Walentynki roku 2100

Walentynki roku 2100.

- Daj wódę - mówię krzywo do barmana i macham ręką, bo może wpadnie coś w obmierzłe palce.

- Huooooyyy - odpowiada, bo jest kosmitą. Ja już nic nie mówię, bo myślę, że zrozumiał. Patrzę tak trochę dziko i poszukuję. Są dzisiaj walentynki. Warto by było coś upolować, a stawy ostatnio suche. Patrzę więc tak i patrzę i, kurczę, nic nie widać. Ciemność. Macham znów do barmana, on odmachuje którąś tam macką i brzęczy. Coś tam nalewa do szklanki; chyba rozumie. Patrzy na mnie czymś co przypomina podbródek i daje szklankę. Biorę i woda. Kreska zaginęła, ale jakoś bardzo mnie to nie rusza. Lepszy rydz niż nic; szczególnie w tak cholerny dzień. Macham więc dalej i patrzę znów. Nadzieja ucieka, w gardle zasycha (woda już wypita). Wtem, drzwi się otwierają i wszyscy oczy (lub inne organy) w stronę właśnie to otwartych drzwi. I patrzą i widzą, i ja widzę. Stoi dziewoja czerwona, znaczy włosy ma czerwone, i patrzy. Znaczy, rozgląda się bardziej. Czerwone oczy też wędrują i ja wędruję za jej wzrokiem; inni też. I bierze zamach taki lekki, że hej i stawia krok, i idzie. No idzie i patrzy, i ja patrzę. Roznegliżowana nie jest, ale strój dość skąpy. Jakiś tam biustonosz, jakieś buty wysokie, jakieś coś tam - typowa łowczyni z gorącej planety. I już nie patrzy, bo siedzi. Co więcej, siedzi obok mnie i mówi coś do barmana. Nie bardzo rozumiem, bo to pewnie któryś z miliarda dialektów kosmosu, ale mi to nie przeszkadza, bo dziewoja ma głos niebiański, jakby niepasujący do aparycji. I prostuję się zręcznie, co by sylwetkę uwypuklić, i patrzę na innych, a tam głowy spuszczone i łzy w oczach; wiedzą, że ona jest moja. Poprawiam poszarpane włosy i patrzę na nią szarmancko, a ona oczy w barmana i czeka. Chwila dosłownie, sekunda, a jej wzrok już na mnie. Serce przyspiesza, adrenalina skacze; czas zacząć rozmowę. Chrząkam romantycznie i szukam tematów do rozmowy, i znajduję. Minęła dosłownie milisekunda, jeden impuls nerwowy, a ja czułem jakby to wieczność była. Zdaje się, że lekko wzrok odwraca, lecz ja ją w porywie zatrzymuję i mówię:

- Jak walentynki?

A ona patrzy tak jakoś niepewnie, jakby zapytał o coś nieprzyzwoitego, gorszącego. Po chwili wzrok jej się zmienia i szkarłat jej oczu wydaje się jakby poczciwszy.

- Nigdy nie słyszałam o walentynkach. Mógłbyś wyjaśnić? - pyta niewinnie; jak dziecko dosłownie. Ja zaś przyparty do muru, bo co tu jej powiedzieć. Miało być romantycznie i z łóżkiem, a wychodzi kindergarten. No cóż, dama w potrzebie, więc jej wyjaśnię.

- No wiesz... Święto migdalenia, święto zakochanych. Się ludzie kochający spotykają i obdarowują prezencikami i duperelkami - brzmiałem prostacko i prymitywnie, lecz nie wzbudziłem w czerwonej panience żadnych konwulsji, więc nie było tak źle. Wzbudziłem natomiast jej kosmiczną ciekawość, bowiem jej oczy jakby trochę zabłysły i mówiły:

- Na mojej planecie nie obchodzimy takiego święta... Brzmi dosyć dziwnie i... prymitywnie. To święto Ziemian, czyż nie? - zapytała znowuż, choć z mniejszym entuzjazmem. No to wpadłem; miała być pogawędka romantyczna, hollywódzka, a wychodzi kolejna nudna rozmowa na temat "Jacy to Ziemianie są zacofani i prymitywni". Eh, no cóż, panienka w potrzebie, ruszam na ratunek:

- Ta, to święto obchodzą Ziemianie - i powiedziałem sucho i byłoby tak pięknie, może nawet bym zmienił temat na romantyczniejszy, a tu mimochodem: - A z prymitywnością nie ma nic wspólnego - i wykrakałem. Konwulsji nie wzbudziłem, bo czerwonowłosa pannica widocznie wychowana, ale poczułem i ona poczuła, że nie to miałem powiedzieć.

- Obdarowywanie się prezentami jest prymitywne - odrzekła z akcentem na "prymitywne". I zaczęło się. Obudziłem w niej typową kosmiczną dumę i wstała z siedziska, i wzięła prawą rękę na prawie gołą pierś, i zaczęła wylewać swą dumę i wyższość ze swego serca:

- Na mojej planecie dwójka zakochanych, żeby wzmocnić swą miłość udaje się na wspólne polowanie. Biorą wtedy dwie włócznie zatopione w krwi swych wierzchowców i idą w najciemniejszą dżunglę by wspólnie zabić ogromnego zwierza. Przynoszą wtedy jego truchło do wspólnego domostwa i razem go spożywają, aby zjednoczyć się we wspólnym posiłku. I jedzą tak całą noc i następnego ranka z kości zwierza czynią sobie nowe włócznie na kształt poprzednich. I to jest prawdziwy akt miłości! Nie jakieś tam prymitywne obdarowywanie się prezentami, jak to czynią Ziemianie - i skończyła w końcu swój wywód i usiadła lekko obrażona i dumna. Dzięki bóstwom, że już skończyła, bo było to przeżycie jak zwykle okropne. W międzyczasie z czeluści obrzydliwości wyłonił się niekształtny barman i niechlujnie podał gorącej dziewoi zamówiony jakiś czas temu trunek. Patrzę jak pije i widzę, że pije jakieś pomarańczowe coś, czego napojem bym nie nazwał. I siedzę tak jakoś dziwnie i ona siedzi dziwnie popijając kosmiczną ciecz, i myślę ciągle, bo nie wiem co dalej. Wiercę się trochę, patrzę w czerwień jej włosów i podejmuję krok:

- No i co dalej? - zapytałem zagubiony i przybity ja, człowiek.

- Jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia, to możemy siedzieć w ciszy - odrzekła sucho, już bez dawnego zaciekawienia, czy entuzjazmu. I zabolało to cholernie, bo znowu przegrałem z kosmiczną dumą. Nie wiem czemu, ale wygląda na to, że każda istota nieludzka cierpi na jakiś uraz do rodzaju ludzkiego i na ten uraz różnie reaguje. Wygląda na to, że ludzie są zbyt prymitywni, by nawiązać sensowny kontakt z Zpozaziemią. Albo przynajmniej ja jestem, bo to już nie pierwszy mój kontakt bardzo bliskiego stopnia i nie pierwszy nieudany. I wygląda na to, że czerwonowłose dziewoje bardzo łatwo urazić i mógłbym jednak kontakt nawiązać unikając tematu Ziemi, ale mi się nie chce. Wypiłem jakąś dziwną, kosmiczną wodę i myślę, że walentynki to tylko na Ziemi i wróciłbym w sumie chociaż na chwilę. Bo ładne dziewczyny są w całej galaktyce, a czerwone włosy to nie wyznacznik jakości.

 

***

 

Pomyłka. Na Ziemi podobnie. Tyle lat świetlnych tak szybko zmarnowanych, a korzyści żadnych. Chyba zaczepianie ludzi w barach czy na ulicy działa tylko w serialach. No nic, zostają jeszcze domy publiczne, choć one nie mają tego klimatu walentynek. Ehh...

Średnia ocena: 3.4  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Felicjanna 14.02.2018
    Nie wiem, kto Cię na dwa ocenił, bo to jest świetne i takie se-dno... heh, czwarte, aż mam ochotę Cię przytulić.
    Pozdrówka
  • Pan Buczybór 14.02.2018
    dzień przytulania był kilka tygodni temu, ale dzięki
  • lisoka 14.02.2018
    To opowiadanie jest naprawdę dobre. Pokazuje ten cały bezsens obchodzenia Walentynek. Do tego świetnie napisane. Pozdrawiam!
  • Pan Buczybór 14.02.2018
    Dzięks
  • Luk Kope 15.02.2018
    "Są dzisiaj walentynki. Warto by było coś upolować, a stawy ostatnio suche" - Ekhm...

    I, i, i, i, i... - To wszystko co widzę w tym tekście. Plus dziwaczne konstrukcje językowe. Co zdanie to jakaś wtopa.

    Kiepskie, po prostu.
  • Pan Buczybór 15.02.2018
    ha, dzięks za opinię

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania