Jak powstają kręgi w zbożu (wersja poprawiona)
Dzień I: Starczów PKP – Doboszowice – Topola (wałem) – Błotnica – Kamienica – Biała Woda – okolice Borówkowej – Biała Woda – Złoty Stok
Dzień II: Złoty Stok (ambona myśliwska) – Skrzynka (szutrowa droga, widowiskowe polanki) – Złoty Stok (powtórnie ambona myśliwska)
Dzień III: Złoty – Biała Woda – Kamienica – Paczków (przystanek busów)
Wyjście w plener, ruszenie w trasę, wymarsz – i przypomina się od razu szybki start w pewnej znanej amerykańskiej firmie, która ma wyśrubowane tempo pracy i stale rekrutuje. Jednak nie psujmy sobie humorku tak przyziemnymi sprawami. Humorek to grunt!
A oto i zagajnik wraz ze starą topolą, co razem wzięte wyglądają jak dawny gród, mury obronne czy ruiny dostępne tylko dla mnie – tak czarownie rysują się pola przed Doboszowicami. Boże, jak ja lubię te gry wyobraźni wielkiej! A dalej: faceci koszą trawę na przejeździe kolejowym i mówią tak:
– No niezłe masz te chody.
Podziwiam lasek w stylu mazurskim (tuż przed Błotnicą, a zaraz za wałami Topoli się rozciągający). Potem jeszcze rozmowa w sklepie w Błotnicy. Małe sklepiki mają ten swój niepowtarzalny urok. Pani ekspedientka nastrojona jest wolnościowo, antyszczepionkowo i antysystemowo, ale za PiS-em stoi murem. Dobrze gada. Ja też w sumie jestem od błota do błotnickiego błota, od pluchy do pluchy, od kałuży do kałuży za wrednym kurduplem, choć jakby mniej ostatnio. Ale nie upolityczniam.
– Naprzód grubasie! – Zawsze tak do siebie mówię, choć jestem chudy jak wiór. – Naprzód grubasie! Patrz w dal i idź na przełaj, to jest na skróty! Triangulacja! Triangulacja!
Gubię się za Białą Wodą i nie dochodzę na Borówkową, tak jak planowałem pierwotnie. Drzemię w lesie, a tu drobny deszczyk: kap, kap. Do ambony po ćmaku wędruję, potem ogromna senność mnie dopada.
Błądzę z rana przed Chwalisławem, gdzieś na poletku strzeleckim. Przedzieram się przez nici pajęcze, błąkam tu i ówdzie, taplam się w rosie. A ta rosa poranna taka zimna, taka wredna. W końcu wychodzę z tego lasu i tej rosy i wpływam wprost we wszechocean byczków rozmaitych, dużych i małych, choć groźnych jednakowo, a one zagradzają drogę i nie chcą mnie przepuścić. Muszę je szerokim łukiem omijać, robić jakieś dziwne manewry, mając nadzieję, że zajęły się już na dobre skubaniem i żuciem. Mnóstwo trawy się przy tej okazji niszczy. Nigdy nie zapomnę, jak na mnie spojrzały, gdy znienacka nadszedłem, tak jednocześnie na mnie spojrzały, jakby się razem ze sobą zmówiły – rogaci przedstawiciele inteligencji stadnej, cała okrągła ich setka, to znaczy nie wiem, czy okrągła, bo nie liczyłem. I teraz prześlizgnąłem się, przecisnąłem, na paluszkach między byczymi kręgami przemknąłem i uciekłem w strony Chwalisławskie, a choć bez chwały i sławy, to jednak nie ze spuszczoną głową, a z kijem pasterskim w dłoni i z przywiązanym doń sznurem.
– Naprzód gruby! Idź na skróty, czyli na przełaj! Grunt to triangulacja! Triangulacja!
W okolicach Skrzynki gość rozgląda się za grzybami, jadąc niebieskim na pierdzącym motorku. Dalej droga szutrowa nowa. O, i jest drugi! Okazuje się, że to mój stary znajomy wypatruje prawdziwków. On się rozgląda, a ja o nie potykam.
Wytrawni grzybiarze (zajęci studiowaniem artykułu w lokalnej gazetce „Dziwne obiekty latające nad Chwalisławiem”), rozmowa z nimi. Ze Skrzynki rozpościera się widok na wzgórza magmowe, które wyglądają imponująco z perspektywy dalekiej: jak kopce, jak kupska, wielgachne kretowiska, lądowiska obcych.
Idę i mijam drzewa nieco mniej szlachetne, chaszcze po prostu, i kilka pniaków złączonych w coś na kształt wiązanki. Rosną przy starej poniemieckiej dróżce, gdzieś niedaleko miejscowości. Ta dróżka zostanie już na zawsze w mej pamięci.
Śliczna jasna łąka w stylu żywieckim, opadająca przy krańcach i z dużą ilością byczych kani. Nie zbieram ich, tylko podziwiam. Po pauzie obiadowej potykam się o maślaczki. Grzybnia rządzi!
– Naprzód gruby! Triangulacja! Triangulacja!
Z wieczora ogarnia mnie smutek niewysłowiony. Co będę robił bez matki, gdy jej braknie? Dlaczego czuję się tak obco w ukochanej ojczyźnie? Czy założę kiedyś rodzinę? Przecież właściwie nikogo nie znam. Jestem jak ten obcy pośród obcych. I smutna jest ta nasza przyroda o tej smutnej porze i słońce tak szybko gaśnie.
Obmywam się w ruczaju i podziwiam pajęczyny widziane pod światło przykrótkiego dnia. Złota żyła zawisa w powietrzu łukiem olśniewającej tęczy! Zaglądam do różnych ambon myśliwskich, zwiedzam Lasek Kościelny. Intrygująca nazwa, swoją drogą; taka historyczna. O, grzybki fioletowe i niebieskie i dziwne roślinki takie i owakie w lasie i pod...
Zachód słońca po dziewiętnastej podziwiany z jednej z tych ambon właśnie. Zaszło słońce, wzmógł się wiatr. Wszystko przebiegło błyskawicznie.
W sklepie na drugi dzień rzucam pytanko:
– No jak tam sąsiedztwo, dobre?
– A różne.
Mowa oczywiście o Czechach, bo tu Czechy naokoło. A na przystanku pod tym sklepem siedzi dziad z długą brodą; siedzi, pije piwo i rzecze tak:
– A daleko ty, bratku, idziesz? A wiesz, że tu niedaleko UFO wylądowało? Znaleźli kręgi w zbożu i na łące.
– Panie, daj mi pan spokój, alkohol to zguba narodu. – Czule oraz grzecznie go spławiam.
Paczków, bus „Rycerz”. Pani w busie paczkowskim rycerskim:
– Serce słabe, nogi jak banie, słabe, reumatyzm od siedemnastego roku życia, syn się powiesił, mąż zmarł. Same nieszczęścia!
Ta pani pachnie w charakterystyczny sposób, starsi ludzie tak właśnie pachną: słodkawo, kwaśnawo, niczym koper, niczym ogórki i kompot i sam nie wiem, co jeszcze.
Mijam żółty szlak, jadąc busem przez wsie rozmaite. Złote łany rzepaku na tle granatowych burzowych chmur podziwiałem tu ostatnio, kiedy byłem w maju. Mury pełne jajecznej zaprawy rozpadają się tu prawie na mych oczach. Kuszą drogi prowadzące donikąd, tonące w zieleni fantastycznej jak bajka, polne drogi tak tajemnicze, jak tajemnicze potrafią być tylko sny dziecka. Tak zgubić bym się chciał na tych drogach i bezdrożach i zostawić wszystkich ludzi het, het: i tych znanych, i tych całkiem obcych. I wniebowstąpić bym chciał za pierwszym lepszym zakrętem, pierwszym lepszym pagórem, gdzie za odległym horyzontem spoczywa jakaś niewysłowiona tajemnica i tęskno się człowiekowi robi, ciężko na duszy oraz sercu. Czasem szlaki przecinają gościniec wsi, tworząc z nią wzór krzyża. Ciekawe to zjawisko, jakby droga sama się równała: krzyż, pot i łzy.
Z tej fantastycznej perspektywy polne ścieżki wyglądają jak przedziałek na głowie mojej matki. Włosy z trawy układają się na boki: na prawo i lewo. A ja to wszystko podziwiam – tę urodę matczyną. Nawet nawłoć jawi się jak trwała ondulacja, a kłosy zbóż – niczym rozfalowane na wichrze kosmki. I jeszcze te słoneczniki! Jakby wyczarował je sam Schulz. Cierpią na gigantyzm, a choć cierpią, to i tak są śliczne. A wszystkie ich generacje rodem z bajki.
Muszę kiedyś zrobić trasę podgórską i połazić z dala od gór prawdziwych. Szlaki podgórskie są niedoceniane, traktowane po macoszemu. Tymczasem wcale do łatwych ani nudnych nie należą.
Sprawdzić, co dokładnie znaczy wyrażenie „babie lato” i dlaczego nie jest ono – dajmy na to – „babskie” albo „babiogórskie”? Jaka jest etymologia owego wyrażenia? Zaznajomić się z historią Zalewu Nyskiego, Paczkowskiego i Zbiornika Topola oraz doczytać: „Kręgi zbożowe Ziemi Lądeckiej – wielkie oszustwo” niejakiego Żołnowskiego. Kurcze, coś mi to nazwisko mówi, coś mówi...
Komentarze (3)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania