Poprzednie częściWardnikant cz. I

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wardnikant cz. III.

V. Idylle. Straty

 

- Jezu, idziesz, czy nie? - Patrycja prawie wlecze mnie za sobą. Zapewnia, że nie ma się czego bać, stary dzwon jest suchuśki i ani-ani nie woniaje, musiał umrzeć jeszcze w dwudziestym wieku, a tylko totalny dzieciuch bałby się takiej suszonki; nazwała go nawet Precelek, normalnie jak u Schulza - Traktat o manekinach, siedzi taki, wieczny telewidz - i nikogo nie zaczepia; nie muszę się z nim ściskać, witać, macać, w ogóle nie ma potrzeby, bym na dziada patrzyła; mogę zwyczajnie spuścić wzrok, uniknąć...

Tia - łatwo jej powiedzieć - nie jest zajęczego serca, jak, kuźwa, ja. Zawsze wydawało mi się, że nie należę do przesadnie strachliwych, żadne tam podskakiwanie pod sufit na widok myszy, jak nastoletnia panienka z dobrego domu, pensjonarka; żadna tam delikatność spierdoleńcza, usprawiedliwianie dwóch lewych łąp i głupkowato-dziecinnego charakteru, pretensjonalności - płcią...

Ale to, zwłoki, w dodatku mocno nieświeże... Pati zaklina się, że nie wyglądają jak zombiak, szary dziadunio zdrzemnął się parędziesiąt lat temu oglądajac Złotopolskich i tak został... wierzyć?

Zostaję - dosłownie - wciągnięta w krzaki. Pół biedy że to jaśmin, a nie na przykład, jeżyny.

Przedzieramy się do drzwi. Jest środek dnia, jednak ze strachu, prawie bezwiednie wyciągam telefon, żeby sobie przyświecić. W opuszczonych domach - nawet, jeśli nie mają zamkniętych okiennic, zaciągniętych zasłon, okien zabitych deskami, czy dyktą - nie ma siły, zawsze MUSI być ciemno. Takie ich prawo i obowiązek - rozsiewać czerń, rzygać w środku ciemnidłem, rozprzestrzeniać mrok naokoło, roztaczać na podwórko, albo, jeśli są szczególnie duże - nawet na sąsiednią posesję, wlewać do sąsiadów nieprzyjemny klimat (w płynie!), atmosferę rodem z podrzędnego horroru.

Niczym (szara? zasuszona?) kukła daję się wepchnąć do sieni.

Opuszczone budynki, zwłaszcza domy, to jednak krewniacy (po mieczu? kądzieli?) cmentarnych kaplic. Ten sam trupi, paskudny klimat. Jakby się było w przedsionku... Niczego, nie Piekła, ale Wielkiej Pustki. Chałupa-wieża milczenia, gdzie z braku laku za sępy muszą wystarczyć pospolite, polskie myszy, szczury i pająki, lisy, kuny i łasice - jeśli wyczują woń rozkładu i zlezą się na wyżerkę, zanim klient obgnije do reszty.

Wchodzimy do kuchni. Typowo tu, wiejsko-kaflowo, parę saganów na fajerkach, stół, krzesła, nawet ekspres do kawy, przedpotopowy czajnik elektryczny.

W kredensie - fajans z fajansu, kubki, kufle, talerzyki, gliniane, niby-ozdobne ptaszki z otwartymi dzióbkami, które od epoki co najmniej Gomułki usiłują zaśpiewać, albo wydać jakikolwiek dźwięk, dokumenciska jakieś zalegające na radiu diora promyk-lux, sztućce, puszki po ince, herbacie...

Patrycja ciągnie mnie dalej. Chcę zaoponować, że nie, zostaję tutaj, im dalej od zwłok - tym lepiej, możesz mi z łaski swojej oszczędzić ich widoku, pieprzona sadystko, co lubisz się gapić na trupy, może podnieca cię, jak ktoś się boi, lubisz straszyć ludzi - przyznaj się - każesz mi się z nim przelizać?

Pokój - królestwo kurzu i dziergatoryki najwszelakszej: makatki, serwetki, gobeliny, wółczkowe pająki, marzuty, bieżnik na ławie, pokrowce na krzesła, wszystko, ach wszystko dosłownie spowite kurzem, obsypane nim, jakby rozmyślnie i z namaszczeniem.

Siedzący w fotelu, strupieszczały, wcale a wcale nie straszny dziadzio - również. Drzemie, chudzina, złożył głowę na ramieniu, dłonie splótł na brzuchu - i śni o krainach suchych jak pieprz, od tysięcy dni przemierza bezdroża strychów i piwnic, kula się po pustyniach porośniętych kwitnącym, szarym piaskiem...

Głowę ma ażurową, jej wygląd przypomina mi porwane gniazdo os, albo banię szerszeni. Rysy twarzy - zatarte, pełne dziur, papierowe policzki odsłaniają swoje kolejne warstwy - ścięgna, czaszkę...

Wszystko - jakby z tektury, albo ulepione z papier-mache, rozmiękczonej w wodzie i zlepionej w kulkę srajtaśmy.

Ciemna plama na materiałowych spodniach , koszuli w kratę. Przeciekło się troszeczkę dziadziowi, wykapało z niego nieco płynów ustrojowych. Sama sie sobie dziwię, ale widok ludzkiej padliny nie wywołuje we mnie uczucia strachu, obrzydzenia, nie chcę spieprzać stąd jak najszybciej.

Pan gospodarz nie odstręcza mnie również zapachem; nie, żeby paroletni trup roztaczał woń wody toaletowej Chanel Little Rose; po prostu, cholercia, nic nie czuję. Albo to z nerwów, albo właścicielowi przybytku tak dobrze, samoistnie się wyschło; rodzice mieli kiedyś polakierowany łeb szczupaka i parę wypchanych kur i pamiętam, że te zwierzęce truchła albo były źle zakonserwowane, taksydermista-amator pokpił robotę, albo tak miało być, bo trup, nawet pełen waty szklanej, czy pociągnięty lakierobejcą - to jednak w dalszym ciągu trup; bo waniało to siakoś tak nieprzyjemnie.

"Wieczny telewidz" - ani trochę, siedzi pokorniusienko przed czarno-białym, kineskopowym unitrasem, nie chcę podchodzić bliżeej, ale chyba neptunem - i nie ma najmniejszej ochoty podśmierdywać. Może znudziło mu się, wycapił wycapił już swoje za młodu, będąc świeżym denatem cuchnął na całego, straceńczo, po sybarycku, jakby jutra miało nie być - a teraz zwyczajnie ma dość?

- Ej - zobacz, czego słuchał! - Patrycja przegląda piętrzące się na pianinie, tak, w zamieszkanej przez trupa-samotnika, podleśnej, biedniuchnej chałupie stoi takie cudo, co prawda radzieckie, marki Biełarus, a te, jak wiadomo - słyną z fatalnej jakości, to najgorszy chłam dla amatorów, a nie poważny instrument muzyczny - ale zawsze.

Ciekawe, skąd wziął, dziadunio, klawiszastą szafę na wysoki połysk, lśniącą fornirem? Pracował jako nauczyciel, ukradł z jakiejś opuszczonej szkoły-tysiąclatki, skrzyknął paru chłopa, zaprzągł siwka do wozu - i pojechali na jumę, wytaszczyli białorusa?

Próbuję sobie wyobrazić taką scenkę rodzajową. Aż się uśmiecham. Stary kawaler, który poczuł w sobie zew chopinowski, zapragnął zostać drugim Rubinsteinem, uprosił kumpli w waciakach i kufajkach, by pojechali z nim po piano-forte... Krystian Zimerman w gumofilcach ćwiczy gamy, pasaże na kradzionym sprzęcie, choć nie ma zielonego pojęcia, jak...

- Psychodelaxy, Ravinbjer... No niemożliwe... - wytrzeszcza oczy Pati.

- Osiemdziesiąty piąty, nawet czwarty... Jedne z pierwszych zespołów w Polsce grających elektro... nikę... jeszcze za Komuny, prawie w Stanie Wojennym słuchał prekursorów techniawy... Skąt do, do cholery, wziął?

- Pewnie synio, albo córka przywiozła z miasta.

- Jak się nazywa świecki, co złożył śluby, na przykład czystości?

- Y... co?

- Nie przypadkiem - numerariusz? O - habit. Kolo był mnichem, czy...

- Iluminatem pewnie. Daj spokój, kupił chałat w ciuchlandzie. Luźny, wygodniejszy od dresu... I miał w czym ganiać krowy na pastwisko. Na tym bezludziu - nikt nie widział, więc kto miałby wyśmiać...?

- ...nie ma różańca, ani jakichś emblematów, czy tam - ryngrafów...

- Kapucyn boży, marszczący się od pasa w dół... - próbuję być zabawna.

- Tu mamy spać? Z... koło niego? - zmieniam nagle temat. Pati jest zaaferowana szpargałami.

- Jan Kanty Rybak, Elwersi... Zajebiste płyty. C... co? Nie, tam idź, jest druga izba - wskazuje kremowo-żółte drzwi. Zamknięte. Nie, żebym się bała. Co gorszego od suchych zwłok może za nimi być? Żywy truposz? Niezaschły, cały w robakach? Wyczułabym już dawno.

- Nie spodziewałam się, że tu w ogóle był prąd. A on ci, kuźwa, słuchał...

- Może był masonem? - wpadam na genialny trop. Patrycja patrzy zaskoczona, jakbym pierwszy raz w życiu powiedziała coś niedurnego. Patrzcie - oślica przemówiła ludzkim głosem!

- A wiesz... może?

- Mają różne obediencje, dzielą się na loże... Ten - pewnie należał do Wielkiego Wschodu Polski, piastował jakąś pojebaną godność, Wielkiego Jałmużnika, czy Odźwiernego, jeździł do Warszawy na spotkania. Stąd pewnie - płyty. Jakby je odtworzyć od tyłu - usłyszysz przesłanie, może wykład. Cholernie stara sztuczka, mówię ci - podpuszczam dziewczynę.

- Pie... dolisz...

- Innego wytłumaczenia nie widzę. Poszukaj fartuszka, albo jakichkolwiek rzeczy z okiem w trójkącie, wiesz - symbolem Boga. Miecze, szable, jakieś ordery, łańcuchy...

Wierzy mi, wariatka! Otwiera szafę w poszukiwaniu wolnomularskich westymentów.

Naciskam klamkę. Zimny pokoik bez okien, komórka właściie. Łóżko o bogato zdobionych szczytach, damskie, bo z wyraźnymi kwiatami łoże pani domu (o ile była tu kiedykolwiek taka), lampa stojąca w kącie jakby za karę, smutno i ze wstydem pochylająca abażur (co żeś, do diabła, zrobiła?), kuferek wyglądajacy na mocno przedwojenny, biblioteczka pełna makulatury, bo ledwie rzuciłam okiem i widzę, że nie ma ani jednej wartościowej książki, same "tygrysy" i kryminały, peerelowszczyzna drukowana na pomarańczowym papierze VII klasy, z opłukanego an oczyszczalni ścieków papieru toaletowego z odzysku...

Jestem tak zmęczona wędrówką ludów, ekspedycją przez Pustkowie Smauga (dobre określenie na to, południowopodlaskie zadupie), że zapominam o alergii na kurz, wydaliny roztoczy, padam jak długa na zaścielony kolorową płachtą, przedwieczny siennik. W pomieszczonku robi się szaro-sino.

Z niemałym trudem zrzucam plecak (przyrósł, czy co?), wczołguję się w... sen. Płytki, erotyczny, jak niespełnione arkadyjskie marzenie, chęć odnalezienia wyraju, elizjum, gdzie można by się osiedlić; mały, różowy domek otoczony trupimi polami...

Czuję, że między nogami mam słone jezioro. Wysuwa się "rączka". Pełznie po udzie w poszukiwaniu... faceta? Moich palców?

Ponad dachem chaty rzępolą stare skrzypce, za ścianą Patrycja robi kipisz, duchy walą paluchami w klawiaturę taniego pianina, habiciarz bezzakonny (skoro są zakonnicy bezhabitowi - czemu nie miałoby być na odwrót?) usnął po trudach samotnego życia, znudził go nowy odcinek Mody na sukces.

Tyłek klei mi się do prześcieradła. Nokturny... prekursorzy techniawy, msze beatowe, fartuszki... hotentockie...

 

VI. Nie było ofert kupna

 

Nieznaczna część plastiku jest gotowana na wolnym ogniu, większość jednak - wędzi się w jałowcowym dymie. Połączone zapachy - naturalny i techniczny, pełen ordynarnej sztuczności, jak gra nieudolnego aktora, albo namowy akwizytora, namolne próby wymuszenia zakupu kompletnie zbędnej rzeczy, w dodatku - za astronomiczną sumę.

Zapach - cham, prostacki arogant o czerwonej mordzie, zaperzony burak, który przyszedł z gołą ręką na twój ślub, tylko po to, by się spić i szukać zaczepki na weselu.

Gryzący dym, od którego nie ma ucieczki, nawet - w śmierć, do piwnicy, sąsiedniego województwa. Płoży się, osiada, oblepia wszystko naokoło.

Nie, co ja pieprzę - biegnie razem za mną, spinterka cholerna, cała horda zdziczałych... ludzi... duchów. Rośnie, uwypukla się. Przybiera kształt wielkiej purchawki. Mam przed sobą, za plecami, płachtę folii bombelkowej, dymiącego grzyba, muchomora o wielu kominach, grzyba-kombinat...

Podobno służby położyły lage na nas, tę dzielnice, może - połowę województwa. Komu by siię chciało ratować parę osób, ryzykować życie, leźć w paszczę grzybo-potwora...

Świat slow-motion. Podobno biegnie mi się. Zupełnie tego nie czuję, jestem przytomny, mam otwarte oczy, w kłębowiskach plastikowo-ebonitowej, czy co tam się kopci, pary-dymu-wyziewów widzę, że obrazki się zmieniaaaa...

Powiedziałbym raczej, że jestem biegnięty, jestem przemieszczany. Space opera na żywo i bez podziału na scenę, widownię, na ekran i telewidzów; aktorzy wrzucają granaty do loż, w których zasiadają wyfiokowane matrony, zmiennopłciowe krezusiska. Chwilę później - jeeeb! - zostają obryzgani lśniącym, brokatowym ogniem. Płomyki pachną drogimi perfumami. Ogień, jakiego nie kupisz w lidlu, próżno szukać w biedronce.

Oddycham ciężko, zamiast płuc mam parę reklamówek z zary. W głowie się nie mieści, jakie teraz szmaty są sprzedawane w sieciówkach!

Stara kobieta się drze. Znam ją z widzenia, nie kojarzę nazwiska. Ma syna gdzieś tak w moim wieku.

Napieprzamy maraton, trzecia, szósta ulica, babiszcze, choć jest otyłe zwykle chodzi krokiem marynarskim, teraz, w chwili śmiertelnego, chyba, zagrożenia, zapomniało o jakichkolwiek fizycznych ograniczeniach, znów ma dwadzieścia pięć lat i waży pięćdziesiat kilo. Przedzierzgnęła się, jak superbohaterka, zmiennokształtna Wonder Woman z Rozgrodzia. Stres i wola przeżycia...

...odskakuję. Siwawy dryblas, który próbował mnie ominąć, potyka się i pada jak długi. Przeskakuję go.

Tratowane zwłoki.

...zmienia człowieka w postać z komiksu. Nie mam czasu się rozglądać, mózg ledwie rejestruje, co się odpierdziela przed oczami. Myśli - sprint. Całe ciało - też. Cwał, galop. Po trupach - dosłownie! - do celu. Oby istniał jakikolwiek cel. Poza... poza...

Coraz mniej nas w nas. I to nie żadna idiotyczna przenośnia wyciągnięta z dupy zgrafomaniałej poetki ludowej. Wszyscy, którzy wypadli z domów, przechodnie, uciekinierzy z miejsc pracy... ze sklepów...

- wali się parometrowy billboard. Wysmarowana kremem do cery półtłustej morda szatynki zostaje wdeptana w chodnik.

Stajemy się rozpikselowani, zanikamy. Kosteczka po kosteczce, utlenia nas, rozdziera. Chmura-grzyb dosięga tłum, bierze w macki pieprzona stusiornica, macza w majonezie, posypuje chili. I - prosto do pyska.

Zanikamy, kęs za kęsem. Trudno uwierzyć w to, co widzę. Wokół mnie biegną parocentymetrowe kobiety z otwartymi na oścież klatkami piersiowymi (wspomniana poetessa pierdoliłaby smętne kocopoły o gościnnych sercach, do których zapraszają, spragnieni dotyku wyposzczeńcy; bełkotałaby romantyzmy o potrzebie miłości, tak, zajebiście piękna sceneria, kwiatuśki, umajona łąćka, motylki i parę osób biegnących z bebechami w garści).

Drożdże porastające mgłę, grzyb-piana. Szumowanie.

Wpadamy na klatkę schodową jednego z bloków. W pięć i pół osoby, w porywach - siedem, jeśli liczyć fragmentaryczną kobietę bez części głowy i niewidzialnego od pasa w dół w spodniach-ogrodniczkach.

Któreś z nas, basem, ale chyba to kobieta, ryczy, że "do piwnicy!". Bezwiednie wykonujemy rozkaz, zapieprzamy jak stado przerażonych gąsek za mamą-gęsią.

Zamknięte. Żaden problem. Rozrywamy tekturowe drzwi.

W dół, szybciej, do cholery, nie pchaj mnie pan, aua!

Schody stają się ruchome, włączają się pod nimi niewidzialne silniczki. Jeden przeez drugiego, jedna przez drugą, spadamy i tratujemy się.

Nie ma komu jęczeć, półgłowcy z fragmentami twarzy, pozbawieni częsci sczęk, czaszek, ludzie o głowach-flakach, skórzanych, pustych w środku, nie wypełnionych nawet powietrzem, nawet mgłą workach, balonach pełnych brudnej i śmierdzącej próżni...

Nie wiem, ile ze mnie zostało, oglądam się nerwowo; panuje półmrok (niech ktoś zapali światło, do diabła!) i nie widać za wiele, chyba jestem w miarę kompletny, ale może to złudzenie, oczadzeńczy miraż, tak naprawdę nie została ze mnie nawet ćwiartka, utleniłem sie, zgubiłem podczas gonitwy, zostałem jednym z pampeluńczyków, który miał pecha, był zbyt ślamazarny, aby uciec przed potworem, dał się wziąć na rogi, pod kopyta. Mgła-keloid, pleśń o miliardach oczu rozprasowała go na płasko, zmieniła w miazgę.

Bicie moich wszystkich serc. Mam ich ze dwadzieścia, rozpłynęły się we krwi i dudnią w uszach, nozdrzach, pod pachami.

Ledwie mogę złapać oddech. Inni też ciężko sapią po takim sprincie. Zgarbieni, jedna-czwarta-ludzie krztuszący się jadowitym powietrzem.

- Jezu, Marcin - żyjesz... - Pawlikowa uśmiecha się na mój widok.

- No, jak pani widzi... Tak jakby...

- Tylko myśmy przeżyli. Resztę - wessało, przemieli... - załamuje ręce sąsiadka.

Nie odpowiadam na biadoleństwa. Jeszcze nie dociera do mnie, że straciłem całą rodzinę, dom, Filona, passata, dzielnicę, miasto, kraj, że zdechnę z głodu w piwnicznym bunkrze, albo wyjdę i dam się pożreć; że nad nami nie ma nic poza zgniłotworzyskiem beztlenowym, albo radioaktywnym Czymś, drapieżnikiem z kosmosu, albo uciekłym z tajnego laboratorium amerykańskiego rządu; że film katastroficzny się dzieje na żywo, wszystkożerny i wszystkotrawiący organizm-nie orgaznizm, najpewniej przywleczony ze Stanów przez Trumpa podczas ostatniej wizyty w Polsce... że nikt nie przyjdzie nam na ratunek, Gwardii Narodowej - nie ma, żołnierze, zwłaszcza zmobilizowani rezerwiści, prędzej narobią w moro-majciochy, niż się zbliżą choćby na pół kilometra do strefy zagrożenia; zresztą - trudno się dziwić, jak każdemu życie miłe, a nie wiadomo jak i przede wszystkim - z czym przychodzi walczyć...

...spisali nas na straty...

Jestem podniecony. Ostatni raz w życiu mam ochotę na seks. Udaję, że mam większą zadyszkę, łapczywie wciągam powietrze do płuc... cokolwiek robi teraz za powietrze.

W mieszaninie sztucznych i toksycznych gazów, udawanym tlenie, fałszywym azocie, staram się wyczuć... klej...

Są tu ze mną trzy kobiety, nie licząc Pawlikowej - babuni w wieku mocno poprodukcyjnym. Postmenopauzalnym.

Tak na oko - czterdziestolatka i dwie młodsze ode mnie, jedna - blondi w śmiesznej czapeczce, druga - z różą wiatrów wytatuowaną na nadgarstku (po co się takie robi? by nie stracić orientacji w terenie, jak się będzie wracać z imprezy?).

Czuję suche, zwinięte wardnikanty. Niekatywne. Broń nienaładowana, w kaburach. Dojrzałe owoce, które postanowiły cofnąć się w rozwoju, znów stać zielone.

Strach przed zjedzeniem. Niesoczystość. Stulenie się wewnątrz samych siebie, zbicie w kulkę, w pięść. Udawanie niedorosłości. Twarda skórka, miąższ pełen pestek. Nie dotykaj nas, panie potworze, nie gryź.

Blondyna jest nawet niezła, może, gdybym odpowiednio długo i namiętnie pieścił i lizał - przezwyciężyłbym jej strach.

Słaby jestem w dżentelmeństwie, nie jara mnie zabawa w kulturę. Nie teraz.

...no rozwiń "paluszki"... - ostatnie, o czym myślę. Sekundę później pęka strop, do piwnicy wlewa się tłuste, gryzące światło.

Czuję się jak secesyjna kamienica. Z masła. Wybudowana na szczycie góry śmieci.

Ktoś wie, czemu?

 

VI. Udziecinnianie

 

- Coś ty odpier... liła... - ledwie obracam językiem. Zbyt gwałtownie wyciągną...wyszarpnąłem go z "parzydełkowca".

- No co? Dzielę się snem... - Adrianka zgrywa głupią.

Oburzony mówię, gdzie mam takie żarty, niech lepiej uważa na dziecko, nie myśli o zberezeństwach, bo może urodzić potworka, jak będzie zaprzątać głowę obrzydlistwami - zdeformuje płód.

Nie daje się nabrać, cwaniara, pyta, co to za tajemnica. Jaka? Ta, którą skrywam i która tak diabelnie mi ciąży.

Udaję, że nie jestem zaskoczony, gorączkowo, na poczekaniu wymyślam bajeczkę o trudnym dzieciństwie, ojcu-alkoholiku, matce - ex-narkomance prostytuującej się za działkę, starszej siostrze na odwyku, dorastaniu w kryminogennym, patologicznym środowisku; dziadkach, w których miałem jedyne oparcie (to akurat - prawda).

Tłuściutka patrzy z ukosa, zastanawia się - wierzyć, czy nie? Jej śliczny, uroczusiuńciuni wardnikant wystawia otwartą "mordkę" ku górze, jakby był głodnym ptaszkiem, albo szczeniaczkiem, który obudził się i zieeeeeewa. "Parzydełkowiec" otwiera szeroko jamę gastralną.

Rumor jakiś na korytarzu. Co - następny Targański się rzucił, tym razem ze schodów? Powiesił na poręczy?

Tłuściutka nasłuchuje. Jęki, płacze, bezsilne złorzeczenia; coś pieprznęło i go żaden cud nie pwróci do istnienia.

Ubieramy się. Całkiem dobry nastrój sflaczał, obwisł, zimpotenciał, jak...

- Co się stało? - Adrianka wystawia głowę przez uchylone drzwi. W odpowiedzi słyszy, ze tragedyja, dziecko, już po nas, nawet drogi zablokowane, Kwaśniewicz zarządził ewakuację do Ameryki Południowej, albo i dalej, sama zobacz, jak nie wierzysz...

...i telewizor włączcie, dźwięk podkręćcie i usiądźcie...

Ludzie-walizki, toboły, nesesery, popakowane za życia do czarnych worków, wyruszają w wędrówkę ludów. Od Argentyny, jak Gombrowicz, od Brazylii, może załapią się na ostatki, do Ziemi Obiecanej, Ognistej... Eksodus, całe miasto wyruszające w podróż.

Gruba, rozwyta i z dyndajacym wardnikantem w lewej dłoni - też.

Ze starego kineskopowca patrzy generalissimus. Tak przerażony, że nie może wydukać nawet słowa. Transmisja leci na żywo.

Zdejmuje marynarkę. Chrzęści z pięćdziesiąt, jak nie lepiej, baretek, orderów (lubi się obwieszać, jak Rusek, albo Cygan, świecidełkami, kabotyn), duka coś, że ja, Jerzy Kwaśniewicz zarządzam...

Adriance zbiera się na płacz. A co, jak nie zdążymy wsiąść do podstawionego autobusu, tłum wwypchnie nas, zostaniemy w mieście duchów?

- Ty się akurat nie martw. Niełatwo ruszyć z posad taką... - gryzę się w język. Słoniczydło nie łapie, czego omal nie powiedziałem, zaczyna dzwonić w cztery strony świata, że co tam u was, żyjecie, Basia też, a Kamila, Bogu dzięki, jedźcie, tak, trzeba wykonywać polecenia, co z Marcinem, Jezu - jednak był tam... a ostrzegałam, że... niby masz rację, nie przewidzisz, gdzie zaatakuje, nawet nie można stwierdzić - co; pewnie chemikalia, albo inne diabelstwo; obszaskażenia sięga pod Rehomsk, no, to już po nas, dobrze, że Policja, straż pożarna... nawet grobu nie będzie miał... może symboliczny, jak, O ILE się to wszystko uspokoi...

I zaczyna płakać. Półnaga, z workiem, takim jak na śmieci, w dłoni. Domyślam się wszystkiego. Ojciec jej dziecka...

Spochmurniały, choć właściwie nie mam powodu, to nie moja sprawa, pomagam pakować co potrzebniejsze rzeczy. Sam mam w zasadzie tyle, co na sobie, nie widę nawet sensu, by wracać do śmierdzącego mieszkania Tamtej. Co miałbym zabrać - zwłoki jej dziecka w - pewnie rozmiękłym - pudełku po butach? Po czorta? By godnie pochować? A kto mnie...? Emilka nie żyje, rodzice - też przepadli bez wieści.

Na klatce zegar kutasyjny wybija siedemnastą. Waham się, czy by nie złamać danej samemu sobie obietnicy. Nie, ciul tam - hekatomba swoją drogą, ale pacta sunt servanda. Z uporem maniaka, jak ostatni gówniarz, taki nieźle nadgniły szczeniak z pudełka po adidasach, zamierzam dotrzymać słowa. Za kwadrans - nieodwołalnie zwariuję.

Obejmuję Grubą. Nie martw się, wszystko będzie źle, nic się nie ułoży. Moja w tym głowa. Razem przez to przejdziemy. Zginiemy w tym. Poumieramy ze śmiechu.

Odrodzimy się w kartonie po air maxach.

 

VII. Gęborodność

 

Sen jest ciężki i w zasadzie nie chcę do niego wracać, wspominać, mówić o nim. Niech się skurczy, zaniknie, zeschnie nie podlewany śliną.

No dobra, skoro już zacząłem...

Chłopak kocha swoją zadupną, ale malowniczą miejscowostkę. Mimo to wyjeżdża do pobliskiego miasta za pracą, w poszukiwaniu lepszego życia.

Z mieścidła przenosi się do Lublina, potem - do stolicy. I wtedy - jeb! - przeniesiony na polski grunt american dream, spełnienie marzeń: od pucybuta, a raczej podrolnika, przerzucacza gnoju w gospodarstwie swoich starych do milionera; dwudziestolatek w krótkim czasie zostaje wylansowany an idola młodzieży, bożyszcze gówniar, nowego Biebera, Billa Kaulitza, czy Harry'ego Stylesa.

Wraca do rodzinnych Spierdowic, kupuje posadowioną nad samiuchnym brzegiem rzeki, niedokończoną budowę kilkupiętrowego hotelu. "Oho - będzie napływ gości, turysty się zjado" - myślą mieszkańcy. "To dobrze, że zainwestował u siebie, a nie, dajmy na to, na Mazurach".

Prace zostają wznowione, co za problem, jak się ma forsę; nie mija rok, jak świeżuchny i pachnący nowością hotel na ileś tam łóżek jest gotowy na przyjęcie gości.

Ale nasz lokalny patriota nie otwiera go; wie, że na zadupiu splajtowałby szybciej, niż na dobre rozkręcił biznes, poniósłby spektakularną porażkę nie wytrzymując nawet jednego sezonu.

Wynajmuje więc całodobową ochronę i... tyle. W wywiadach najpierw zwodzi, przekłada rozpoczęcie działalności, mami, że wszystko będzie "na bogato", z pompą, wystąpi sam Zenek Martyniuk; z czasem - unika jednoznacznych deklaracji, zbywa dziennikarzy.

Gdy kariera przygasa, jego miejsce zajmują młodzi, nastolatki znajdują sobie innych idoli... sprowadza się do hotelu-widmo, zamyka na cztery spusty i dożywa w nim swoich dni, umiera z głodu po nieco ponad roku dobrowolnej wegetacji, zostania rekluzem.

Łaska pismaków i fanów na cholernie pstrym koniu jeździ, trudno w to uwierzyć, ale nikt nie szuka kompletnie zapomnianego piosenkarzyny, wypalonej, przebrzmiałej ex-gwiazdki.

Szara, od czasu do czasu podgryzana przez myszy i szczury mumia dwudziestodwulatka siedzi w fotelu "zasłuchana" w dźwięki płynące z wiecznie milczących, estradowych koumn.

Początkowo zastanawiam sie, czy opowiedzieć Patrycji ten sen, ale widzę, że totalnie mmnie zlewa, zaaferowana sutanną i znalezioną w szufladzie, owiniętą serwetkami książeczką w obcym, niemożliwym do zidentyfikowania języku (lapoński? - jedyne, co mi przychodzi do głowy), zdemaskowaniem pana Czesia, bo tak się nazywał ostatni właściciel, lokator domostwa, odkryciem, że to faktycznie mason jakiś szatańskawy, że miałam nosa, nie myliłam się co do mumii; po czym u licha poznałam, po oczach? Niemożliwe, on oczu nie ma, wypłynęły, znam się na ludziach, nawet, a może w szczególności - nieżywych.

- Zostaw ten ból... - siadam skołowana obok trupa, rzucam ulubionym powidzonkiem świętej pamięci chrzestnego. Tak mi się przypomniało.

- Może wyciepli go z masonerii... Albo sam odszedł i - prześladowany przez byłych kolegów za "zdradę" - zaszył się na odludziu...

- Albo zabił kogoś, albo...współudział w czymś, spisku... - wymyślam bzdety, bajkopisarzę. Z ust wysypują się nierealizmy, światy wyjęte z dupy. Krainy analne.

Zmyślam kompletne wariactwa, a ta kretynusia łyka wszystko, nabiera sie na totalne bajdy. Nabiera ich, wraz z mułem, do workowatego dzioba. Miesi, przeżuwa. Trawi każdą z głupot.

W końcu przefajnowuję, miarka się przebiera i Patrycja oburza się"

- Coś pierdolisz, Agniecha.

- Poważnie, jakaś grubsza afera. Może planował odstrzelić ministra, czy prezydenta... To był gangus, albo fanatyk.

I opowiadam, w końcu, sen. Wplatam go w niesamowitą historyję o Cześku-zamachowcu. Patryśka zaczyna się śmiać. Mówi, że mam coś z łbem nie tak.

Trudno się z nią nie zgodzić.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • yanko wojownik 14.06.2019
    Zacząłem czytać (od początku, ale za długie dla mnie do onlajnu na przeglądarce - oczy płoną), pożyczę sobie i przeczytam offline, białą czcionką na zielonym, albo jakoś podobnie.
  • Florian Konrad 14.06.2019
    okej
  • Wrotycz 14.06.2019
    Wszystko jest snem? Fazą wardnikatu? Zaiste gęborodność. Jednoczesna obecność 2. narratorów (albo nie zauważyłam zmiany toru) w końcówce mocno komplikuje próbę chwycenia byka za rogi.
    Jesteś tak nowatorski w kreowaniu świata, że nie nadążam. Podziwiam wyjątkowy, literacki talent.
    5!!!
  • Florian Konrad 15.06.2019
    dziękuję, Wrotycz,. Ale Wardnikant to... część ciała kobiet, nie sen :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania