Vik i Słońce

Vik zatrzymał się na skraju boru, zmęczony polowaniem i dźwiganiem krwi utoczonej ze słabiaków. Od wejścia do jaskini służącej jego stadu za legowisko dzieliły go trzy rzuty kamieniem. Świadomość, że grota równie dobrze mogłaby znajdować się na końcu świata, przesączała się do umysłu myśliwego powoli, za pośrednictwem kuszących zapachów otwartych ran, przykrego fetoru gówna, szczekliwego śmiechu, okrzyków bólu, migotliwego blasku ognia i tańczących wokół niego cieni.

Nie on jeden wybrał się tej nocy na łowy. Ponad tuzin słabiaków, wielkich i włochatych, wywlekało właśnie towarzyszki i dzieci Vika z jaskini. Vodę ciągnęli za włosy, nie ruszała się w ogóle, z głową przekręconą pod zupełnie niewłaściwym kątem. Vaki darła się, próbowała kąsać i drapać, mimo że połamali jej ręce i wybili kły. Vgrikowi zmiażdżyli nogi. Pozwalali mu odpełzać od ognia, po czym ze śmiechem przyciągali go z powrotem. Vrara nadziali na kij i opiekali. Vezu rozpruli od krocza po brodę i dźgali palcami wylane wnętrzności, jakby próbowali skomponować melodię z jęków.

Vik nic nie mógł zrobić. Prawie nic. Mógł wcześniej docenić możliwości słabiaków. Mógł polować w większym obszarze, nie uszczuplając wciąż tych samych stad. Mógł lepiej maskować ślady. Mógł nauczyć młode jak się bronić, albo chociaż jak uciekać. Mógł wreszcie osuszyć bukłak z krwi i zaszarżować, zabić, rozszarpać, rozerwać na strzępy kilku słabiaków, po czym ulec przeważającemu liczebnie wrogowi i dać się zadręczyć ze stadem.

Tkwił pod drzewem, głaskany przez liście paproci, coraz szczelniej pokryty robactwem, do czasu aż gwiazdy wyblakły a horyzont zalał się różem. Vik pobiegł w głąb lasu, znalazł norę na tyle pojemną, by mógł się do niej wcisnąć, po czym ukręcił łeb jej lokatorowi. Przeczekał dzień w wilgotnej, pachnącej zgnilizną ziemi.

W nocy wrócił pod jaskinię, w marszu posilając się zawartością bukłaka. Po słabiakach pozostały tropy, po jego stadzie kupki popiołu.

Zabił i osuszył wszystkich, którzy przyłożyli ręce do śmierci jego bliskich. Metodycznie i powoli, rozciągając zemstę na sezony. Później uśmiercił i pochłonął ich stada i rodziny. Nie odzyskał spokoju. Żądza krwawej zemsty rozpalała jego zazwyczaj zimne trzewia i przelewała się do myśli, przenikając każdy moment samotnej egzystencji.

Ocknął się blisko wyjścia z jaskini, otoczony ludzkimi ciałami, pękaty od krwi. Promienie zachodzącego słońca sięgały niebezpiecznie w głąb skały, omiatając truchła i czerwone kałuże. Vik zrozumiał, że choć zabił słabiakowych oprawców, nie tknął egzekutora, który obojętnie obrócił ukochane istoty w pył, jakby były niczym.

Postanowił zabić słońce.

 

***

 

Słońce okazało się nieskorą do śmierci potencjalną ofiarą. Co dzień butnie pojawiało się w tym samym miejscu, ignorując zagrożenia wynikające z rutyny, by powoli wędrować przez niebo. Nie trzeba było go tropić, ale i nie sposób było go dogonić, sięgnąć i rozpłatać na ociekające krwią części. Większość ze znanych Vikowi technik, tych morderczych i tych myśliwskich, nie miała zastosowania. Jedyny pomysł na jaki wpadł drapieżnik, to razić na odległość, samemu pozostając w bezpiecznym cieniu.

Tuż przed świtem wyskakiwał z jaskini i ciskał kamieniami w miejsce, w którym niebawem miało znaleźć się słońce. Bez efektów. Zbudował procę z kawałka drewna i ludzkich ścięgien. Wciąż nie wywarł zemsty. Stworzył łuk, a kiedy okazało się, że to wciąż za mało, żeby skutecznie porwać się na słońce, skonstruował urządzenie umożliwiające zdalne zwalnianie cięciwy i strzelanie przez większość dnia. Nawet jeżeli pociski sięgały celu, to na ziemię nie spadła choćby kropla juchy, a słońce nie zwolniło przemarszu przez nieboskłon.

Vik zrozumiał, że żeby wywalczyć sprawiedliwość będzie musiał stać się kimś więcej, niż tylko myśliwym. Opuścił jaskinię i wyruszył w podróż w poszukiwaniu konstruktorów potężniejszych proc i łuków. Po raz planował wyssać ze słabiaków nie tylko krew, ale i wiedzę.

 

***

 

- Nie uciekniesz. Nie przeżyjesz.

Vik nachylił się nad związanym kapłanem, żeby ten mógł zapoznać się z wyzuwającymi z nadziei szczegółami jego fizjonomii. Ostre, długie kły zawsze robiły na słabiakach wrażenie.

- Odpowiesz na pytania i umrzesz szybko. Nie odpowiesz, a będziesz umierał, aż odpowiesz.

Odstąpił od zafajdanego człowieka i spojrzał w morze. Jedynie gwiazdy i sierp księżyca zakłócały ciemność, rzucając migotliwe refleksy na spokojne, ciepłe wody.

Wysepka, którą Vik objął we władanie, leżała na uboczu morskich szlaków, z dala od słabiakowych skupisk i przepełniającej ich wrzawy. Nawet na tym odległym, bezwartościowym kawałku skały trafiali się nieproszeni goście. Dawniej jadłospis Vika urozmaicali rozbitkowie, ale od dekady coraz częściej dobijali do wyspy awanturnicy pretendujący do miana herosów, pragnący zgładzić potwora i posiąść jego skarby.

Vik nie narzekał. Osuszał gości ze smakiem, zadowolony, że posiłki same pchają mu się między zęby, ale miał przy tym świadomość, że im więcej ofiar pochłania, tym większe budzi zainteresowanie. Niebawem będzie musiał opuścić wysepkę i znaleźć, a następnie wygryźć sobie inne bezpieczne miejsce. Przed przeprowadzką chciał jednak ustalić kilka faktów, a najwyższy kapłan Heliosa miał mu w tym pomóc.

Drapieżnik dopadł na powrót do wziętej z Rodos ofiary, uznając że dał jej wystarczająco wiele czasu, by pojęła że nie ma szans na ratunek.

- Gdzie Helios zatrzymuje rydwan? - Spytał. - Jaką trasą płynie co noc na wschód? Jak to się dzieje, że jego konie latają? W co jest uzbrojony? Czy ta złota korona jest niebezpieczna?

Kapłan rozdziawił usta, po czym wykrztusił kilka skrzekliwych, nie wyrażających żadnego sensu zgłosek. Vik odgryzł mu nos. Kapłanowi pękło serce.

 

***

 

Przedzieranie się przez sięgający pasa śnieg, potykanie o ukryte pod białą skorupą korzenie oraz ziąb dawały się Vikowi we znaki, jak nic innego od przeszło wieku. Im głębiej wdzierał się w iglasty las, tym mniej owo wdzieranie zdawało się mieć sensu. Nie ustawał w eksploracji. Zawrócenie równałoby się przyznaniu, że przez kilka ostatnich stuleci robił z siebie durnia.

Dyskomfort dyskomfortem, ale trzeba było czegoś więcej, niż dokuczliwego głodu i trzaskającego mrozu, żeby zmusić go do ponowne rozważenia ewentualności, że być może wciąż jeszcze nie zgromadził wystarczających zasobów wiedzy, żeby wymierzyć słońcu krwawą zemstę.

Miesiącami wyszukiwał rzek i strumieni, żeby zbadać ich źródła. Żaden z cieków nie miał początku w rozdziawionej paszczy Fenrira, olbrzymiego wilka spętanego przez bogów północy. Vik nie znalazł sojusznika, którego przeznaczeniem było pożreć słońce i zatopić świat w ciemnościach. Odnalazł za to granice własnej wytrzymałości.

Osłabiony przedłużającym się postem zamarzł w zaspie, w której schronił się przed światłem dnia.

Tkwił pod pokrywą śniegu latami. Wyrwał się z letargu, uwalniając ostatnie rezerwy energii w autonomicznej reakcji na ciepło i tętno przechodzącego nieopodal myśliwego.

Vik, opijając się krwią słabiaka i dygocząc z bólu, miał w równym stopniu dość zabobonów, podróży i samotności.

 

***

 

Życie pośród słabiaków nie było przyjemnością, ale miało wiele zalet. Nieustanny dostęp do urozmaiconego bufetu, możliwość korzystania z dobrodziejstw cywilizacji oraz obcowanie z podłą i słabą, ale mimo wszystko kulturą przeważały na szali zysków i strat konieczność zatykania nosa i zachowania uśmiechów dla siebie.

Vik nigdy nie dowiedziałby się o zaćmieniach słońca, gdyby nie usłyszał o nich od potencjalnych ofiar. Jedna z takich właśnie możliwych ofiar siedziała po drugiej stronie biurka i próbowała zaimponować Vikowi, zalewając go potokiem słów, z których co drugie było zmyślone, a co trzecie bez sensu. Vik niechętnie oderwał wzrok od rozkosznie pulsującej tętnicy szyjnej i zajrzał petentowi w oczy.

- Zaczniesz mówić treściwie albo wylądujesz w rynsztoku - oświadczył.

- Ależ tak, tak, oczywiście lordzie Viktorze. Od szanowanych kolegów słyszałem, że interesujesz się wasza lordowska mość interesujesz się zaćmieniami słońca, że chętnie roztaczasz patronat nad uczonymi zgłębiającymi tajniki astrologii i astrono...

- Biegły jesteś w tej materii.

- Pochlebiam sobie myślą, że i owszem. Uwarzone przeze mnie alchemiczne środki uchroniły wielu możnych panów i multum czcigodnych dam, przed druzgocącymi, a nawet śmiertelnymi, konsekwencjami słonecznych, a także lunarnych, zaćmień. Jeżeli taka twa wola, lordzie, skłonny byłbym...

- Wiesz dlaczego słońce słabnie podczas zaćmienia?

- Wasza magnificencja wybaczy, ale...

- Jeżeli słabnie, to znaczy że może umrzeć. Od czego?

Alchemik zachichotał niefrasobliwie.

- Ależ nie, nie sądzę żeby słońce mogło umrzeć. - Stwierdził, gdy już zapanował nad wesołością. - Ono nie jest żywe, jak wasza łaskawość czy ja, skromny sługa. Bliżej mu raczej do...

Umarł na skutek rozszarpania gardła, nie zrozumiawszy, jak chybione było jego ostatnie porównanie.

Vik tęsknił za prostym żywotem drapieżnika, prawie tak mocno, jak za stadem. Kiedyś nie musiał godzinami sprzątać po każdym posiłku.

 

***

 

To, że słońce nie było jakimś przepotężnym, okrutnym potworem, ze wzwodem i śmiechem napawającym się gehenną niewinnych, a płonącą kulą, niewiele zmieniało. Kto powiedział, że zemsta dotykać powinna jedynie bytów świadomych? A nawet jeżeli ktoś tak powiedział, to z pewnością nie byłby skłonny powtórzyć tego Vikowi w twarz.

Vik nie mógł zabić wroga, ale wciąż mógł zniszczyć przyczynę własnych cierpień. Stał na dziedzińcu zamku wzniesionego na zboczu Mont Blanc, otoczony wypiętymi na baczność artylerzystami. Mężczyźni w mundurach starali się przeniknąć ciemność, strzelając oczyma to na niego: tajemniczego bogacza i pracodawcę ukazującego im się po raz pierwszy, to na działo: metalowy cylinder wystarczająco wielki, żeby wszyscy mogli do niego wleźć, a pewnie i urządzić w środku bankiet z tańcami. Byli weteranami wielu konfliktów, służyli w wielu armiach i zdobywali militarne szlify na wielu frontach, ale żaden z nich nie strzelał dotąd z bombardy choćby w połowie tak masywnej i długiej.

- Będziecie strzelać w słońce. Do skutku albo do śmierci.

Setki lat doświadczeń ze słabiakami kazały Vikowi spodziewać się aktów niesubordynacji, protestów, w najlepszym razie głupich pytań.

Artylerzyści zasalutowali i wyrazili entuzjazm gromkim "hurra!". Strzelanie do słońca nie wydało im się jakoś wyjątkowo mniej sensowne od tego, czego wymagano od nich w czynnej służbie ku chwale tej czy innej ojczyzny. Dodatkowo górskie widoki były piękne, powietrze rześkie, zakwaterowanie przyzwoite, a szanse na to, że słońce odpowie na ostrzał kawaleryjskim atakiem od flanki, oceniali na znikome.

 

***

Przebywanie w grupie drapieżników było gorsze nawet od niechcianego towarzystwa pysznych słabiaków. W ludzkim świecie Vik uchodził właśnie za szlachetnie urodzonego kapitana przemysłu. W podparyskich kryptach traktowano go w najlepszym wypadku jak zdziwaczałego krewnego, w najgorszym jak pogrążonego w demencji dziada.

- Nie, Viktor. - Powiedział przewodniczący Vincent.

- Będziesz mówił mi Vik.

- Vik, tak... Doskonale, ale wciąż nie. Nie wspomożemy twoich... Planów naszymi środkami.

Miażdżąca większość zebranych poparła mówiącego, kiwając głowami i pomrukując z aprobatą.

- Co więcej, stanowczo prosimy żebyś powstrzymał się przed zgłaszaniem równie... Karkołomnych projektów w przyszłości. Nasze spotkania mają służyć wspólnemu dobru, a nie realizacji partykularnych interesów...

- Interesów? - Wtrącił jeden z młodszych uczestników spotkania, zaledwie kilkusetletni Vlad. - Jakich, kurwa, interesów? Nawet przecież nie mrzonek. Słyszeliśmy przecież. Ta nieżywa skamielina chce zmienić orbitę Ziemi, punktowo gromadząc ogromne ilości cholernie ciężkich metali w cholernie wielkich dołach, tak żebyśmy pewnego pięknego, ciepłego dnia wpadli naszą uroczą planetą w słońce. To nie interesy, to, kurwa, szaleństwo!

Przewodniczący Vincent przybrał zbolałą minę. Zebranie wszystkich prominentnych drapieżników w jednym podziemiu pochłonęło tyle trudu, że nie był pewien czy starczyłoby mu sił żeby powstrzymać uczestników przed ręko- i zęboczynami.

- Rozumiemy twój punkt widzenia, Vlad. Wszyscy kiedyś byliśmy... Młodzi, ale racz proszę baczyć...

- Kurwa! - Vlad nie planował baczyć.

- Wariat chce nas wykończyć! - dodał Vernon.

- Jakbyśmy nie mięli wystarczająco problemów ze słabiakami! - uzupełniła Vanessa.

Vik wstał i omiótł zebranych wzrokiem, każdemu obliczu poświęcając przynajmniej sekundę.

Spodziewał się negatywnych reakcji. Wbrew opinii większości, nie był na tyle oderwany od rzeczywistości, żeby oczekiwać, że stolicę Francji opuści w pociągu wypełnionym cudzymi pieniędzmi, żegnany życzeniami pomyślności w realizacji ambitnych planów zniszczenia słońca, ziemi i, przy okazji, okazji hojnych darczyńców. Jedyne, co chciał osiągnąć, to przekonać się, które z drapieżników dysponowały wystarczająco rozległymi pokładami energii i odwagi, żeby spróbować mu w czymkolwiek przeszkodzić. Naniósł owe indywidua na listę sojuszników słońca. Od Vlada zaczynając.

Wyszedł bez pożegnania, podkradając kielich krwi z wieka wiekowego sarkofagu. Uczestnicy tajemnych spotkań byli do niczego, za to katering był nieodmiennie wyśmienity.

 

***

 

Vik siedział w centrum dowodzenia ulokowanym na dnie samowystarczalnego, luksusowo wyposażonego bunkra.

Przed nim stał dwulitrowy słój wypełniony kłami drapieżników oraz panoramiczny monitor. Zwykł brać i wieszać całe głowy jako trofea, ale tłumaczenie słabiakowym interesantom, że kolekcjonuje rekwizyty z horrorów szybko stało się nudne.

Na ekranie monitora transmitowana była pierwsza w historii próba zniszczenia słońca o niezerowej szansie powodzenia. Ogień buchnął z dysz, przypiekając płytę startową i odrywając rakietę od rusztowania. Pojazd wyrwał się z objęć atmosfery, po czym rozpadł się na dziesiątki elementów. Główne silniki wróciły na płytę startową, posłuszne zaprogramowanym komendom. Nowe satelity dołączyło do sieci tych już orbitujących wokół planety. Bezzałogowy lądownik osiadł w pyle księżyca i uwolnił hordę kilkunastu ugąsieniczonych robotów, absorbując pełnię uwagi słabiaków. Opancerzona, obudowana lustrami głowica termonuklearna pomknęła do centrum układu.

W toku kilkusetletnich badań Vik ustalił, że cztery piąte masy słońca stanowił wodór. Molekuły wodoru ściskane i przypiekane w jądrze gwiazdy łączyły się ze sobą parami, tworząc hel i wydzielając energię, trafiającą na ziemię w formie ciepła i morderczego światła. Innym ciekawym faktem, który udało się Vikowi ustalić, było to, że wodór bardzo ładnie wybuchał, zwłaszcza jeżeli podgrzać go i ścisnąć przy pomocy bomby jądrowej.

To, że słońce nie wybuchało, w każdym razie nie wybuchało raz, dobrze i na zawsze, wynikało z tego, że nie było wystarczająco gorące, żeby zainicjować samopodtrzymującą się reakcję łańcuchową. Vik postanowił więc je trochę podgrzać.

Wystarczyło zdobyć materiały rozszczepialne, skonstruować ładunek termonuklearny, dyskretnie zapakować go do pojazdu kosmicznego zdolnego spenetrować fotosferę gwiazdy, ustalić najwrażliwszy punkt na dynamicznie zmieniającej się pseudopowierzchni plazmowej kuli, opracować trajektorię lotu wykorzystującą grawitację Jowisza, zainwestować jakiś gazyliard dolarów, nacisnąć wielki czerwony przycisk i czekać.

Rzucanie kamieniami w niebo było o wiele zabawniejsze. Także dlatego, że kiedy Vik miotał własnoręcznie, nie znał technik szacowania prawdopodobieństwa sięgnięcia celu. Przez tysiąclecia nauczył się tyle, żeby wyliczyć, że jego najnowsza próba zrealizowania zemsty ma nie więcej jak pół procenta szans na sukces.

 

***

 

Jak tylko Vik sfinalizował budowę sfery Dysona, zamykając słońce w kokonie z tworzyw i metali, oficjalnie przemianował megastrukturę na sferę Vaki.

Nikogo to nie obeszło. Był ostatnim z drapieżników, a słabiaki zbyt koncentrowały się na wielbieniu go niczym boga, żeby przykładać wagę do takich drobnostek jak nazwy. Podarował światu darmową energię, przekładającą się na bardzo tanią produkcję, która z kolei doprowadziła do powszechnego bogactwa. W opinii niektórych był nawet lepszy od boga, bo jak manna ma się do darmowych tosterów i seks-gadżetów? A że zrobiło się ciemniej? Cóż, trudno. Trudno dostrzec różnice w naświetleniu, kiedy człowiek realizuje się w wirtualu i zza przyciemnianych szyb autonomolotów.

Vik cieszył się całodobowymi spacerami i gromadził zasoby, sprawując niepodzielną, choć niejawną władzę nad planetą. Tu przerzedził populację, zapewniając słabiakom długowieczność i dobrobyt. Tam zniszczył kilka podejrzanie sprytnych węzłów globalnej sieci pod pretekstem walki o wieczne panowanie ludzkiej rasy.

Nie minęło milenium a przestał bawić się w subtelności. Wyłączył plantacje roślin, po czym wykończył osłabionych słabiaków globalną wojną termonuklearną, przy okazji wypalając wystarczającą ilość elektronicznych obwodów, żeby mieć spokój ze sztucznymi inteligencjami. Czy faktycznie istniały, czy nie.

Władca Ziemi wrócił do jaskini, z której wyruszył. Jedzenia dostarczały mu nanoroboty pichcące krew bezpośrednio z radioaktywnej, wypalonej ziemi. Systemy eksperckie, po jednym na każdą dziedzinę sztuki, zapewniały rozrywkę. Permutowały i rekompilowały więcej arcydzieł w godzinę, niż byłby w stanie wchłonąć przez rok. Zresztą i tak najbardziej lubił całodobowe spacery. Dawały przedsmak zwycięstwa.

Leniwie gromadził energię i przetwarzał materię, biorąc słońce na przeczekanie. Tysiąclecia nauczyły go cierpliwości i tego, że zemsta najlepiej smakuje na zimno.

 

***

 

Kiedy słońce wydostało się na wolność, paląc zdezelowaną sferę Vaki, pochłaniając Marsa i spopielając nieszczęsne resztki Ziemi, Vik znajdował się w bezpiecznej odległości, orbitując po obrzeżach układu. Odkąd został jedynym pasażerem macierzystej planety i zdecydował się na ostateczny kształt zemsty, zaniedbał naukę i samorozwój, poświęcając im niespełna godzinę tygodniowo. Mimo tego zrobił wystarczające postępy, żeby pretendować do miana najlepszego bioinżyniera Drogi Mlecznej. Lenił się przez pięć miliardów lat, ale miał za sobą pięć milionów lat badań i eksperymentów.

Zawieszony w próżni obserwował kontratak słońca, któremu skończył się wodór. Był o wiele większym drapieżnikiem niż kiedyś, ale wciąż powstrzymywał się przed atakiem, zadowalając się konsumpcją wyekstrahowanych z Ziemi pierwiastków. Miał kilometr długości, falliczny kształt i dwieście metrów średnicy. Przypominałby absurdalnie powiększony model działa, z którego kiedyś rozkazał prowadzić ostrzał, gdyby nie macki i nietoperze skrzydła.

I kły. Nie mógł się powstrzymać przed zachowaniem własnych kłów, dodatkowo doprawił sobie kilkaset nowych, bardziej odpowiadających majestatycznej skali.

Vik odczekał kolejne pięć miliardów lat, ostrząc sobie zęby. Słońce skondensowało się do rozmiarów nieboszczki Ziemi, zostając białym, wypalonym karłem. Vik rzucił się na ofiarę, ledwo ostygła, wgryzając się w dziesięć do trzydziestej potęgi kilogramów węgla i tlenu, doprawionych odrobiną helu. Ucztował milion lat, rozrastając się po tysiąckroć.

Kiedy spałaszował ostatnie cząstki i dopełnił aktu zemsty, nie odczuł spodziewanej ulgi. Zrozumiał dlaczego, zanim w pełni strawił zawartość zmodyfikowanego żołądka. To nie słabiaki zabiły jego stado. To nie słońce zabiło jego stado.

Winne było światło!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania