Poprzednie częściW Szponach Władzy - Prolog

W Szponach Władzy - 1

- A co byś chciał robić, jeśli jutro byłby koniec świata?

Skośnooki wyjrzał za okno samochodu, zastanawiając się nad pytaniem młodszej siostry. Zauważył sklep z grami komputerowymi i od razu pomyślał o swojej ulubionej.

- Nie wiem, czy wolałbym być z wami, czy pozabijać sobie jakieś zombie – przyznał szczerze.

Dziewczynka pokiwała głową, przygryzając dolną wargę.

- A mogłabym pójść z tobą na zombie? – zapytała.

- Nie – westchnął z irytacją. – To nie jest zabawa dla małych dziewczynek. Rozciąłbym takiego zombiaka w pół, a ty uciekłabyś z piskiem.

Ich ojciec chrząknął ostrzegawczo, ale nie powstrzymał tym swojego syna od rozwijania jego wypowiedzi.

- A wiesz, że według jednej japońskiej legendy jeśli zdenerwujesz samuraja, to on ma prawo odciąć ci głowę?

- Kiichi – przerwała mu matka. – Dość. Ona ma dziewięć lat.

- No co? – obruszył się chłopak. – Tylko rozmawiamy.

- To rozmawiajcie o czym innym.

Chwilę później usłyszał, jak matka szeptem zadawała pytanie swojemu mężowi, gdzie ich dziecko wyczytało takie rzeczy.

- Jestem zapobiegliwy – wciął się w ich cichą rozmowę. – Wolę już wiedzieć jaki styl walki wybrać, w razie czego.

 

Spojrzał na krew spływającą z jego miecza, jak powoli, równomiernie kapała na trawę. Jej wszechobecny zapach wydawał mu się być jak trucizna, która wnikała przez jego nozdrza do umysłu, zostając tam jak pieczęć nie pozwalająca mu zapomnieć o tym, kim się stał.

Podniósł wzrok i cudem powstrzymał odruch wymiotny. Potwory były o wiele bardziej obrzydliwe, niż przedstawił je Henrik, tym bardziej gdy już rozprawił się z nimi i miał przed sobą jedną wielką czerwoną maź, z której trudno byłoby odróżnić jakiekolwiek części galaretowatych ciał.

W chwili słabości omal nie przegapił znajomego trzepotu skrzydeł. Za jego plecami zbliżał się do niego terrodaktyl – przypominający latającego dinozaura potwór, przedstawiciel gatunku, od którego zarobił najwięcej ran będąc nastolatkiem. Jednak przez te wszystkie lata zdążył nauczyć się ich taktyki lepiej, niż czyjejkolwiek.

Zamachnął się mieczem i drasnął stworzenie w skrzydło. Krew trysnęła na podłoże i to było impulsem, który zmusił terrodaktyla do ucieczki – potwór zatrzepotał panicznie skrzydłami i ruszył wysoko przed siebie, zsyłając czerwony deszcz na sprawcę swoich ran.

Chaos został w miejscu. Było mu nawet szkoda zranionego stwora, ponieważ nie atakował go z żądzy zemsty, tylko w samoobronie – odcinanie głów stało się jego odruchem, a gdy mu się to nie udawało, żal mu było istoty, która musiała później długo męczyć się z ranami.

Wygiął rękę do tyłu, chcąc włożyć miecz za pas na swoich plecach.

Zaciskające się na nim zęby niemal wytrąciły mu broń z ręki. Złapał obiema dłońmi miecz, zwinnie obrócił się w bok i będąc nadal w sztywnym uścisku tępych szczęk odciął bezkształtny łeb przeciwnika. Lecz było już za późno. Pozbawiona życia kreatura runęła na ziemię, jej martwe, drętwe szczęki pozostały w swoim ułożeniu – wojownik nie miał szans wyswobodzić się z ich uścisku. Lądując na podłożu poczuł tępe kły wbijające mu się w brzuch, górna szczęka zraniła mu plecy. Ból sparaliżował go, miecz wypadł z dłoni. Był uwięziony. Nie mógł się ruszyć. Był sam.

Jego krew spływała do gardła potwora i na zewnątrz, czuł ohydne zęby w swoim ciele, jak dotykały jego kości i tkwiły głęboko w tkankach. Gdyby był zwykłym człowiekiem, nie przeżyłby następnej godziny.

Nie mógł sięgnąć po miecz, aby się dobić. Nie wierzył w to, że ktoś go znajdzie.

Pełen wściekłości, bezsilny krzyk przeszył powietrze, strasząc wszystkie terrodaktyle wokół.

 

Korytarz był obskurny i akurat na tyle szeroki, aby pomieścić trójkę kroczących nim o nadzwyczaj porannej porze osób. Vin specjalnie podłożyła nogę Sethowi, a gdy ten potknął się i prawie runął na ziemię, zarzuciła pofarbowanymi na niebiesko włosami i uśmiechnęła się niewinnie.

- Potrzebuję kogoś związanego z wodą, bo poginęło mi ostatnio dużo takich – oznajmiła, przerywając ciszę.

- Tym razem nie wejdę ci w paradę – przyznał Seth. – Potrzebuję elektryczności.

- Pytamy pierwsi – zastrzegła Vin.

Kungen pokiwał głową.

Umundurowany mężczyzna wskazał im wejście do przestronnej jak na obowiązujące standardy celi.

Tym razem więźniowie wyglądali przeciętnie, nikt nie rzucał się od razu w oczy. Zajmowali cztery drewniane krzesła, do których ich ręce i nogi przywiązane były grubymi sznurami. Tylko jeden z nich patrzył odważnie na przywódców. Reszta wbijała wzrok w podłogę.

- Czy ktoś tutaj ma zdolność związaną z wodą? – zapytała bez zbędnych wstępów Vin.

Nikt się nie odezwał. Gdy oczekiwaniom Setha również nikt nie sprostał, nonszalancka dwójka spojrzała na swojego towarzysza, który zakręcał na palcu prawą stronę swojego blond wąsa. Vin przewróciła oczami. Czuła, że nigdy nie pojmie, jakim cudem kraina, której przewodził Kungen, jeszcze się trzymała.

- Czy ktoś tutaj słucha metalu? – zapytał zupełnie poważnie blondyn.

Seth parsknął ostentacyjnie śmiechem, ale ucichł, gdy Vin uderzyła go łokciem pod żebra. Jeden z więźniów podniósł lekko głowę, jakby miał zamiar się odezwać, ale gdy tylko złapał kontakt wzrokowy z dziewczyną, z powrotem szybko wgapił się w swoje buty.

- Jeżeli już jesteś takim tchórzem, to teraz jest najlepszy czas, abyś się odezwał – rzuciła surowo.

- Nie bój się, moje państwo jest najlepszym, do jakiego możesz trafić – oznajmił majestatycznie Kungen, patrząc na nieśmiałego chłopaka zza lekko zakrywających mu oczy dredów.

- Słucham metalu – powiedział grubawy, niski więzień, przerażony tak bardzo, że nawet nie wpadł na to, aby zaprzeczyć Vin po tym, jak nazwała go tchórzem.

- Mark – król odwrócił się do stojącego za celą strażnika. – Uwolnij go. Idzie ze mną.

Strażnik podszedł do krzesła schwytanego z nożem i rozciął liny na tyle nieostrożnie, że skaleczył mu rękę. Czarnowłosy wstał powoli i spojrzał lękliwie na swojego nowego przywódcę. Chwilę po tym strażnik popchnął go w stronę wyjścia.

- Jak masz na imię? – spytał zdawkowo Kungen.

- Alex – odezwał się cicho chłopak.

- Świetnie – oznajmił król, jakby coś go to obchodziło. Odwrócił się zamaszyście i ruszył z powrotem korytarzem, oglądając się raz, aby sprawdzić, czy nowy obywatel za nim podąża. – Dwie zasady, Alex. – rzucił w przestrzeń, patrząc przed siebie. – Po pierwsze, nie zabijaj ludzi, tylko potwory. Po drugie, jeśli nie dasz rady zabijać potworów, to chociaż od nich uciekaj.

 

Mały, rachityczny smok poderwał się w panice do lotu, słysząc skrzypienie otwieranych drzwi. Do sklepu wszedł wysoki, szczupły mężczyzna, na którego widok sprzedawca schował pod ladę zeszyt, w którym chwilę wcześniej pisał. Giermek króla już miał się odezwać, ale za nim do sklepu wszedł klient.

Nastolatek, który chciał tylko kupić płatki śniadaniowe, niemal zapomniał za nie zapłacić – zapatrzył się w ubranego w kolory herbu królestwa mężczyznę, który bez żadnego pytania przykleił na ścianie plakat informujący o koncercie przed pałacem króla, mającym się odbyć jeszcze tego samego dnia.

- Skradanie poziom najwyższy, Johannes – mruknął Kaspar, przy okazji wyrywając klienta z zamyślenia.

Giermek odwrócił się do niego twarzą – pomalowaną całą na biało, z czarnymi i czerwonymi, ostro zakończonymi obwódkami wokół oczu, i czarnymi ustami. Uśmiechnął się szeroko, wręcz teatralnie.

- Dziękuję – odpowiedział, jakby uznawał słowa Kaspara za szczery komplement, i ukłonił się nieznacznie.

Nastolatek uciekł ze sklepu, przytulając zakupione opakowanie płatków jak dziecko.

- Czy mógłbyś raz w życiu przyjść tu nie wypędzając mi wszystkich klientów? – zapytał sprzedawca, zupełnie jakby miał w tym jakiś interes, sklep nie należał do króla, a płaca dla wszystkich zawodów nie była taka sama.

- Ech, Kaspar, Kaspar – westchnął Johannes, przy czym brwi jego rozmówcy prawie schowały się pod jego kręconymi włosami; naprawdę miał na imię Tim, ale król nazwał go Kasparem, gdyż jego imię powtarzało się z imieniem jednego giermka. Nigdy nikomu się tak nie przedstawił, ale jedyną osobą, która zwracała się do niego jego prawdziwym imieniem, była jego dziewczyna. – Powinieneś przestać się tak martwić o innych ludzi. Tamten chłopiec trochę sobie pobiega, spali kalorie, które potem uzupełni tymi płatkami.

- Czego chcesz? – przerwał mu sprzedawca.

- Niczego – powiedział powoli giermek. – Tylko nie zrywaj tego plakatu – dodał naprędce. Oparł się o ladę i spojrzał na książkę, która leżała w tym tygodniu na najbardziej widocznym miejscu. Uśmiechnął się na widok 1984 Orwella, bo to było coś, czego można było się po Kasparze najbardziej spodziewać. – Czytasz to już swoim dzieciom na dobranoc? – zagaił prześmiewczo.

- No coś ty! Same sobie czytają – odpowiedział sarkastycznie mężczyzna. Jego córka miała sześć lat, a syn cztery.

Smok-karzeł wleciał na ladę i zaczął się po niej przechadzać z gracją, wymachując radośnie ogonem. Gdy prawie strącił na podłogę butelkę wody smakowej, Kaspar złapał ją w locie i zmierzył stwora złym wzrokiem.

Zapotrzebowanie na sklepy było tak małe, że sprzedawał praktycznie wszystko; od pożywienia, przez umeblowanie, po książki. Poza jego interesem były jeszcze dwa; jeden z odzieżą, drugi z bronią. Kaspar wcale nie chciał być sprzedawcą, ale nie miał innego wyjścia, bo w takim państwie nie było wielkich możliwości. Nie mógł też założyć zespołu, bo jako jedyny z całego społeczeństwa nie był fanem metalu – w poprzednim wcieleniu słuchał punku, a nikt poza nim nie był tym gatunkiem specjalnie zainteresowany.

Trafił do tego miejsca przez przypadek. Gdy przebywał w więzieniu, w nocy przed wybieraniem obywateli przez przywódców próbował uciec; nie udało mu się to, a strażnicy ogłuszyli go, tak, że nie odzyskał świadomości do przyjścia przywódców. Kungen wybrał go na ślepo, bo miał na sobie koszulkę Sepultury. Oczywiście później został przeegzaminowany z twórczości zespołu, aby udowodnić, że nie był pozerem. Nie był. Ale poza Sepulturą, z metalu słuchał jeszcze może pięciu zespołów.

- Ty i Maeve powinniście trochę przystopować z robieniem z waszych dzieci geniuszy – zauważył Johannes, odkładając książkę, którą zaczął oglądać.

- Nie mów mi, co mam robić – uciął stanowczo Kaspar. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i wyprostował się, ale nie dodało mu to powagi, bo był niewysokim i drobnym człowiekiem. Dodatkowo, chwilę po tych słowach jego skrzydlaty podopieczny uderzył go ogonem w twarz. – Nie robimy z nich geniuszy, tylko zorientowanych w świecie ludzi. Bo żyją w dość niebezpiecznym miejscu.

Wziął smoka na ręce i zestawił go na podłogę, co stwór skomentował wypuszczając z nozdrzy kłąb dymu. Johannes odsunął się lekko, próbując się nie zakrztusić.

- Okej, Kaspar – skierował się do wyjścia. – Nie kombinuj już nic.

- Miłego dnia, Johannes – mężczyzna zasugerował mu, że mógłby już wyjść.

Giermek poczuł się urażony.

- To nie my jesteśmy twoimi wrogami, pamiętaj – rzucił na odchodnym i zamknął drzwi.

Ledwo został sam, Kaspar wyciągnął spod lady zeszyt i zasiadł na przymałym krzesełku z długopisem w ręce. Postarał się zignorować wszelkie harce, które odprawiał na środku sklepu niepełnosprawny smok i zaczął pisać nierówne, w zbyt wielu miejscach połączone litery.

To nie życie, które prowadzimy, lecz życie prowadzone za nas.

Dźwięk wypadających z kosza pomarańczy postawił mężczyznę z powrotem na nogi. Westchnął z zażenowaniem i podszedł do pojemnika, z którego w tym momencie wystawały tylko tylne łapy i ogon smoka. Odsunął kilka owoców i wyjął stwora z kosza.

Brutus nie był zwyczajnym smokiem; urósł do wielkości średniego psa i to był koniec jego możliwości. Większość swojego życia spędzał z Kasparem w sklepie, ponieważ nie nadawał się do walk, które były jedną z zasad funkcjonowania trzech państw magicznie uzdolnionych ludzi. Każde z przywódców miało do dyspozycji dziesięć smoków, które co poniedziałek staczały walkę – w tym przypadku Kungen miał pecha, bo jego drużyna była niekompletna, a od każdej walki zależało, czy dane państwo będzie miało zapewnione przez rząd wszelkie dobra materialne.

O tym Kaspar zdążył zapisać już wiele stron swojego zeszytu. Gdy tylko w sklepie brakowało klientów, mężczyzna spisywał wszystko, co uważał za niesprawiedliwe, wkładając w to fabułę, tworząc prawdziwe książki, które za przeciętnego człowieka uznane by były za wybujałą fantastykę. Ale on tak żył.

I wierzył w to, że pewnego dnia cały świat się o tym dowie.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania