Poprzednie częściWardnikant cz. I

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wardnikant cz. IV.

IX. Chleb z pajęczyną

 

Autobus wygląda, jakby powstał z martwych, został wyciągnięty ze złomu, jako-tako poskładany do kupy. Szrot, jednym słowem. Rep.

Wpychamy się (nie to samo, co "wsiadamy") jako jedni z ostatnich. Wgniatamy się do staryznego autosana, tratujemy siebie nawzajem.

Adrianka nie przestaje poszlochiwać, podkwilać. Straciła najbliższą osobę, ojca nienarodzonego dziec...

Matko, kuźwa, Boska - a temu co?

Za kierownicą moto-zabytku siedzi... sobowtór Karla Lagerfelda. No serio, patrzcie: ten sam, ultrazimny wyraz twarzy, a raczej pyska emerytowanego gestapowca, brutalnego, płatnego zabójcy; te samiuchne ciemne okulary, związane w kucyk siwe włosy... Tylko rękawiczek bez palców i kryz, nakrochmalonych, sztywnych kołnierzykó - brak.

Normalnie: wschodniopolska atrapa, Lagerfeldzisko znad Buga, przebieraniec niczym z programu "Twoja twarz brzmi znajomo".

Projektant i kat w jednym, kierowca gaswagena. Okrutnik szkicujący suknię ślubną EVy Braun.

- Uspokój się, proszę... Wszystko będzie dobrze... - usiłuję pocieszyć Grubiutką. Nie jestem w tym dobry, wychodzi gorzej, niż sztucznie.

Pprzypominam sobie, że... siedemnasta. I obojętnieję na wszystko: pordzewiałą puszkę, w której wleczemy się czort wie, dokąd, rozwytą Adriankę, jej pot, zapach, na tłum, Niemca-esesmana za kółkiem.

Przestałem być. Tak po prostu, literalnie: zagrożenie, bezustanny strach o przyszłość, życie w ciągłej niepewności... i wywaliło bezpiecznik, przeciąłem cienką żyłkę łączącą mnie ze zdrowiem psychicznym, z przytomnością.

Nie, żebym rozwrzeszczał się, zaczął pluć, gryźć, kopać kogo popadnie. Zwyczajnie obojętnieję. Robta ze mną, co chceta. Spalcie, pocałujcie, odgryźcie ręce. Możecie pukać, walić pięściami w głowę. Nie mam nikogo pod czaszką. Deosobowość.

Cicho nicę "Enter a uh" Johna Frusciante, piosenkę mojej młodej wolności, protest song kontra wszystkiemu, co normalne i poukładane, ten hymn szaleńczy i rozwrzeszczany, utwór śpiewany przez twarde dragi.

Dziewczątko w szmizjerce, dwóch niemłodych facetów patrzą z ukosa.

Tak, jestem psycholem - i co mi zrobicie?

Nagle - dogania nas. Co? Drapieżny budynek, dom z mgły, pełen szklano-przezroczystych stworów. Bloczysko-keloid-nowotwór, cholernie złośliwy. Jednocześnie - grzybol, narośl na korze... innego budynku-drzewa. Przerzut raczyska, rana, co nie chce się zabliźnić, jątrzy się mimo zalewania wodą utlenioną, zasmarowywania maścidłami.

Patrzą na nas ludzie-duchy, kosmici, albo aniołowie (do ustalenia). Może jedni i drudzy, skrzydlaci ufole, archanielęta zielonoskóre?

Nie widzę was, jedynie wyczuwam. Nieprzyjemnje uczucie, jakby oglądało się sekcje zwłok ukochanej matki, patrzyło w zamknięte oczy leżącej w trumnie córki. Zgrozidło.

Gorące oddechy tych pająkorośli, wrząca ślina... Wzdrygam się z obrzydzenia.

Babiny zaczynają lamentować, "Lagrfeld", przerażony i ogłupiały, puszcza kierownicę, wstaje i stara się dopchać do wyjścia. Chce wysiąść podczas jazdy, jebaniutki!

Jeden z facetów, dryblasowaty rudzielec, zachowuje zimną krew, siada za sterami zardzewiałego wehikułu, ratuje siebie i nas przed kompletną katastrową, rozbiciem się o tę toksyczną mgłę, zderzeniem ze stadem półistniejących monstrów.

Właśnie zwariowałem, ale to, co rozgrywa się przed oczami - nie jest snem, wytworem wyobraźni, spaczoną, patologiczną mrzonką, widziadłem...

Obserwujecie nas, tajni, nierozpoznawalni ludzie, czy... do jakiego tam gatunku należycie... Bestie pasące nas i jednocześnie życzące nam jak najrychlejszej śmierci w męczarniach... traktujące jak szczury laboratoryjne, zmodyfikowane genetycznie myszy z wyrosłymi na grzbiecie, ludzkimi uszami. Chupacabry o świetlistych oczach, TRUPAcabry, potworzyska zombiczne...

Nie boję się, nic a nic. Właśnie wyrosłem ze strachu, minęła siedemnasta, więc - zgodnie z zapowiedzią - muszę zostać psychopatą, zobojętnieć najgłębiej, jak tylko się da, autoznieczulić w myślach na wszystko, co wokół, poza i we mnie. Na każdy świet, który postanowił mnie, nas zaatakować i pożreć, schrupać bez poity, jakbyśmy byli pierdzielonymi sardynkami, świeżymi, choć w zardzewiałej puszce.

"Lagerfeld", dziecko Adrianki, inni ludzie.. to pokarm dla tych tam. To zabawki. Wrogowie.

Bardziej zaawansowana od naszej cywilizacja Chuj-wie-Kogan postanowiła zgładzić nasz gatunek, wytłuc homosapiensostwo co do nogi, powyrywać trzciny myślące, najsłabsze na wietrze, najwątlejsze w przyrodzie.

O co im chodzi? Da się racjonalnie wytłumaczyć to... yyy... jak nazwać? Oblali nas światłem i czujemy, jak się gapią, kosmiczni paparazzi...

Kobieciny - im starsze, tym bardziej biadolą, jezusują, że za komuny tak nie było, do czego dochodzi, kosmity? Jakie?! Amerykany, albo i Żydzi podglądają przez drona, lustrują, mają kamery na podczerwień, podzieleń, podbłękit, kineskopy powłączali, stroboskopami dają po oczach... Ruskie? Nie mieliby aż takiej technologii, u nich - wszystko dużo prostsze, bardziej siermiężne, z łąd, UAZów by się nie gapili, to Tramp, mówię pani, siedzi za biurkiem w Gabinecie Owalnym i filuje, co u Polaków... Niby taki sojusznik, a bazy poinstalował, jak... po co obce wojska na terenie naszego kraju... demontaż Polski trwa od Magdalenki... porozumieli się, solidaruchy z komuną, potem - znaleźli se "przyjaciół" - i rozsprzedali im majątek narodowy, pracę pokoleń za bezcen, stocznie, kopalnie za pół-darmo... W zamian - co? Obietnice ochrony, stare samoloty, okręty ze złomowiska, niby atomowe - a widział kto w nich ten atom? Może na ropę, albo olej opałowy... Żyd ci, pani kochana, prawdę kiedy powie...

Kierowca usiłuje zjechać na pobocze. Nie zauważa, pacan, że nie ma żadnego pobocza, drogi - też; autobusisko unosi się w aurze-nie aurze, energii jakiejś, normalnie - Bliskie spotkania trzeciego stopnia, film Spielberga na żywo, w czasie rzeczywistym (ja, Gruba, reszta załogi rzęcha - nie jesteśmy aktorami, nie zatrudniono nas nawet w roli statystów; stanowimy żywe dekoracje, mobilne i gadające elementy scenografii).

Ktoś - wreszcie! - wybija szybę. Wylewamy się z autosana. W blask, kosmaty i drażniący. W światło-futro.

"Nie chcem, ale muszem", w zasadzie jest mi obojętne, czy zostanę zjedzony wraz ze skorodowaną karoserią, czy nie.

Zachowuję jednak odrobinę empatii, pomagam Adriance się wygramolić, w zasadzie - wypycham ją, ile mam sił w łapach. Ludzie się tłoczą, wkładają sobie do w nozdrza, usta, do uszu palce, ręce po łokcie, stopy, kolana w gardła...

Zalewa nas fala tłuszczu, tłuszcza się wylewa, buzuje, kipi. Czuję, jak dziecko niespokojnie się obraca. Mały astronauta w komorze antygrawitacyjnej, przerażony wizją dekompresji, przedwczesnego wyjścia na powierzchnię.

Zbici w jednolitą masę, płyniemy po bezdrodze (nie "bezdrożu"), w bezświacisko.

Ogarnęła nas, troszeczkę niespodziewanie, dziwaczna magia, zabobon o przybyszach z gwiazd, których należy się bać. Znaleźliśmy się wewnątrz mitu. Tutenchamonowie, suche jak pieprz, zmumifikowane mordy bogów, dawnych władców, mitologiczni królowie sprzed tysiącleci, patrzą na nas z... pogardą? Współczuciem?

Biegnę. Nie mam na nic czasu. Jedną ręką trzymam Grubiutką, nie rozdzielać się, do cholery, drugą - wyciągam w górę, w bezniebo. I pokazuję "fakulca". Macie, ppieprzone czuby, Big brothera!

Wiem, że wyglądam co najmniej szczeniacko z tym palczyskiem, jak nastoletni łobuziak, albo uczeń zgłaszający się do odpowiedzi.

Co gorsza - udzielił mi się nastrój zagrożenia. Obojętność diabli biorą.

I chyba znowu jestem podniecony.

 

X. Reemigrantki

 

- Idzie do Wilna, zobacz... - Patrycja pokazuje mdłą mapkę na wyświetlaczu telefonu.

Autyzasięg, ledwie widzę cokolwiek.

- Przesuwa się w tempie... z pięćdziesiąt na godzinę, jak nie lepiej... Ministerstwo Spraw Nadzwyczajnych zarządziło ewakuację. Piszą na Wirtualnej Polsce, że trzeba jechać na zachód...

- Daj spokój - wkładam niedopałek w oczodół pana Czesia.

- Już po nas. Ile najszybciej możesz biec? Dorwie, skurczysyństwo, tak, czy siak. Opad radioaktywny, chmura atomowa... Nie obronisz się, choćbyś się zesrała. Trzeba by mieć maskę p-gaz, kombinezon ochronny... samochód, a nie - z buta... - odkręcam lakier do paznokci.

- Co ty robisz?

- Makijaż, jak widać - delikatnie muskam pędzelkiem szaro-beżowe usta trupa.

- Po cholerę?

- Ot, tak. Dla jaj. Wyobrażasz sobie to zdziwienie, jak ktoś go znajdzie? Siedzi sobie w fotelu koleś - uszminkowany, strupieszczały...

- Idiotka!

- ...będą się zastanawiać - kto i po co pomalował zwłoki. Jeszcze o - cienie... I proszę - lalunia!

- Ciebie już całkiem... Chyba z nerwów...

- Wygląda jak Michael Jackson, co nie? Taki z lat osiemdziesiątych, już po operacjach, ale jeszcze nie wybielony...

- Zbieraj się!

- Albo - Boy George-anorektyk...

Parę minut później przedzieramy się przez leśne ostępy. Daję się uprosić, przebłagać, skląć, zwyzywać, dociera do mnie, że takie czekanie na śmierć, nieco nekrofilska zabawa z Cześkiem-wolnym mularzem, to jednak nie najmądrzejszy pomysł. I tak pewnie szlag nas trafi, więc co mamy do stracenia, może by choć spróbować uciec, wyratować się z...

Jesteśmy ślepe i bezmózgie, uciekamy w dzicz, nie do ludzi. Wiatr nam huczy między uszami. Trupi maraton, bieg po śmierć głodową.

- Co to za wieś? - pytam przyklejoną do telefonu Patrychę.

- Yyy... Nie za bardzo napisane. Dżipies się chrzani, no tylko przypieprzyć o drzewo...

W krzakach, ukryte, zakamuflowane, majaczą maluśkie chatynuśki, domcie z liści paproci. Elfie, hobbicie norki. Każda - krtya pozielleniałą ze starości słomą, albo dachówką, na której wykwitają koliste guzy mchu.

Osaduś wyjęta spod jurysdykcji czasu, odporna na jego upływ, konsekwentnie opierająca się dwudziestemu pierwszemu wiekowi, wszelkim formom unowocześnienia.

Tańcują sztachety szczerbatych, walących się płotów, żurawie przy studniach wrzeszczą klangoryzmy. Kwiaty wymalowane na okiennicach, ozdabiające ściany spichrzów, obór, stodół i wspomnianych chałup, śmieją się głupkowato, tak są naiwnie ludowe, prostolinijne. Przy wrośniętych ze starości w ziemię budach drzemią znudzone Brysie i Burki. Sielanka, jak w mordę dał. Żadnej tabliczki z numerem domu, znaku drogowego z nazwą miejscowości. Wieś niepiśmienna, wagarowiczka z podstawówki, rozmyślnie niegramotna.

Ale prąd tu chyba mają, czy całkiem - Trzeci świat...?

Pukamy do wyornamentowanych drzwi. Cisza. Skansen nieczynny?

Zirytowana, choć w zasadzie nie mam czym, zaczynam łomotać w te malwy, stukam pięściami w rabatkę rosnącą koło klamki.

Ktoś idzie. Odruchowo przygłądzam rozczochrane włosym poprawiam ubranie. Nie chcę zrobić złego wrażenia na babuni-poczciwince (kto inny mógłby mieszkać na takim zadupiu?), wyjść na ćpunkę, bezdomną złodziejkę, czy...

Otwierają się ukwiecone drzwi i prawie parskam śmiechem widząc, kogo mam przed sobą. Jak bardzo się myliłam.

Paniusia - na oko - czterdziestoparoletnia, elegancka, w garsonce, zimna biurwa dorabiająca jako luksusowa call-girl dla dzianych, lubiących dojrzałe kobiety facetów; albo odwrotnie: kurwiszcze pracujące na pół etatu w urzędzie skarbowym; madame żywcem przeniesiona z lat dziewięćdziesiątych, oldschoolowa kierowniczka działu Promexportu, puszczająca się za dolce, marki, setki milionów starych polskich złociszy.

Makijaż - aż kapie. Paniusia wygląda, jakby wpadła w amok malowania, ukwieciła elewację, sufit, ściany w piwnicy, dach, okna, zapacykowała na lika-kwiatuszkowo każdy centymetr kwadratowy obejścia, ale było jej mało, stanęła więc przed lustrem - i sruuu- powieki, usta, czoło, policzki... błyszczykiem, maskarą, pomadą, majonezem z dodatkiem brokatu, fluidziskami para-burleskowymi, cyrkowym mazidłem... klaunica, która przebranżowiła się i rozlicza faktury w Budimeksie, podczas przerw - dorabia jako malarka, albo prostytutka...

- ...dobry. Słucham? - cedzi zimno ladacznica-sekretarzyca.

Zbija nas to nieco z pantałyku, spodziewałyśmy się, oczywiście, typowej baby borowej, nie zaprzyjaźnionej z mydłem i innymi środkami do higieny, zmurszałej za życia, choć co to za życie - we wczesnym, podwłodawskim Średniowieczu, od biedy możnaby to nazwać wegetacją, w niepaskudnym otoczeniu; muszę przyznać - nastrojowo tutaj i romantycznie, ale to zaprzeszłość, jak tak można - bez internetu, telewizora, bieżącej wody, korzystać ze sławojki, myć się w balii, jeść nieomaszczone kartofle, cierpieć biedę i pracować ponad siły; że malowniczy jest, kwiatuśki nasmalcowane w izbach i na zewnątrz chałupsk? I to ma równoważyć wszystkie niedogodności?

Kicz, tandeta ludyczna, cepeliada najniższych lotów...

Grzecznie pytam, gdzie trafiłyśmy, bo, cholercia, tak jakby nie było tej wsi/osady na mapie, wujek Google pokazuje, że tu szczery las, borzysko, i czy nie mógłby nas ktoś podwieźć do Lublina na najbliższy przystanek, wiem, że daleko, ale sytuacja... trzeba spieprzać byle dalej, bo Ministerstwo...

W matronę jakby Rokita jaki wstąpił, rozdziera parówkowate, puchnące od jadu kiełbasianego, jak się domyślam, usta, ryczy, że tu jest osiedle klasy premium, a nie żadna wiocha, za kogo ją w ogóle wzięłam, co ja - kretynka - myślę, że oni tu końmi powożą, tia, może jeszcze osłami, ubera mogę sobie zamówić, zamiast liczyć na darmowego taksówkarza-Samarytanina, ludzie tu odpoczywają przed zgiełkiem wielkomiejskim, zaszywają sie, to zamknięte osiedle rekreacyjne; ona mówiła, żeby szybciej pobudować ogrodzenie od strony lasu, bo zaraz jakaś hołota będzie się pchać, jak nie wilki, łasice, to Cyganie, czego w ogóle szukamy, debilki, co chciałybyśmy wcisnąć, może powróżyć, wiemy, gdzie możemy se wsadzić pseudo wróżby, nikt się nie da nabrać, tu sami prawnicy, lekarze i politycy mieszkają; zaraz zadzwoni po ochronę, przyjadą karki z Pewniak Security i wyrzucą nas na zbite mordy; patrzcie nas - przefarbowałyśmy się dla niepoznaki i niby nie widać, że z nas Cyganki...

W pierwszej chwili odejmuje nam mowę. Że niby o co jej chodzi? Wlazłyśmy na teren pieprzonej nuworyszki i to ją tak wpieniło? Naruszyłyśmy strefę komfortu, mir domowy nie przekraczając nawet progu cwietocznej chałupy?

A ta - trajkocze... Spiskową torię dziejów możemy se rozgłaszać w domach starców, wśród stulatków z zaawansowaną demencją, a nie kłamać wykształconym, światłym ludziom; co się stało, reaktor u Ruskich znowu wybuchł, tak, jasne, już wierzę, co jeszcze będziesz usiłowała mi wmówić - że zamach w dwa tysiące dziesiątym, bomba termobaryczna, hel, sztuczna mgłą, zdradzeni o świcie? Już dzwoni po Pewniaka, liczy do trzech - i ma nas nie być.

Patrzymy po sobie. Wariatka ześwirowana.

Patrycha, nieźle wkurzona wyzwiskami, rzuca na odchodne parę co siarczystszych jobów, Odczłapujemy jak niepyszne od kolorowiuśkich drzwi para-bajkowej chatki, jak się okazało - zamieszkałej przez wiedźmę wiedźm, prawdziwego Babsztyla Jagę. Krzyczy mu się coś, mało składnie.

Zdołowane, pochylając głowy jak dwie cierpiętnice, pełzniemy przez zblazowaną, sztuczną wiosczynę "nowych Polskich". Via dolorosa ciągnąca się pośród atrap gospodarrstw.

Oczyma wyobraźni widzę skrzętnie poukrywane po stodołach SUVy, wszelakie poesche cayennem nissany navarry, merce - nowe G-klasy, stare G-klasy, hondy CRV z pozłacanymi alusami... Blichtr ogacony słomą, luksus w gumofilcach... Bawią się, popierdoleńcy, w biedaków, chłopstwo pańszczyźniane.

Patrycja klnie w najlepsze, mi też zbiera się na kolejną wiązankę.

SMSy wyszywane na tamborkach, maile przędzone na kołowrotkach, playstation z wbudowaną lampą naftową, gromnice aktywowane pilotem, Negral - frontman kapeli ludowej śpiewajacy "O mój rozmarynie"...

I ludzie, którym odwaliło od nadmiaru kasy, nie wiedzieli, co z nią zrobić, więc postanowili grać pauperów z końca dziewiętnastego wieku. Ha, ha, kuźwa, jakie to śmieszne... Hipsteriada rozrośnięta do monstrualnych rozmiarów, brandzlowanie się oldschoolem, wiejskim życiem sprzed dziesiątków lat i jednoczesne unikanie wszelkich tego życia minusów. Robienie z siebie atrapy.

Dorosły Janko Muzykant idący wężykiem przez "wieś" w zarzyganej bluzie od Tommy'ego Hilfigera. Fortepian Steinway udający pianino Białorus'.

Gubimy się w meandrach. Dwóch japiszonów w średnim wieku zgrywa mieszkańców Syberii, idą, choć nie jest jeszcze najzimniej, w kożuchach z (białych!) niedźwiedzi i walonkach. Na głowach - małachajki.

Inni - tylko w slipkach, rozparzeni, parujący, wybiegają z budyneczku, jak się okazuje - sauny, wskakują do pobliskiej sadzawki. Tradycyjna, ruska bania, do tego - chlany całymi litrami spirt... Prostacka, ludowa rozrywka, jaśniepaństwo z Lublina, albo i Warszawy, bawi się w kmiotów, schodzi z wyżyn... Żeby tak który pierdolnął na zawał, dostał szoku termicznego...

Anteny satelitarne zamaskowane bluszczem, pięćdziesieciocalowe plazmy wiszące na bielonych wapnem ścianach, gliniane ptaszki, okaryny, okulary do VR.

Wynosi nas na polną szosę. Tak, dobrze powiedziałam - oksymoroniczną, podasfaltowaną miejscami żużlówkę, która nie jest ani gruntowa, ani stricte utwardzona.

Patrycja żartuje, że założy sutannę Cześka, co ją ma w plecaku, zacznie udawać, jak to określa, "samicę księdza" i zatrzymywać samochody.

- Jakie? Przecież tu nic nie jeździ...

- Będzie. Zaraz. Albo jutro. Musi... - kumpela zgrzyta zębami. Tak diabelnie chce potwierdzenia, że wszystko będzie dobrze, albo przynajmniej jako tako, średnio na jeża, takiego bez kolców, że uratują nas żołnierze NATO, czy UNICEFu, Europejskiego Sajuza, przyjadą leopardem, albo hummerem, dadzą gasmaski i wywiozą dwie bezbronne dziewczyneczki w bezpieczne miejsce, okryją kocem ognioodpornym, ale nie zabestowym, czy schowają pod sarkofagiem, naciągną nam na głowy antyradiacyjną, przeciwcezową kołderkę i pozwolą przeczekać noc, tydzień, pół miesiąca, dopóki nie zostanie przeprowadzona kompleksowa dekontaminacja i Polska znów będzie nasza, powróci do ustawień fabrycznych.

Co mogę powiedzieć? Że marne szanse, jesteśmy u kresu... przytomności, nie dużo dalej, przekroczyłyśmy granicę tego, co realne, mieszczące się w normie, a całkiem popieprzone, piekielne, pozalogiczne i pozbawione jakichkolwiek szans na naprawę; to samochód po trzykrotnym dachowaniu, który w dodatku zapalił się; kierowca i wszyscy pasażerowie zginęli, a strażacy nie kwapili się, by dogasić truchło, patrzyli beznamiętnie, jak płonie szkielet, w nim - szkielety...

Zżarło nas coś z całym świaciskiem, żuje i tylko patrzeć, jak, zmienione w bezkształtną pulpę, trafimy (na żywca) do piekielnej kadzi z kwasem solnym, zostaniemy strawione.

- Droga do Lubartowa... nieprzejezdna. Nalazło na pół województwa... - Patrycja idzie na półślepo, nie patrzy na drogę; wlepiła wzrok w ekran telefonu i obserwuje postęp "zarazy". Gangrena obszy coraz większy obszar kraju.

...nie do wyleczenia wszystko, nie do remontu.

Zaraz za "wsią"rozciąga sie siakiś pół-park, podleśny, wyłożony kostką bauma, pełen ławeczek, dla picu, zachowania pozorów - kompletnie zdewastowanych, omszałych; zaraniczniusio, ze stojącą na środku, martwą, bo bez wody, nie tryskającą nawet błotem, bezejakulacyjną fontanną-drzewem, przygarbioną, zapłakaną wierzbą-sosną-cholera wie, czym.

Latarnie gapią się jak marabuty. Nie silę się na metaforę - one naprawdę mają klosze w kształcie ptasich łbów. W zamierzeniu autorów, szkłodzielników, miały chyba przedstawiać... orły? bociany? żurawie?

Smętne, ponure dziobogłowce z (wyłączonymi, bo jeszcze widno) diodami LED w oczach. Elektroluminescencyjny kicz.

- Mają tu w ogóle jakiś sklep? Głodna jestem...

- Każdy pewnie przywozi wałówę z miasta, potem - udaje, ze wpieprza tylko to, co wyhodował na polu, w ogrodzie: warzywa z grządek, zupy kwiatowe, miód z kaczeńców, pro-eco, obszar Natura 2000, albo i 2020, mięso bez konserwantów, herbatki ekologiczne z ostów i pokrzyw, żołędzie i kasztany, wedle przepisu ze Stawki większej, niż życie (no wiesz - tam żarli na Placu Pigalle), mówię ci - sklepu nie ma prawa tu być... pajace pierdoleni...

Obu nam żołądki przyklejają się do kręgosłupów, w brzuszydłach - Marsz Radetzky'ego, orkiestra wojskowa napierniczającaw kotły, tarabany, dąca w trombity.

Prowiant skończył się wczoraj, durnej Patrycji zachciało się uciekać w sam środek dżunglii, w dodatku - bez zapasów. Co miałyśmy tam jeść - dwudziestoletnią pleśń z garów, czy, jak myszy - podgryzać zezwłok paana Cześka...? Bezhołowie totalne, obie nie myślimy logicznie. Chyba nie da się inaczej. Coś właśnie zjadło nam kraj. I goni, jest coraz bliżej...

Saab, nie najnowszy, ale w końcu prawie wszystkie są już zabytkami na kołach, marka z Trollhättan, w dzieciństwie - jedna z moich ulubionych - splajtowała lata temuu, saab 9000, stonowany, podtatusiały, kołysze się na wybojach. Szpakowaty i z brzuszkiem, samochód dla statecznej głowy rodziny, w zasadzie nawet - nudny, zaprojektowany bez polotu, fajerwerków, może i wygodny, nie wiem, nie prowadziłam, giba się pomiędzy koleinami ćwierćasfaltówki.

Uśmiechamy się obie. Żeby tak tylko nie trafił się kolejny zblazowaniec...

Wyciągam najdalej jak się da, prawie wyrywam z barku, prawą rękę. Pokazuję obcemu gościowi "okej". Choć jest mi, kurwa, bardzo nie okej. No zaaaaaatrzyyyymajj żesz sie, pliiiizzzz...

Staje, jakby od niechcenia. Powoli i z wyraźną łaską.

Podchodzi... no dobra - podbiegamy. Dzień dobry, dzień dobry.

Koleś nie okazuje się typowym "wąsaczem-kapelusznikiem" w średnim wieku, jest zarośnięty strasznie, ale wprawne oko dostrzeże, że pod ukłaczeniem, zakutany w gębowy kożuch, znajduje się ktoś raczej młody. Gościu pewnie wpasowuje się w klimat sztucznej wioski, postarza się na siłę, zgrywa sześćdziesięciolatka, choć jest góra świeżo po studiach, jeździ lamerskim pudłem, najnudniejszym saabiskiem świata i nosi niemodną brodę, by być "retrest". Król hipsterów, co wieczór fantazjujący o zmarszczkach, siwiźnie, zapisywaniu się na wizytę u geriatry. Człowiek składający w wydziale komunikacji wniosek o wydanie dla siebie żółtych tablic, uważający się za ruchomy zabytek.

Pytamy, gdzie pan jedzie i czy możemy się zabrać. Bo chyba GPS nas oszukał, nawigacja satelitarna jakaś lewa, może Ruscy zakłócają jej działanie; daleko stąd do Warszawy?

 

XI. Fosforescenci

 

Śmierć Rozgrodzia, tyleż gwałtowna, co wyczekiwana, zdech pupila, który od tygodnia pozostawał w stanie agonalnym, którego konanie przedłużało się, było niemiłosiernie ciężkie, jakby biedakowi przychodziło odcierpieć za wszystkie grzechy, kostucha postanowiła poznęcać się nad ciepłym, oddychającym truchłem i ledwie muskała co jakiś czas tępą kosą, zamiast raz a porządnie chlastnąć, upitolić łepetynę... Krótko-długa, wręcz upragniona śmierć nadeszła o siedemnastej dwadzieścia trzy. Po Teleexpressie na "jedynce", przed Malanowskim i partnerami na Polsacie. Chwilę po mojej śmierci, ucieczce w szaleństwo.

Światło będące swoistą zgorzelą, mało naturalnym, ale absolutnie nie sztuczną, raczej bio-technologiczną pleśnią, błyszczącą zgnilizną z żywicy (epoksydowej? Chyba nie, raczej wyżętej z roznących na innych planetach, szmacianych drzew).

Rozgrodzie w ciągu chwilutki zatopione, powyżej dachów, miasteczko z przyległościami, tuzinem pobliskich wiosek, okolicznymi polami, dziesiątkami hektarów łąk, sadów, nieużytków, razem z siecią dróg, najczęściej - gruntowych, siecią energetyczną, wodno-kanalizacyjną, siecią neuronów wszystkich żyjących tam istot...

Wielkota, coś przeogromnego wylało szklankę pełną błyszczących promieni na makietę podlubelskich miejscowości. Makietę w skali 1:1.

Powódź, zakażenie o gwałtowwnym przebiegu. Piorunującym. zero czasy na reakcję, choćby odruchowe osłonienie się przed ciosem.

Urzędy, firmy handlowo-usługowe, oszuści, sklepikarze, przechodnie, puszczalskie nastolatki i przeżywające osiemdziesiatą młodosć staruchy, wersalki, akwaria, drzwi, plastikowe okna, książki, zęby, pluszaki, kolorowanki, dziurawe skarpety, dresiarze, laptopy, monstrancje, paznokcie, włosy łonowe... zakażenie wszendobylskim, wszechwnikającym światłem. Gęsta, błyszcząca, świetlna ciecz wlana do piwnic, wciekła aż po korzenie roślin... w ludzi - aż do setnego pokolenia,

I gapią się, potwory - przez czas, przewiercają drzewa genealogiczne. Wgryzają się w nie, by chłeptać ożywcze soki.

To oddycha, patrzy, nie przestaje lustrować wzrokiem-nie wzrokiem. Chyba jest pozbawione oczu w klasycznym tego słowa znaczeniu; raczej ma skórę pokrytą "możliwością odbierania bodźców wizualnych". SKÓRĘ POKRYTĄ WZROKIEM.

Chce, pragnie, musi wiedzieć o Rozgrodźczykach wszystko, co do jotuni.

"Niezła dupa. Jej ojciec był w PZPR"

"Ci - od zawsze - hołota"

"Pradziadek tego - agent NKWD"

"Patologiczna rodzinka, tylko kazirodztwa w niej brakuje"

"Bez wykształcenia, ksenofoby..."

"Teraz - proszę - nobliwa babunia, a w latach pięćdziesiątych - puszczała się z kim popadnie... i aborcja za aborcją..."

Wiwisekcja do granic możliwości, rozkrajanie grzeszków, wygrzebywanie ich igłami, wyciąganie przy pomocy szpikulczysk, pęset.

Każdy Rozgrodzki - prześwietlony do najskrytszych myśli, pragnień, parafilii, obsesji, chciejstw, z wywleczonym na wierzch najbardziej utajonym zboczeniem, do którego nie przyznałby się żonie, księdzu na spowiedzi.

Przenicowane wsie, kosmiczne reality show.

Zanik, jeśli można to tak określić, nie jest ostateczny. To bardziej przepoczwarzenie się, przejście w nową formę. REISTNIENIE.

My, złapani w świetlną pułapkę, nie umieramy. Nonomnismoriarność, he, he - żartuję czerstwo. Znikliśmy co prawda, ale tylko w pewnym sensie. W innym... ech, jaby to...

Dopadło nas coś na kształt dorastania, porzuciliśmy kokony, porcięta na szelkach, tiszerty z Colargolem i Myszką Miki. Wyszliśmy z siebie, z za ciasnych skór.

Nie żyjemy, fakt. Tak jak nie żyją my-dzieci, my-dwulatkowie. To nie jest śmierć, a przejście. Dzieki "powodzi" staliśmy się inni, dojrzalsi. Stare formy nie istnieją definitywnie. Nawet na zdjęciach. Światło powoduje głęboką amnezję. Nawet dokumenty tracą pamięć, blakną, albo utleniają się. Znikamy z archiwów, by żyć na nowo (i pomyśleć, ilu komuchów, nazistów, czy innych sługusów niedemokratycznych ustrojów, ilu przestępców w historii by tak chciało!).

Przejście nie było bolesne, czy nawet nieprzyjemne. A tak się broniliśmy, spieprzaliśmy, każdy, rozpaczliwie starał sie zachować dawna formę; Jureczek Kwaśniewicz - wódz nad wodzów ostrzegał, wojsko podstawiało autobusy... Aż śmiać się chce. To przeciez jakby bronić się przed Gwiazdką, prezentami pod choinką, imprezą urodzinową, jaką planują nam wyprawić kochajacy rodzice...

No dobra - patrzą, ci tam. I co z tego? Idzie przywyknąć, po godzinie-dwóch można się przyzwyczaić, nie czuć ognistych spojrzeń.

...nie, żebym chciał popełnić samobójstwo, znudził się dawnym sobą. Po prostu... zadomowiłem się w nowej skórze. Nie tęsknię, bo tylko dureń by tęsknił. Sentymenty? Wspomnienia? O - takiego wała... - pokazuję gest Kozakiewicza. Miałbym TERAZ biadolić jak ostatnia sierota? Jeszcze mnie nie poje...

Wypływamy z autobusu przez boczną szybę. Niekierowany przez nikogo grat (koleś, który na chwilę zajął miejsce "Lagerfelda" też wyskakuje) sunie wężykiem po rozświetlinej bezszosie. Trzymam Adriankę, ona - mnie. Wlepiłem się w jej sadło, pot, przyrosłem do mokrych ubrań i ciała pod nimi.

Lądujemy na bezpoboczu, w miękkiej chmurze światła. Tłuścica, nie chcąc padać na brzuch, robi w powietrzu salto i upada prawym ramieniem, plecami. Kilkoro współpasażerów koziołkuje, dość śmiesznie, jakby byli wybitymi z toru jazdy samochodami, dwie osoby, z tego co widze - nie przeżywają kontaktu z postasfaltem: facecikowi w prochowcu przydzwoniło się centralnie z główki, aż mózg wypłynął; ubrana na beżowo kobieta przejechałą twarzą po żwirze, zdarła ja ze skóry i mięśni; leży przez momment taka "oskalpowana z oczu, nosa, warg", szczerzy nadłamane zębiska. Śmierć dopada ją szybko, nawet nie dociera do zombicy, co się stało.

Truchło autosana jedzie parędziesiąt metrów, zalicza rów, po czym majestatycznie (jeśli zardzewiały co do śrubki autobus może zrobić cokolwiek majestatycznego), prawie w zwolnionym tempie, przewraca się na dach. I idzie spać, leniwiec, do góry kołami, urządza sobie sjestę w kałuży wyciekłej ropy, oleju silnikowego, pośród szklanych kosteczek (ani jedna szyba nie ocalała).

Wstajemy z martwych, obolali dźwigamy się do pionu. I - w śmiech, nieco wariacki, by nie rzec - obłąkańczy, w patologiczny rechot. Bo czujemy się, ZOSTALIŚMY uskrzydleni, rozanieleni i zanielali. Bo nikt nie przeżył spotkania ze światłem. Armagedon i paruzja zaszły w jednej chwili, gdy lecieliśmy w dół...

Patrzymy sobie w oczy: ja, młodzież, kierowca z kucykiem, Adrianka, dzieci... Mamy skrzydła. Rzecz jasna - nie u ramion, to byłoby zbyt sztampowe i bez polotu. Cali jesteśmy uskrzydleni - od zębów, bród, wąsów, przez narządy wewnętrzne, kończąc na... wiadomo, czym. Wardnikaciątka nastolatek, wardnikanciska przechodzonych babsk, fajfusy... Każdy - piękniejszy, świetlisty, jakby... niebiański.

Prosze mi się tu, kuźwa, nie śmiać, dobrze mówię: jakby kupiony w rajskim Tesco, świeżo rozpakowany, pachnacy nowością, nie farbą, plastikiem, ale.. bryzą, oligocenką z najczystszego zdroju, źródła, w którym sami archaniołowie myją dupy i jaja, boginie płuczą cipska po seksie ze śmiertelnikami (każdej od czasu do czasu zdarza się zapomnieć).

Mamy na sobie śnieśnobiałe tuniki, to nic, że wyglądają jak sprane szmaty z ciuchlandu, kupione w "Tanim Versace, co tydzień świeża dostawa z Niemiec" za dwa trzydzieści (kogo stać na droższe łachy?). Gumofilce, rozdeptane frampki, schodone do imentu adiki na naszych nogach to teraz sandały z autentycznego drzewa sandałowego.

Twarze nam błyszczą, śmieja się oczy, co jest zrozumiałe - czym miałyby się przejmować takie zanielęta jak my, o co martwić?

Rechoczę, nawalony-upalony chmurami, z chmur i stojac na chmurze, patrzę na Grubą i wiem o niej wszystko. Z wzajemnością, właśnie poznała żenujaco-rozpaczliwą historyjkę Tamtej i poronionego dziecka, które miałem pochować, ale zostawiłem na zgnicie w pudełku po air maxach.

Rozgrzesza mnie, Adrianka, "zobacz - mówi - nic nie ma znaczenia, chodź, poszukamy ich, są gdzieś tutaj, w zaświatach, muszą być, wchłonęli się w światło chmur, zostali wżarci, wtopieni... z kartonami, w trumnach, urnach... nieważne... każdy, kogo zmyła błyszcząca powódź - żyje, nawet, jeśli od dwudziestu lat był trupem...".

Czuję bicie serca dziecka. Chłopczyk, nie mam wątpliwości. Próbuję nawiązać kontakt, gadam w myślach do malucha, ciepłym, delikatnym tonem, ale bez ćwierkania, deformowania słów, bez "titititi, cieść, śłodziaćku, wieś juź, ajk się będzieś nazywać?".

Ono płci męskiej będzie grube, niepodobne do swego ojca, Marcina. Wda się w mamuśkę, odziedziczy po niej wszystkie wady. Ale to dobrze, bo...

Mężczyzna, który ku nam idzie, z wyglądu jest pół-Mefistofelesem, pół-Stevem Jobsem, takim wymęczonym przez raka trzustki, wychudłym Jobsem na chwilę przed śmiercią. Na czarny, a jakże by inaczej, golf - narzucona marynarka w pomarańczowe gzygzole. Spod kapelutka - niesmiało kiełkują różki, w zasadzie - parostki.

Wita się z nami, niczym pan domu, zaprasza w skromne progi. Mówi ze sztuczną, staroświecką elegancją, nienatularnym polorem. Jego ogłada jest śliska i siakaś taka obła, jak padlina ryby. Cuchnie podobnie. W uśmiechu - lodowaty wiatr, pomiędzy zębami - kłębiące się, jadowite węże. Język - niczym u wytrawnego polityka - rozdwojony.

Pustka, nie W oczach, ale ZAMIAST nich, dwa kratery ziejące za szkłami. Atrapy okularów.

"Człowiek" noszący w sobie ziemię fotograficzną, urwiska. Ten, który odłączy ci tlen, serwisant maszyny eutanazyjnej; ten, który nie poda ci szkalnki wody, gdy będziesz o nią prosił na łożu drugiej, piętnastej śmierci, cynik, sadysta, sprzedawca polis ubezpieczajacy cię od najazdu kosmitów, upadku meteorytu na dom, zostania pożartym tu, w środku Europy, przez lwy, tygrysy, od poturbowania przez mamuty.

Ten, który wbije ci rubinową szpilę w oko, wydłubie je, zasuszy i będzie nosił na szyi jako specyficzne trofeum.

Bestia w lakierkach, uszminkowany, dwuipółpłciowy, nieślubny syn Lucyfera (kto mógł być matką potwora? obstawiam pewną mało znaną malarkę-socrealistkę).

Facet, którego twarz widnieje na banknocie, za który możesz kupić:

- czerstwy chleb

- pół kilo podgardlanej

- usługę asystenta w samobójstwie (wybieraj!).

Jego słowa - pisane rozgrzanym do białości pogrzebaczem na naszych ciałach. W głowach. Żłobione rylcem na podniebieniach.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Wrotycz 15.06.2019
    Chapeau bas dla Twojej wyobraźni i władania językiem, przekraczania realności. Masz w pisarskich genach na bank Lemowość i Leśmianowość i całą plejadę najznakomitszych mistrzów pióra. Tyś nie wyrobnik, Florian, ale Mag słowa, obrazu, dialogu, wątków... uff, ledwo udało mi się wyplątać z tego Dnia Przemiany.
    Surrealizm i rzeczywistośc, i Sf, i Poezja – niemal co drugi, trzeci akapit zaledwie kilkoma enterami można zamknąć w wiersz.
    Kondycja homosapiensowatości jaka jest – Florian nieznużenie ilustruje. Szczegół i podsumowanie, jednakowo w nich świecisz talentem.
    Słowo kocha Ciebie, a Ty pełnymi frazami bierzesz je w urodzajny jasyr. Przerażasz pomysłowością.

    "- I gapią się, potwory - przez czas, przewiercają drzewa genealogiczne. Wgryzają się w nie, by chłeptać ożywcze soki.
    To oddycha, patrzy, nie przestaje lustrować wzrokiem-nie wzrokiem. Chyba jest pozbawione oczu w klasycznym tego słowa znaczeniu; raczej ma skórę pokrytą "możliwością odbierania bodźców wizualnych". SKÓRĘ POKRYTĄ WZROKIEM. (...)
    - Każdy Rozgrodzki - prześwietlony do najskrytszych myśli, pragnień, parafilii, obsesji, chciejstw, z wywleczonym na wierzch najbardziej utajonym zboczeniem, do którego nie przyznałby się żonie, księdzu na spowiedzi.
    Przenicowane wsie, kosmiczne reality show.
    Zanik, jeśli można to tak określić, nie jest ostateczny. To bardziej przepoczwarzenie się, przejście w nową formę. REISTNIENIE.
    My, złapani w świetlną pułapkę, nie umieramy. Nonomnismoriarność, he, he - żartuję czerstwo. Znikliśmy co prawda, ale tylko w pewnym sensie. W innym... ech, jakby to...
    Dopadło nas coś na kształt dorastania, porzuciliśmy kokony, porcięta na szelkach, tiszerty z Colargolem i Myszką Miki. Wyszliśmy z siebie, z za ciasnych skór.
    Nie żyjemy, fakt. Tak jak nie żyją my-dzieci, my-dwulatkowie. To nie jest śmierć, a przejście. Dzieki "powodzi" staliśmy się inni, dojrzalsi. Stare formy nie istnieją definitywnie. Nawet na zdjęciach. Światło powoduje głęboką amnezję. Nawet dokumenty tracą pamięć, blakną, albo utleniają się. Znikamy z archiwów, by żyć na nowo (i pomyśleć, ilu komuchów, nazistów, czy innych sługusów niedemokratycznych ustrojów, ilu przestępców w historii by tak chciało!).
    Przejście nie było bolesne, czy nawet nieprzyjemne. A tak się broniliśmy, spieprzaliśmy, każdy, rozpaczliwie starał się zachować dawna formę; Jureczek Kwaśniewicz - wódz nad wodzów ostrzegał, wojsko podstawiało autobusy... Aż śmiać się chce. To przeciez jakby bronić się przed Gwiazdką, prezentami pod choinką, imprezą urodzinową, jaką planują nam wyprawić kochajacy rodzice...
    No dobra - patrzą, ci tam. I co z tego? Idzie przywyknąć, po godzinie-dwóch można się przyzwyczaić, nie czuć ognistych spojrzeń.
    ...nie, żebym chciał popełnić samobójstwo, znudził się dawnym sobą. Po prostu... zadomowiłem się w nowej skórze. Nie tęsknię, bo tylko dureń by tęsknił. Sentymenty? Wspomnienia? "

    Pozdrawiam.
  • Florian Konrad 15.06.2019
    jejuśku - dziękuję! Kłaniam się nisko, w pas za ten koment, za komplemeniska

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania