Utrata - Bezimienni cz. 2, akt 2

– Mój malutki synek… Na tym zdjęciu jeszcze nie umie powiedzieć „tata”, a na tym widać małą bliznę. Tuż nad wargą. Przewrócił się na rowerze. Żona długo nie mogła mi tego wybaczyć. Teraz też nie może.

Mężczyzna spojrzał mi w oczy, jakby oczekiwał zapewnienia, że ten stan minie, że któregoś dnia będzie inaczej. Przez chwilę czułam się bezradna, bo chociaż po raz trzeci się nie zjawiła, nie mnie oceniać, czy powinna być.

– Widzi pani tę górkę? – Wstał i spojrzał przez okno na ośnieżoną ulicę. Widok zapierał dech w piersiach. – Na takiej górce uczyłem synka zjeżdżać najpierw na sankach, potem na nartach. Obiecałam mu, że gdy skończy trzynaście lat, to pojedziemy w góry. Wtedy skończyłby mi się kredyt i mógłbym wziąć następny, aby mu kupić najlepsze, najbezpieczniejsze wiązania do nart. Najbezpieczniejsze – powtórzył.

Usiadł z powrotem na kanapie i zaczął pokazywać kolejne zdjęcia. Jego oczy na przemian śmiały się i zachodziły mgłą.

– Po zrobieniu tego zdjęcia w naszym domu stanęły wskazówki wszystkich zegarów. Czas, proszę pani, się zatrzymał.

Przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu na zdjęcie. Radosne oczy nastolatka nie mogły stłumić jego cierpienia. Przewrotność uczuć.

– Przecież on, proszę pani, nie chciałby naszego cierpienia. Przecież nie chciałby…! Niech pani powie, że nie.

– Pan przecież to wie.

– Ale ona nie wie. Ona nie wie… Proszę pani, od pięciu lat nie poszliśmy dalej. Minęło już pięć lat, a my stoimy na tamtej ulicy. W środku uczucie niedowierzania, na zewnątrz krzyk, światła, czarne worki i szmery ludzkich komentarzy. Dziś już nikt się nami nie przejmuje… Dziś już nawet nie widzę litości w oczach sąsiadów. Obraz dwunastolatka umierającego na rękach matki zatarł się w ich pamięci bezpowrotnie. Też bym tego chciał. Najbardziej na świecie. Czuć się tak, jak się czuję, gdy tu przychodzę. Chciałbym, proszę pani, umieć usiąść z moją żoną nad tym albumem i wspominać naszego synka śmiejącego się, uczącego nas żyć. Chciałbym widzieć dom pełen ludzi, słyszeć gwar, ale nie ten spowodowany nadjeżdżającymi karetkami, strażą czy policją, który nawiedzają mnie co noc. Chciałbym nawet usłyszeć, że mały czegoś nie zrobi, „bo nie, że „wszystko jest głupie”, że jest zmęczony, zanim zje śniadanie. Chciałbym poczuć jego ciepłe ręce, gdy mnie obejmuje przed snem. Chciałbym to wszystko przeżyć, zamiast czuć jej lodowaty wzrok.

Mężczyzna zakrył twarz dłońmi, jakby swoje pragnienia chciał schować również przede mną. Mogłam jedynie czekać, aż zacznie nerwowo przekręcać na palcu za dużą obrączkę.

– Gdyby dała mi szansę, gdyby pozwoliła sobie wytłumaczyć, że ja też cierpię… Przecież nie możemy tak żyć. Przecież nasze serca biją… Może wolniej, może z większym trudem, ale biją. Czasami myślę, że to takie egoistyczne. Jest mi wtedy tak wstyd…! Jej oczy od pięciu lat są utkwione w tym samym punkcie, a ona zachowuje się tak, jakby jej dłonie wciąż były zakrwawione. Nie umiem żyć, gdy patrzę na jej bezradność. A może ona żyje właśnie tak, jak chce, skoro od dawna nikt nie pyta, dlaczego z kranu znowu płynie ta cholerna woda? Prawie biegnie, aby jak najszybciej znaleźć się w domu. Siada na brzegu wanny i trzyma dłonie pod kranem.

Kiedyś skaleczyła się. Wytatuowała sobie krwią całą twarz, a na blacie napisała imię naszego syna. Do dziś nikomu nie opowiedziała o swoim cierpieniu. Wstaje rano i idzie do pracy, aby chwalić nie najlepszymi wynikami sprzedaży. W zeszłym roku dała się zaprosić na bal sylwestrowy; wszystko po to, aby nie dać po sobie poznać, że nadal stoi na tym skrzyżowaniu.

Znowu zamilkł, świadomy tego, że słowa nakręcają jego gniew. Potrzebował kilku minut, aby opanować złość, która tak często doprowadzała go na skraj załamania. Już jej nie chciał, nie potrzebował, nie mógł jej w sobie znieść.

– Na skrzyżowaniu tamtych ulic została nie tylko moja żona – powiedział, gdy złapał oddech. – Są tam również moja matka i tamta kobieta, która próbowała zahamować. Wiem, że nie miała szans, dlatego odbiła w lewo. Jedyne, czego nie mogę znieść, to odgłosu deskorolki. Już to pani mówiłem, ale gdy dzieciaki pędzą po chodnikach, robi mi się zimno – zakończył, zniżając głos. Pozwolił sobie na głębokie, uwalniające emocje westchnienie. W tym milczeniu czekaliśmy na jego żonę. Z ciszy wybudziło nas pukanie do drzwi. To kurier dostarczył pozew o rozwód bez orzekania winy.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania