Poprzednie częściWardnikant cz. I

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wardnikant, cz. VIII. OST. HARDCORE, 18+

XV. Sen. Sejf. Sens

 

Łamię się. Dosłownie: zanim dociera do mnie, że mam kończyny, nie jestem bytem jakimś nierzeczywistym, co wyznaje solipsyzm i uparcie twierdzi, że nie istnieje nic poza nim, ale natura wyposażyła mnie w rąsie i nózie, te - strzykają w stawach, detonują się nich całe tony dynamitu, obrzemki TNT, kruszą się Tatry, Karkonosze, Alpy, pękają ściany Domów Sowietów (w każdym większym miescie przed dekomunizacją stał co najmniej jeden), monumentalne popiersia, albo same głowy-pomniki wyrzuconych za miliardy złotych partyjnych dygnitarzy, prezydentów zjedzonych w więziennych basztach przez myszy.

Ponure twarze niegdysiejszych wodzów, ojczysk narodów, matek Polski, macoch Polski, pękają jak swego czasu, wysadzona przez rebeliantów na Filipinach, głowa niesławnego Ferdinanda Marcosa.

Nim się na dobre przeciąąąąąągnę jak długa, czarna kocica, pantera-hetera, strzela mi w stawach, jestem łamana.

Potem przychodzi, powolniuśki u nieśmiało, świadomość. Że dzień, że jestem. Że nawet kompletna, nie postradałam we śnie żadnej, a przynajmniej tych ważniejszych części składowych.

Zaraz zostaję rozbudzona zupełnie, zderzam się z nieznośnym świtem, tą ciężarówką pełną włączonych żarówek (gdzie to jedzie każdego ranka i nigdy nie dociera do punktu przeznaczenia, czemu, choroba, zawraca i krugom, krugom - budzi smacznie śpiących ludzi, zwierzęta; czemu dzień marki star, dzień mający miliardowy przebieg nie rozlatuje się ze starości, nastaje zawsze, nigdy nie łapie kapcia, nie wycieka z niego olej, czy inne płyny; czy istnieje kosmomilicja, galaktyczna straż miejsca mogąca zatrzymać Słońcu dowód rejestracyjny za zużyty bieżnik opon, zakazać dalszej, pozornej jazdy po nieboskłonie, zawezwać lawetę, która odholowałaby rzęcha na parking strzeżony?).

Jestem - fakt niezaprzeczalny. Ciągle trzyma mnie świetlistewko, elektryczny haj. Cholera...

Budzę się we własnym, pustym co prawda, bo Marcin od tygodnia w Rojewie, mieszkaniu. Niby dzwoni codziennie, widzimy się codziennie przez kamerki, ale mam złe przeczucia. Może ma kogoś, poszedł na balety do Astygmatii, poderwał jakąś gówniarę, zaświecił w gały kluczykami od arony, kartą kredytową - i paniena rozchyliła nogi... Ileż można załatwiać sprawy spadkowe, sprzątać mieszkanie...

...no cisio już, cisio... - zrywam się z łóżka. Biorę Marcelka na ręce.

...powynosić graty, przebrać rzeczy osobiste - co na śmietnik,a co zabrać na pamiątkę - chyba nie zajmuje aż tyle czasu? Co on - donasza sukienki, majty po matce? - uśmiecham się na myśl o...

...nie płacz, kochaaa... kotki dwa...

...w ciuchach po swojej starej. Jedyny spadkobierca, Wniosek do sądu tyle składa? Pisze go ręcznie w tysiącu egzemplarzy?

Żesz miałam śnisko! Ucieczka przed hekatombą, zasuszona mumia w fotelu, wreszcie: picie LUDZI. Z kałuży.

W lodówce - majonez, ketchup, kiełbasa sprzed tygodnia, mleczka pełna buteleczka, bebilony, kaszki do odgrzania, no czego nie chcesz jeść?! Coś cię boli...? Cisio...

Z dzieckiem na rękach (odpowiedzialne to jak sto ciulów) robię przysiady, rozciągam się. W każdym stawie - kruszące się cegły.

Dochodzi ósma. Zaraz trzeba - na rower i po zakupy. Bo jeszcze, nie daj, Boże, przyjechałby wielki ksiażę, głodny - a tu prawie nic do jedzenia. Znowu byłaby awantura, może nawet... przyłożyłby na odlew, jak ostatnio, skurwiel, pan i władca się znalazł, nindża domowy...

"Ja ciągle wierzę w gnijący świat, ja już nie wierzę, mnie nie obchodzi..." - podśpiewuję refren ostatniego snu. Jawa-zjawa, znowu coś mnie goni, nie daje spokoju. Demon z pudełka po air maxach... Chyba nigdy nie przestanie się śnić, nie odpuści...

 

***

Po dziewiątej. Dzidzior - w koszyku, uspokojony, odryczany. Jedziemy.

- Cze, Agnieszka - Rafałko "Gospodarz", nasz lokalny Durnyj Iwanko, szczerzy zbrązowiałe pniaki.

- A cześć, cześć.

Idzie, rolnik nad rolników, z głową niemal przy samej ziemi. Zamiata nosem pobocza, jak zwykle.

Z nim to dziwna sprawa jest, pół wsi się zastanawia: symulant, aż taki dobry z aktor, czy rzeczywiście - świr.

Ze trzeci rok mija, jak tamto się stało. Pewnego razu ogłosił wszem i wobec, sąsiadom, rodzinie, że w niedzielę po siedemnastej zamierza po prostu, nieodwołalnie zwariować.

Kto by brał na poważnie takie deklaracje? A on chodził tylko, z nosem w telefonie, patrzył na kalendarz, potem - zegarek. Odliczał dni, godziny.

Przezwisko "Gospodarz", szyderczo-opaczne, zyskał, bo w nocy z niedzieli na poniedziałek, gdy wszyscy w domu spali - wymordował całą chudobę: krowom z zimną krwią popodrzynał gardła, śiniom - też, aż dziw bierze, że nie pobudziły nikogo tym kwikiem, toż musiały, przerażone, wniebogłosy wręcz ryczeć...

Kury, w ogóle drób - powywieszał, nawet kaczaki, takie o - maluśkie...

Rano jego matka - w lament, jak zobaczyła, że pies przy budzie wisi. Poleciała do obory, a tam - zagłada, jak w zlikwidowanym tylko co obozie koncentracyjnym.

Mało dostał, trzy tygodnie posiedział w wariatkowie i wyszedł, jakby nigdy nic. I podobno - rentę od razu na stałe, nie okresową... Ale w to - nie uwierzę, orzecznicy - cięte na symulantów, ZUS i KRUS szukają pieniędzy w kieszeniach obywateli, w to im graj - uznać za zdrowego, nie przyznać grosza, nawet komu bez nóg, czy naprawdę choremu na głowę.

Pedałuję w żółwim tempie, nie da się szybciej - po piachu, z dzieckiem w koszyku na kierownicy. Rafał przyspiesza, by dotrzymać mi kroku.

Przystojny kiedyś był, nie powiem... czarne włosy, nie kruczo, ale czarne... figurka...

Teraz - dziadzieje coraz bardziej, jakby schizolstwo żarło go na potęgę: wyłysiał, ale mimo to nie ścina się na krótko, chodzi taka obrzępała - z podsmykaną bródką, kudłami dookoła głowy i łysą batareją na środku... Brzuszka dostał, ale to pewnie od antywariackich sterydów, zgarbił się, zapuścił... Głupie trzy lata - i młody facet postarzał się o trzy pokolenia, wygląda gorzej od mego ojca...

Uśmiecha się, prawie oblizuje, skubany. Podobam mu się, nie nowina. Co - chciałoby się...? Nie dla psa...!

Mówi, że ma coś dla mnie, jak nie zechcę - powiesi na tablicy ogłoszeń, przy sklepie, żeby była na jedenastego listopada dekoracja patriotyczna. Orzełek.

- Jaki? Co ty możesz mieć?

- Słowa kluczowe: pudełko po butach, air maxy, dziecko, policja, krew, krata, mur... - szczerzy próchniaki. A mnie przeszywa lodowaty dreszcz. No nie... możliwe...

Biorę głęboki oddech, cała spinam się w sobie, zaciskam zęby, gnój nie mmoże poznać, że jestem skonster... że mnie w jakikolwiek obeszło...

Marszczę brwi i rzucam oschle, żeby se wsadził szarady, nie mam ochoty na zgaduj-zgadule. On - że na komendzie śpiewałabym innym tonem, najlepiej - altem, Arię Królowej nocy, o, o, o, o, o - tak wysoko.

- NAzwałem go Bolek. Jak pierwszy król Polski... dobre imię dla orła? - schizorolnik wyciąga z reklamówki pomalowaną w papuzie kolory tekturę. To, co jest do niej przyklejone, wygląda jak plastikowe (oby!) kości.

- Marcin nie chciał dziecka? - pyta autor "dzieła".

O kurwa. Chyba wie. Jakim cudem...?

- Nie rozumiem - idę w zaparte.

- Musieliście od razu mordować? Tyle par czeka na dziecko, ludzie latami marzą, wydają dziesiątki tysięcy na walkę z bezpłodnością, płaczą ze szczęścia, jak sąd im pzyzna taką kruszynkę, sakbeniek, istotuchnę... Co - wtedy nie było pięćset plus - i za drogo by wam wyszło utrzymanie? Jedne - zabrali, drugie - zabite, na trzecie państwo zaczęło płacić - to łaskawie pozwoliliście żyć, nie skończyło w pudełku po buciorach, za stodołą.

Skamieniała, ledwie mogąc poruszyć wargami, cedzę z chachłacka:

- Całkom'ś zduriw!

- ...niby nie moja sprawa, ale trochę to się kłóci z moralnością, etyką, nawet nie tyle chrześcijańską, co ogólnoludzką... no - i karalne... O - ładne skrzydełka mi wyszły? Kosteczki z rączek i potylicy, ciemiączka, czy jak mu tam... Dziobek orła biełego - proszę - szczęka Bolusia, dolna i przepołowiona, bez ząbków...

- Z czegoś to zrobił - z psa? - gram pierwszą naiwną.

Koona - z piszczeli, przedramionek, szpony - zobacz, jak pozakręcałem. Szkielet zmieniony w godło państwowe, obywatel, któremu los nie pozwolił żyć w tym kraju, wyście nie pozwolili, staje się symbolicznie jego uosobieniem. Łapiesz przekaz?

Dobra, karty na stół.

- Skąd wiesz?! - zatrzymuję się, patrzę agroświrowi prosto w oczy. Hardo, bez cienia strachu. Co - napadnie? Będę wrzeszczała jakby co, zaraz, o - już widać za krzakami obejście Dynkowskich.

- Takie rzeczy się po prostu czuje. Intuicyjnie, szóstym, czubowskim zmysłem.

- Kto podskarżył? Toż chyba nie Marcin?!

- A skąd! Mózg zbrodni miałby rozgłaszać?

- Kto jeszcze...?

- Nikt. Zresztą - i tak by nie uwierzyli.

- Skąd wiesz, ostatni raz pytam.

- Już mówiłem. Dar proroczy - uśmiecha się szczerb.

- Zobaczyliście, że nie ma. I co, jestem cholernie ciekawy, jak żeście zareagowali. Pewnie - konsternacja, myśleliście, że lisy wygrzebały, co? Przyznaj się!

- No... - kornie spuszczam wzrok. Jest, jebaniutki, domyślny, zna się na ludziach lepiej, niż niejeden psychoanalityk. Żeby aż tak...?

- Wykopałem, jak było jeszcze niezgniłe, robak nie ruszył. Mięso - powolutku trzeba było, od kości... - szczerzą się próchniczne pniaki.

- Tzo z nim zrobiłeź?! - cedzę przez zaciśnięte, zdrowe zęby.

- Gonzo, jedyny, który się nie powiesił po siedemnastej, tamtej niedzieli... Chciałem złapać, ale nie dogoniłem. I dobrze, choć on mi teraz został, jaak Foryś, kury.... wiadomo... Starzy nie chcą nic trzymać, tylko krowy... bym znowu czego nie wycudował...

- Ko-tu-da-łeś? - nie wierzę, po prostu w głowie się nie mieści.... Choć pewnie nie blefuje, zrobił to, popierdoleniec... Kolejny dreszcz przeszywa. Tym razem - agresji, tak, dreszcz lwiczny, tygrysi, drapieżnokrwisty. W jednej chwili mam ochotę zdjąć Marcela z koszyczka, rzucić rowerem w bydlaka, wskoczyć na leżącego, wydrapać mu oczy... Włącza mi się agresor, nagle jestem najmoralniejsza, przestrzegam prawa. Sukinsyn zbezcześcił zwłoki mojego dziecka. To nic, że tego samego, które udusiłam dwa lata temu. Chłpaczyka - jak się okazuje - bo w amoku nie spojrzałam nawet, jakiej był płci - zza stodoły, pochowa... zadołowanego jak psa, co go Rafał powiesił. Dzieciniusia najprzeukochańszego, jak mi się teraz wydaje.

Zła jestem, wiem. Wyparłam całe zdarzenie z pamięci, przykryłam innymi wspomnieniami. Leżało w okopcu pod hurbą łęcin, potem, jak się okazało - coś je wydarło, byliśmy pewni z Marcinem - zwierzę...

Wróciła trauma, do tego - spotęgowana. Dziecko w pysku lisa, albo kuny... zgroza.

I znowu starałam się zapomnieć, zakryć to śmieciami. Wybudować na kopczyku skalniak, nazwozić z pola taczką głazów, ułożyć je w stertę. Obsadzić paprotkami. Niech by było schludnie, śmierć niosłą estetykę, paradoksalnie - służyła ku ozdobie, jak emaliowane garnki w kwiaty, talerze stojące za szkłem meblościanki, kredensu, figurki kurzące się na półkach... Śmiertka wiejska, ludowa, jeden z kolędników. Sancta muerte, kolorowa śmierć-bibelot. A on to zgnoił, rozgrzebał. Dosłownie.

Mój zmarły (cicho! nie "zabity", zmarły na szkarlatynę, koklusz, zespół nagłej śmnierci łóżeczkowej, bezdech nozny!) synek pożarty przez kota... Aż mi się w głowie kręci.

- To jak - chcesz wyklejankę?

- Oddawaj! - wydzieram mu z rąk "białego orła".

- Marcin cię zajebie, już nie żyjesz, pajacu pieprzony... A piśnij tylko komuś słowo...

- No, słyszałem, jaki się agresywny ostatnio zrobił. Bez kija nie podchodź.

- Chuj cię to obchodzi! - naciągam reklamówkę na "Bolka", kładę ją na bagażniku.

- Załóż bydlakowi niebieską kartę, zagroź, że odejdziesz. Jeśli to tylko wzmoże agresję - wiesz, co zrobić... Nóż w bebech.

Wrzeszczę coś. Samobieżny język wykrzykuje najgorsze obelgi, jakie znam. Mały zaczyna krzyczeć, zanosi się płaczem. Ja też.

Potwór, jakiego do tej pory ziemia nie nosiła, kanibal-nekrofil... samo umarło, słyszysz - samo! Nie byłabym w stanie zrobić krzywdy swojemu...

...erdolony zwyrodnialcu, kotu żeś...!

Mój ryk, jak się nietrudno domyślić, nie robi żadnego wrażenia na "Gospodarzu". Idiota, jak tak patrzę - nie przypomina istoty ludzkiej. Wzrok ma kompletnie dziki, taką pustkę w oczach. Uśmiecha się, nie demonicznie, jak czarny charakter z filmu, nie odstawia żadnej szopki , ale jakoś bez wyrazu, nie tyle sztucznie, co tępo, jakby był podszyty drewnem i kamieniem. Człowiek-figura samego zła, pomnik wad, od nowości grożący zawaleniem. Nie podchodzić, najlepiej trzymać się z daleka - bo jescze runie z cokołu, przygniecie. Zadusi.

- Nie boję się. No, niech przyjdzie, spróbuje szczęścia, tknie, choćby palcem. Zobaczymy, kto będzie gieroj. Do ciebie może skakać jak czort, wyciągać łapy. Niech mnie załatwi. Myślisz, że nie dałbym rady? Nie z takimi sobie... W szpitalu dwa razy chcieli mnie zabić, jeden zakapior dusił pod salą, pielęgniarze siali na korytaru i nie reagowali. I co? Jakoś żyję. A potem - o - jak żelazną miską taki łysy chuj pogiął i zrobił z niej ostrze. I - na mnie idzie! ...no tu było gorzej, bo prawie po strunie pojechał, myślałem, że się wykrwawię. Pielęgniarki - tylko się śmiały, że "panie Rafale, pan to powinien w jakiejś zbroi chodzić, albo kamizelce kuloodpornej, bo się pan zawsze w coś wplączesz i źle na tym wychodzisz... albo kombinezonie sapera..." - snuje wariatopowieść "morderca, kat mojego synka" (naprawdę takie określenia przychodzą na myśl).

Marcel się uspokaja.

Szosa, środek wsi, sklep. Psychol szarmancko otwiera drzwi, puszcza mnie przodem. Obejdzie się. Dżentelmen, co wykopuje martwe dzieci i robi z nich... kolaże? wyklejanki? Jak to w ogóle nazwać...?

Kupuję najpotrzebniejsze rzeczy. Najtańsze. Wieczna gospodarka niedoboru, naciąganie, jak to się mówi, za krótkiej kołdry... Dobrze, że choć pięćset na dziecko dają, bez tego - propaszcza dola, za co żyć? Marcelek, jak Julka - poszedłby do domu dziecka, taka prawda. Rozpacz, nie życie. Biedowanie na granicy śmierci głodowej. Mleko, kasza, konserwy z GOPSu - nie na długo.... Skurwolos. Dziadostwo.

- ...probujesz się usprawiedliwiać, suczko. A nawet gorzej - żadna suczka by nie zagryzła swojego szczeniaka. Nawet one mają rozum, instynkt macierzyński... - prawie słyszę potępiający syk starych jędz, przykościelnych babsk ze zwięsłymi wardnikantami. Zlinczowałyby mnie, zagryzły protezami, zatłukły, lasecznice. I tak patrzą wilkiem. Nie jednym. Mają w mętnych śleiach całe watahy.

Do sierocińca oddała! Bladź, nie chciało się chować! To nie matka!

Potem - obrałyby z mięsa, kośćmi udekorowałyby ołtarz - figurę Maryi depczącej kosmatego szatana. Moje szczątki, na wieczną rzeczy pamiątkę (zobaczcie! to antyrelikwie morderczyni! dzieciąteczko zabiła, nowonarodzonego aniołeczka!) okalałyby pysk czorta, zostałyby wkomponowane w jego jęzor, długi i wijący się serpentynowato, w pazurzyska, kły).

Może nawet znalazłby się zdewociały (a są inni?) rzeźbiarz ludowy, który wykonałby Antychrystowi zbroję z moich żeber, piszczeli? Kościół od setek lat jest nekroluby, wystarczy przypomnieć Kaplicę Czaszek w Kutnej Horze, czy Kudowie Zdroju, całe zasuszone zwłoki umieszczane w szklanych gablotach, by pokolenia wiernych mogły myśleć o swoich własnych śmiertkach, wyobrażać osobiste umieranie, potem - przemianę tłuszczowo-woskową w zaciszu krypt (szlachta), albo w kościotrupa, przy czynnym udziale robali (cała reszta).

Płacę. Rafał, przezornie, by nie narobić plotek, że przyszliśmy razem (ślina na młyn, nawet nie chcę myśleć, jak rozmełłyby się ozory, rozkręciły... "dwa dni chłopa nie ma - a ta już się prowadza z innym!". Znów bym dostała manto.) trzyma się z tyłu.

Teraz on podchodzi. Kupuje najtańsze piwo, z kaucją, bo mówi, że nie będzie się nosić z jedną butelką jak kot z pęcherzem, a trzydzieści pięć groszy - nie pieniądze.

- I muchozol, mały - prosi.

Spieszę się, chciałabym go zgubić, jak najszybciej znaleźć się w domu, nagotować, potem - zmałym - od razu na cmentarz; kosteczki trzeba pochować z szacunkiem, już i tak się nabezczeszczzono... Bolka. Naawet imię - nie ja mu wybrałam... Już nie będę zmieniać, zostanie to, brzydkie, nie podoba mi się, ale już bez znaczenia.

Pocho... zakopię w grobie dziadków. Albo, jak nie podniosę płyty - obok. W woreczku, nie w pudle po butach.

Nie naspieszysz z dzieckiem na kierownicy, drugim - w kształcie orła - na bagażniku, z siatą zakupów.

Dopędza mnie znowu, wariat. Chyba nie jest tak całkiem durny, choć... i nie mądry. Przewiert między uszami, choroba zrobiła mu w głowie tunel. Myśli, brązowozębne, schizofreniczne, myśli pocięte blaszanymi michami, odgrzebane po latach gnicia za stodołą, myślli-trupy zawłaszczone od innych wariatów, okraszone niezdrowym, fanatyczno-narodowym patriotyzmem, omamicą biało-czerwoną, przelatują przez tę dziurę.

Samozwańczy mentalista, parapsycholog, nekropedofil noworodkowy prosi, bym zaczekała. Prawie mam łzy w oczach, wrzeszczę "czego?!", Marcelek znowu zaczyna beczeć, czuje panujący niepokój, atmosferę grozy, nie inaczej - groziska; biedne dziecko nie wie, co się dzieje, rozumie tylko mój krzyk, strach, zdenerwowanie i... wstyd. Może jestem ostatnią osobą, kóra powinna mieć cokolwiek do powiedzenia na temat wstydu, zachowałam się gorzej, jak bestia, ale przecież nie mogłam inaczej! Marcin tyle razy powtarzał, że nie chce drugiego bachora, tyle mord do wykarmienia i znikąd pomocy, ja tylko siedzę na dupsku, ani pracy, ani zasiłku, a on sobie żyły wypruwa, zaharowuje się, normalnie jesteśmy rodziną Kiepskich w pigułce, tylko na odwrót, jeszcze żałośniej, bardziej żenująco, bo kto to widział, żeby młoda kobieta - ani ogrodu nie sadziła, ani kaczki, kur, czy indyków - tylko te seriale, Romantica i TVN Style, czy karmią mnie bohaterowie, nażeram się samym patrzeniem na wystawne życia tych Laur i Fernandów, sycę pierdolonymi Dynastiami z Ameryki Południowej, czytaniem Harlequinnów?

- Niczego, sorry, że się narzucam. Jedno pytanie, możesz nie odpowiadać: wyobrażałaś sobie kiedyś, jaki by był, jakby dorósł? Jakbyś dała choć cień szansy...

- Wypierdalaj! Marcin cię...!

- ...na starość z wyglądu przypominałby Karla Lagerfelda. Całe życie byłby równie poważny, zimny, wyniosły, nasz Bolek.

- Jaki, kurwa, "nasz"?

- Przepraszam. Nie powiniene, Trzeba mieć szacunek. Wiesz, że początkowo chciałem złapać Gonza, skręcić mu kark? Jak już zjadł mięsko... I dokomponować jego kosteczki?

- ? - rzucam bezspojrzenie, patrzę bezoczami na psychopatę. Co??!!

- Wyszłoby niezłe połączenie, kolaż, konglomerat. Koprodukcja... - Rafał szuka odpowiedniego słowa.

- Szczątki dziecka i zwierzęcia ułożone w wizerunek innego zwierzaka, jednoczęśnie - symbol narodowy, państwa, chroniony prawnie. O - i to zdecydowało. Bo uznałem, że nie można bezcześcić Orła. Kotem.

- I słusznie - pokornie przytakuję bestii. Choć sama jestem gorsza. Przyspieszam. Koła buksują na piachu.

- Nie uciekaj, nie uciekaj, bo się wywrócisz. Na dziecko. Mało ci jednego nieszczęścia?

- Wsadź se rady. Wiesz, gdzie...

- ...smutny, nieprzystępny pan Bolesław, sprzedawca, magazynier o aparycji kata, emerytowanego patomorfologa, co całe lata tylko trupy kroił i do nich gadał. Byłby starym kawalerem, nie miał za dużo kobiet w życiu. Odstraszałby je powierzchownością. Choć muchy by nie skrzywdził, taki poczciwina. Ale wiadomo - pierwsze wrażenie się liczy; wyglądaj na buca - to będą cię mieli...

- Skądś taki pewny, co? W gwiazdy patrzysz? No, wieszcz z ciebie? - wygrzebuję rower z głębokiej koleiny. Droga - jak w Średniowieczu...

- Poniekąd. Przyszłość już była, tylko większosć o tym nie wie. Leży w sejfie, zdeponowana na wysoki procent i powoli, sekunda po sekundzie, się odbywa. Zabobonni nazwą to wypełnianiem się bożego planu, nastawaniem czasów ostatnich. A to... ciało stałe, którego po prostu ubywa. Topniejący lód, parujące, suche... wiesz, co chcę powiedzieć? Że nie ma nic poza lontem, który kiedyś się wypalił, doszło do eksplozji, tylko my obserwujemy to z opóźnieniem, podobnie, jak docierające do Ziemi światło dawno zmarłych gwiazd... - Rafał mówi IDENTYCZNYM tonem, co kudłacz ze snu.

- Teraz, na przykład - czekam.

- Na co?

- Cicho, jedź spokojnie, powlutku.

Dobra, jadę. O dziwo - nie mam złych przeczuć. To wariatzdziecinniały, czy raczej cofnięty w rozwoju do stanu niedojrzałości, niegroźny psychol babrzący się w zwłokach, może nawet - łajnie. Pewnie zapomniał, czym jest seks, może nawet nigdy nie wiedział; koncentruje się wyłącznie na mitach, tworzy z nich przędzę, owija nią głowę - i nie widzi prawdziwego obrazu świata. Patrzy przez upstrzoną farbami zasłonę, może - kurtynę spadłą po ostatnim akcie jednoaktówki "Przytomność".

Nieprzyjemnie ściska mnie w podbrzuszu. Niemożliwe, niedawno miałam. Jeszcze ze dwa tygodnie... I nagle czuję, jak zalewa, lepkie i gęste, ciepłe. Jedna falka, zaraz po niej - druga, dłuższa. Jakbym sikała i nie mogła przestać.

Zjeżdżam na pobocze, odruchowo dotykam się w kroku. Wilgoć. Mam na sobie jasne spodnie, żadne tam kolory maskujące. Kto by się spodziewał tak szybko... Na tyłku musi wykwitać ogromna plama.

Pręży się, "kwiatuszek", rośnie w cieniutkich, całkiem przemoczonych majteczkach. Wystawia "główkę", rozwija "paluszki". Ewidentnie szuka wyjścia. Samca.

Rafał podchodzi, za blisko, przekracza niewidzialny szlaban i jest w mojej strefie komfortu. Intymności.

Chrapy mu się rozszerzają, jak u konia, to znowu zwężają. Sapie, wyraźnie podniecony. Schyla się , zwąchuje, wyłapuje ulotne cząsteczki zapachu, jak to facet.

Zakrywam dłońmi plamę, pulsujące krocze.

- Pozwól wyjść, pięknemu... - szepcze słodko wariat-nekrofil. Oburzam się, że jeszcze jeden taki tekst, Marcin jest mściwy, będzie czekał rok, dwa, nawet pięć, aż przyfiluje, dorwie pijanego, wypadnie wieczorem z krzaków i da nauczkę. Nie będzie bić, jeszcze czego, zbij czuba, a będziesz odpowiadał jak za kogo normalnego; sprzątnij wesz, glistę, co się żywi padliną - a przybiją ci wyrok jak za zdrowego; on zna inne sposoby; przeżyje, ale do Boga, jeśli wierzy, już teraz niech się modli, popierdoleniec, by się skończyło na paraliżu...

Rafał puszcza mimo uszu groźby karalne, wie doskonale, że blefuję. Rozdygotaniec wywraca na wierzch białka, żółtka oczu. Siąka nosem, chrapie jak zdychające zwierzę. Megatherium w agonii. Jąkając się proponuje układ: odda resztę kości, bo jeszcze trochę mu zostało, planował zrobić Bolka-orła II, ale zabrakło brystolu, jak dam... possać. Zgłupiał, czub, jeszcze bardziej. To już bezczelność jak stąd do Białęgostoku! Co ten, ten... sobie wyobraża...

Nawet Marcel, choć nie rozumie jeszcze ani słowa, patrzy jakby z niedowierzaniem.

Mam ochotę na kilka rzeczy naraz. Uciekać z dzieckiem na rękach, wrzeszcząc wniebogłosy (dogoni, zrobi co zaplanował, w dodatku brutalnie i na siłę), odwalić szopkę: paść na kolana, skierować ku niebu zapłakaną mordę - i biadolić, by zesłali zmiłowanie, anieli przenajświętsi, bo to, co się odpierdala, jest nie do zniesienia, to szoah, holokaust-bis, potworność (świr - pewnie wyśmieje, i tak zgwałci), rzucić się z pazurami (może nie doceniam potęgi wariackiego amoku, demon wstąpi w Gospodarza i skończę marnie).

Opieram rower o drzewo, uspokajam krzywiącego się młodego. Zbiera mi się na płacz.

Cisio, mamusia zaraz, chyba wróci. Nie zostawia cię, pójdzie tylko na chwilę z tym panem na grzybki, poszuka maślaków, dorodnych, kań, nierobaczywych prawdziwków...

Serce na piersi. Dusza na ramieniu. Mózg - na rowerowym koszyku z Marcelem.

- No już, byle szybko. Rób, co tak chciałeś, świrze. Co - pierwszy raz...? Zgadłam. Nie było trudno - udaję bezczelność. Zakrywam tym przerażenie. Uczucie... a, co będę sie zagłębiać. Bezuczucie.

Krępuję się, gdy obcy i w dodatku znienawidzony facet dotyka mojej zaplamionej bielizny, czuje jej intensywny zapach.

Zsuwam majtki, wardnikant, w pełnym wzwodzie, głaszcze twarz czuba. Jasnowidza. Nekrofila.

Co by nie mówić, złego, oczywiście, przy całym ogromie parszywych, potwornych, obrzydliwych wad, Rafał okazuje się być... czułym kochankiem. Pieści, ssie, zajmuje się "kwiatuszkiem", jakby robił to od lat, miał w życiu dziesiątki partnerek, wszystkie - ślepe i nieme, reagujące tylko na dotyk, pozbawione możliwości odczuwaaaania.... - przeszywa mnie dreszcz.

...innych zmysłów.

Czuję, jak z kamiennych jajeczek wykluwają się rzeźby aligatorów. We mnie. Orgazm. Ochra. Ten obraz.

Pojmuję, że kolo, którego uważałam za świra miał rację, wszystko naprawdę już było, a my jesteśmy baletniczkami na sprężynkach, tańczymy wokół własnej osi do niezmiennej od tysiącleci melodii. Poza pozytywką - są inne Rzeczywistości, żywe i oczyszczajace się przez śmierć.

Dziękuję, że mi to uzmysławiasz, teraz, we śnie, że prowadzisz ku Poznaniu. Czasami trzeba rozbić wszystkie instrumenty, zachować się jak zbalzowany rockman, by ze szczątków wydobyć prawdziwie czysty dźwięk. Niekiedy musowo zabić dziecko, by stworzyć okolicznościową, patriotyczną gazetkę-makietkę.

By zrozumieć ogrom Bezlogiki, tej pleśni czyhającej za ścianą, za granicą, na strychu.

Bywa, że trzeba rzucić się do kadzi z surówką, w hucie, do martenowskiego pieca, by zobaczyć, jak bardzo potrzebowało się... nie przestawaj... ucieczki...

Muszę być prześladowana przez nawracający sen, nigdy się od niego nie uwolnić. Bo po Bezlogice nastaje wiosenka, przychodzi w zwiewnej sukienczynie i rozsiewa po łąkach kwiatki, macha do nas największym - wardnikantem.

We śnie uciekałam przed hekatombą, teraz rozumiem, że muszę jej doświadczać, każdego dnia głębiej, ostrzej, bardziej na żywca. Boleśniej.

Szkoda, że nie trzymam zwierząt, zaraz po powrocie do domu wywieszałabym wszystkie, jak ty kiedyś kury, Rafał.

Potrzebuję bólu, cierpienia. Komfortu, wygody, rozpasania, konsumpcjonizmu, dekadencji, luksusu.

Mój kwiatek jest największym i najbrzydszym z całego ogrodu wsi Ambiwalencja. Dokonałam jednego z najpaskudniejszych, najbardziej odrażających typów zbrodni i chcę być za to ukamienowana, albo co najmniej wybrana wójtem.

Tragiczny splot wydarzeń: w nocy piłam ludzi z kałuży. Teraz - Rafał ze mnie. To jest jak śmierć zaraz po ocknięciu się w kostnicy, cudownym wyratowaniu z rąk porywaczy, wybudzeniu się po latach śpiączki.

Cudowny ciąg wydarzeń: moje uda, twarz mężczyzny. Dopasowanie.

O to w tym wsszystkim chodzi - o śmierć, sen, pasztetową, której kupiłam całą laskę, o słoik dżemu, budyń, składanie ofiar z ludzi. O nieukończone eseje, powieści bez fabuły, wieczne stawanie się, niekiedy kimś gorszym, o przeistoczenia w działa sztuki użytkowej, maszyny do pisania, jakie można kupić tylko w sex shopach, o próby, domorosłość, szumne słowa, na przykład "wycyckać", wreszcie: o jedne wielkie przeprosiny. Nie rodziców, zabitego dziecka, sióstr, Marcina, jego rodzeństwa, sąsiadów, pana prokuratora, policjantów, ogółu społeczeństwa.

O przeproszenie siebie, bo nie umiałam. Niczego. Najmniej, jak się okazuje, wyszło mi bycie dobrą. Zagrałam w człowieczeństwo - i niestety, zero punktów. Wzięłam udział w charytatywnym maratonie, chłopiec, którego dotyczyła zbiórka, zmarł, nim ubiegłam pierwszy kilometr. Byłam ostatnia w kolejce po miłosierdzie. Ni mo, rozdane, spóźniłaś się, Agnieszko. Dla ciebie - nawet pół...

...dochodzę...

...nie zostało nawet pół łyżeczki. Co teraz? Żyj i bez tego, zamorduj z piętnaścioro następnych szkrabów. Gonzo będzie miał wyżerkę, Gospodarz przyoszczędzi na karmie.

Odejdź od Marcina, to bydlę któregoś razu cię zabije.

Przeszywa mnie piorun, spazm, mokry i jednocześnie elektryczny. Rafał przełyka, oblizuje wardnikant.

To by było na tyle, wykład skończony. Bez seksu nie istnieją filozofie, nigdy na odwrót. Bez poznania seksu nie można być... a, nieważne - podciągam lepkie i zimne majtki.

Nie dawaj buzi, ocipiałeś?! No, idź już. Zadowolony, podobało się? - nastrój mi znów pada, wraz z odpływającym podnieceniem.

- A tylko powiedz komukolwiek, to możesz do końcażycia chodzić z nożem, co krok się oglądać przez ramię. Doskaczesz się, prędzej czy później dosięgnie cię nasza... cześć. Zemsta.

 

***

Późny wieczór, dochodzi dwudziesta druga. Marcel śpi przytulony do amskotki hipcia-strażaka.

Oglądam strzelankę, prostacki film akcji. Prawie bez dźwięku. Durne, chłopskie kino. Dokładnie: chłopskie, nie "męskie". Kino dla prostaków, absolwentów zawodówek, testosteronowych byczków wyznających kult prymitywnej, samczej siły. Dla knurów pokroju Marcina (przez moment, we śnie czułam się nim, czy raczej jego lepszą, wersją; delikatniejszym, bardziej subtelnym, wręcz podkastrowanym Marcinem, zżeńszczonym nim-mną, wersją light, bezalkoholową, pozbawioną sterydów, sztycznych barwników).

Na pozostałych kanałach - puchy. A Romantica - coraz bardziej mi brzydnie. Przedawkowałam lejącą się z ekranu, sztuczną fenyloetyloaminę. Załapałam mega doła widząc, jak bardzo kontrastuje z, często bolesną, prozą mojego życia.

I snów, spaczonych, wielowarstwowych, snów w wersji multiplayer, rozgrywanych na trzydziestoparoletnich konsolach turniejach Pac-mana, gdzie stawką jest zachowanie świadomości, właściwy ogląd Realu, lub utonięcie w pożyczonej od lokalnego żula za skrzynkę wina, rzeczywistości-łachmanie pełnym dziur, połatanym blachą i gruzem.

Żongluję ważkimi pojęciami, szafuję nimi i nie dbam o nie, traktuję jak bilon, znoszone klapki, rzeczy błahe, a przede wszystkim - zużyte, pocerowane majciochy, w których chowa się babcię (tylko takie miała, stara sknera!).

Pukanie do drzwi.

Podchodzę, cała w nerwach. Kurczowo ściskam siekierę, tę dużą, do radzenia sobie z największymi kłódkami.

Z dziurawym łbem Rafała też sobie da radę, profesjonalny sprzęt.

Otwieram. On, któżby inny. Przygląda się uważnie i widząc mój strach, zapłakane oczy robi mu się głupio, skonfundowany mówi, że chciał wejść, napić się piwka, nie ma złych intencji, jak zawsze, no przecież nie powiesi pięknej Agnieszki, żadnej by nie powiesił, nawet takiej, co ma gębę jak ta kłótliwa posłanka-okularnica, co wiecznie wrzeszczy na dziennikarzy; ale jak jestem aż tak nie w sosie - to nie będzie przeszkadzał, już się zbiera, proszę - bukiecik dla ślicznoty - podaje poowijane wyblakłą bibułą druty i kości, wiadomo, czyje. Przeprasza, że był natarczywy, ale czasami mężczyzna nie może inaczej, co byłby z niego za chłop, jakby choć próby uwiedzenia nie podjął... I bym wybaczyła szantażyk. Maleńciutki.

- Jeżcze tżego! - warczę.

- Trudno. Wasze zdrowie, tawariszka! - wyciąga, król pomyleńców, cesarz szpitala w Abramowicach, butelkę sikacza i muchozol, przedpołudniowe zakupy.

- Zobacz, jak się doprawia! Podpatrzyłem ten myk na filmie "Jak się pije w Rosji"; nienowy, z dziewięćdziesiątego drugiego roku, kultowy, ale dopiero teraz się spotkałem. Lektor - Tomasz Knapik - Rafał odkapslowuje muflona lager o próg, po czym... kieruje atomizer trutki do butelki.

- Ruscy mówią na to "piwo z psikiem". Tego, dokładnie, określenia używają! - bierze tęgiego grzdyla.

- I jak? - pytam nieco rozbawiona.

- Nie najgorsze. Ale mdli. Skórka się nie opłaca za wyprawkę - można shaftować - i po co? Mózgojeba można se zrobić w bardziej cywilizowany sposób. Perfum, wód kolońskich - też nie pij - radzi straight edge'owiec z dychę.

- Dzięki, postaram się ograniczyć - szydzę. Przez moment przekomarzamy się jak para nastolatków na pierwszej randce, sama się dziwię, że minęła mi prawie cała złość na mordercę kur. I gęsi. Że można z nim tak po prostu pogadać (odwróć sytuację - to on przyszedł pogadać do dzieciobójczyni! - judzi endo-wąż).

- Nie szukaj, Aguś, niczego. Zgubisz się, przeziębisz, będziesz mieć katar, albo nabawisz się odmrożeń. To się już oczyściło. Nie miej wyrzutów sumienia. Wiem - chciałabyś się zagryzać. Po co? Już po ptokach. Przeszło, minęło, zawaliło się i odbudowało, samo z siebie. Nie rozdrapuj blizn, kopców, bo zamiast jazzu znajdziesz noise core. Pochowaj, wiesz, co. I udawaj, że nic się nie stało. Co złego - lisy, kuny podchodzące nocą pod zabudowania, wygłodniałe niedźwiedzie grizzly. One wyciągnęły B., zbezcześciły mogiłkę - wygłasza tonem siwobrodego maga, Gandalfuje, trupi patriota; o - dobre określenie, narodowiec funeralny - jeszcze lepsze.

- Zimno, zamykam drzwi. Szerokiej...

- Obejrzyj bukiecik. No co się boisz? Bomby nie ma, he, he. Patrz - to ja. Z papieru ściernego. Siedzę w środku, jak cesarz jakiś na tronie, Akihito pomiędzy chryzantemami. Albo mumia starca, który umarł przed telewizorem i tak już został, zsechł się.

- Przepiękne - rzucam z przekąsem.

- Żaden ze mnie rzeźbiarz, jeśli już - to raczej art brut, sztuka naiwna, nawet - naiwniacka. Sztuka zbytniej ufności ludziom i jednocześnie - nieufania snom. A one są wszystkim - pamiętaj! - Rafał, wygłosiwszy bon mot jak ze starego horroru, pobawiwszy się w Nosferatu (Bela Lugosi odmówił przyjęcia roli, grać takiego świra - żadne wyzwanie, raczej występ poniżej godności i talentu), odwraca się, zarzuca na twarz nieistniejącą, czarno-czerwoną pelerynę i prawie rozpływa się. Wnika w czyjś sen, leci pouprzykrzać życie komu innemu, może też jakiejś okrutnicy.

Oglądam "dziecko". Pan Czesław - jak (nie)żywy. Mumia dojrzałego Rafała przed bardzo starym telewizorem. Śmierć z powodu zakończenia emisji Klanu. Widok masowego mordu Lubiczów - nie do zniesienia.

 

***

Gra muzyczka, mechaniczne dźwięki uwalniane przez tryby, sprężynki. Życie, życie jest nowelą - wiruję w lateksowym kostiumiku, dookoła. Primabalerina z dyskontową siateczką pełną kości, skruszona morderczyni ucząca się, jak nie żałować, tonie w Jeziorze łabędzim. Pochłania ją skrząca się toń, wciągają buzujące, pełne żyjątek fale, woda, która musiała być wypita przed końcem snu.

Na dnie też można żyć, osiedlić się, znaleźć pracę. Tylko ta cholerna, dojmująca świadomość przegranej bywa nie do zniesienia, grozi popadnięciem w toksykomanię.

Wardnikant - dzikie dziecko, wyrodne, łobuz nie słuchający się nigdy mamusi, to wyjątkowo łowne zwierzę - znów pragnie, musi wyjść na żer. Nawet w tak niesprzyjających warunkach.

Pewne rzeczy tak łatwo się nie zmieniają, są sno- i logikoodporne, nie padają od muchozolu. Zresztą - tylko skończeni durnie stosowaliby pestycydy, herbicydy, truli wardnikanty - jedyne kwiaty mające skrzydła zamiast płatków, jedyne kwiaty będące jednocześnie owadami.

Trzeba chronić owe nieloty, jak najczęściej i jak najobficiej dokarmiać myślami, poezją, śliną, przede wszystkim: surowym mięsem.

Darować sobie śpiewanie do snu. Bardzo tego nie lubią.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Wrotycz 22.06.2019
    Najlepsza część. Filozofujesz w krzywym zwierciadle ironii, oniryzmu, gdybań i realnych obserwacji we wszystkich rozdziałach, a tu synteza.
    BTW, Agnieszka jest zdecydowanie za mądra:) Nieadekwatnie do sytuacji/środowiska. Seksualność przenicowana na wszystkie chyba możliwe sposoby. I co? Przewodnia siła, prymat życia, najsilniejszy jego żołnierz, strażnik. Chronić? Zapanować nad nim:)
    Brawo, Flo. Świetne pisanie.
  • Florian Konrad 22.06.2019
    Dziękuję, dziękuję, dziękuję

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania