziko wcale się nie spieszył. Obwąchiwał każdy pojedynczy krzaczek, każdą, najmniejszą nawet kępę trawska. On ma zawsze czas, w przeciwieństwie do mnie. Tradycyjnie rozgościł się, by zrobić kupkę, pod wielkim dębem – pomnikiem przyrody, co niejedno widział i niejedno słyszał.

Nasz wioskowy Dom Boży jest miejscem szczególnie cichym i klimatycznym. Wygląda na opuszczony. Zaraz za nim rozpościera się widomy obraz bogatej przeszłości tych ziem – imponujących rozmiarów cmentarz z rozmaitymi nagrobkami: zadbanymi, niezadbanymi, polskimi, rosyjskimi, niemieckimi, nowszymi, starszymi i bardzo już wiekowymi. Te najstarsze liczą sobie nawet po sto pięćdziesiąt i dwieście lat. Średnie miejsce do odbywania spacerów z nawet najbardziej ukochanym pieskiem, ale skoro obecność Czika nikomu tutaj nie wadzi, to mnie tym bardziej nie. 

Minęliśmy z shih tzu niepozorną miniaturkę, którą zauważyłem dopiero dzisiaj, gdy tędy przechodziłem koło południa. Tyle razy się tędy szwendam, a nigdy jej nie widziałem. Dziwne, prawda?

Ta miniaturka – to niewielkich rozmiarów nagrobek dziecka zmarłego przedwcześnie i zdaje się w jakichś tragicznych okolicznościach. Aż żal i jakoś tak ciężko na sercu się robi człowiekowi na samą myśl o tym niespełnionym życiu, które na dobrą sprawę nie zdążyło się nawet rozpocząć, zatlić witalnym ogniem. Mnie było smutno i Czikusiowi zapewne też. Na mogiłce znajdował się niewielkich rozmiarów posążek renifera, który skrzył się w księżycowym blasku. Wiatr przewrócił zwierzątko i trzeba je było przywrócić do pionu, co też i niezwłocznie uczyniłem. Ozdoba stanęła dumnie na swych rozbrykanych czterech odnóżach. Zabrakło tylko Mikołajka, by zrobiło się – nie tyle rutynowo, co raczej – odświętnie i bożonarodzeniowo.

Nagle zadrżała ziemia, zaryczał wicher i poderwało się stado ptaszydeł do lotu, a Cziko wyrwał smycz i pognał gdzieś na oślep, przepadając w czarnej otchłani zagajnika. Struchlałem. Spod czarnej jak smoła ziemi wysunęła się drobna rączka dziecka i mocno pochwyciła mnie za ramię. A dobywający się z wnętrza mogiły głosik zaczął... Nie, nie straszyć, lecz dziękować mi za piękny bezinteresowny gest. 

Nuda, powtarzalność, brak niespodzianek, senność, zmęczenie, niedostarczanie umysłowi żadnego ciekawego impulsu – to wszystko jest rutyną; jednym niezbyt skomplikowanym słowem na literę er. Nienawidzę rutyny. Nie lubię rutyny. Nie kocham rutyny. Kocham rutynę, lubię rutynę. Jest taka bezpieczna, taka do bólu prosta, tak bardzo prywatnie moja. I nie tylko moja, bo wspólna: narodowa, ponadnarodowa, twoja, wasza i nasza. Siedzę w pokoju za biurkiem. Nudzę się okrutnie. Ale przynajmniej czuję, że jestem bezpieczny, a noc, co skrywa nekropolię z dziwnymi dziecięcymi nagrobkami pozostaje gdzieś daleko, hen za oknem.

Nagle w domowych pieleszach zaczyna skrzypieć podłoga, pełga światło, by ostatecznie zgasnąć. A na dworze zrywa się tęga wichura i zza szyby kiwa do mnie rączka istotki, która do siebie zaprasza, do wspólnej zabawy zachęca. A to ci niespodzianka – straszna, upiorna, ale jednak niespodzianka. Jak Boga kocham, wolę chleb powszedni dnia codziennego, bezpieczeństwo i nudne domowe rytuały.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • fanthomas 27.09.2018
    w sumie horroru mało, ale klimacik jest
  • Bożena Joanna 27.09.2018
    Wzruszające i ładnie napisane. Serdecznie pozdrawiam!
  • maciekzolnowski 27.09.2018
    Dzięki Droga Bożenko, dzięki serdeczne Fanthomasie! Obiecuję poprawę klimatu (na korzyć horroru oczywiście). Listopad, a co za tym idzie Wszystkich Świętych tuż-tuż. Będzie więc strasznie fajnie!
  • fanthomas 27.09.2018
    ja tam bardzo lubię horrory komediowe i wszelkie parodie i pastisze
  • maciekzolnowski 28.09.2018
    Mam dokładnie to samo. Widzę, że płynie w nas jedna i ta sama krew po ojcu "Lokisie" 1970 i matce "Wilczycy" 1982. ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania