Wątpliwości – dziś będzie długo i nudno! #

Szóstego listopada minie rok gdym wtargnął był na dziedzinę Opowi. Nachodzą mnie jednak już teraz wątpliwości. Ba, chwilami mam mroczne wrażenie i nie wiem czy to Opowi, czy też moje ego jest źródłem owego dyskomfortu. Z jednej bowiem strony dostałem furę rad i wskazówek (odporność na wiedzę wszelaką mam w genach – wiem!). Z drugiej zaś strony co i rusz przez głowinę przemyka mi myśl podła i niecna; „a co jeśli oni to takie skryte betti – nie nauczy niczego ale krew skwasi i humor popsuje, aż człek ochotę do pióra straci?” Powiadają, między innymi; „pisz o emocjach” - a proszsz!.

Kiedyś, lata temu, zabrałem się za Teodora Dreisera i Jego „Tragedię amerykańską”. Czy wiecie jak to jest być zaczadzonym? Ja wiem, bom jako dziecko był. Nic się nie dzieje jeno głowa coraz cięższa i jakby czarna mgła powoli zasnuwała obraz. Serce wali coraz głośniej, dudni, a każdy krok jest jakiś dziwacznie powolny i niecodziennie trudny. Tak jakbyś powoli, nawet nie ruszając się wcale, grzązł był w magicznym, niematerialnym, równie jak mgła na oczy spadająca czarnym, bagnie. Tak. Złapany przypadkiem haust świeżego powietrza przywraca na chwilę siłę i mrok rozprasza, ale trucizna jest nieustępliwa. Wracasz z powrotem do świata niejawy i grzęźniesz coraz mocniej.

Tak i odebrałem wspomnianego Teodora i jego dzieło. Nie udało mi się oderwać od zaczadzonej lektury, mimo iż chwilami calkiem jej nie pragnąłem. Ale przecież onże Dreiser pisał całkowicie inaczej niż słynniejsi od Niego Hemingwaye, Steinbecki czy inne Capoty. Tu dodam iż ostatniego jakoś nigdy strawić nie potrafiłem. Może był za nowczesny? Aby pokazać o co mi biega, w tym moim pisaniu, przytaczam dwa trzydziesto-wierszowe fragmenty dwu różnych Autorów.

Kompletnie nie wiem co chce mi przekazać Pan Jakub. Pokazuje mi tyle różnych rzeczy, ale nic z tego wszystkiego nie zostaje w mojej głowie. Poszczególne zdania, zapewne perfekcyjne i całkowicie zgodne z kanonem nowoczesności, budzą we mnie jedynie odruch obronny dokładnie taki, jaki mam, gdy słyszę monolog nawalonego do nieprzytomności menela wędrującego pod moim oknem.

Może nie potrafię czytać ze zrozumieniem? Może. Ten tekst na pewno nie jest dla mnie!

 

W odniesieniu zaś do Pana Roberta to jakoś od pierwszej chwili widzę ogromnie ważnego kota. Widzę co jest dla Niego ważne, widzę kim jest jego towarzysz... No... Po prostu widzę, czuję!

A jak się to ma do moich wątpliwości? Ano zastanawiam się czy to, że próbując zrozumieć dawane mi w najlepszej wierze rady usprawnienia mojego pióra (cholera, ale poetycko!), przypadkowo nie zaczynam grawitować w kierunku „nowoczesności”. Czegoś co w mojej, zapewne prymitywnej i prostackiej, ocenie jest czczym bełkotem o niczym i niczego nie przekazującym. Jak zrobił to Tolkien, że napisał tak mało stron, a przekazał tak dużo? Jak zrobił to Brent Weeks, że napisał tak dużo, a przekazał tak mało? Obu czyta się z zainteresowaniem, ale po pierwszym zostaje na lata olbrzymi album obrazów i morze emocji, po drugim...

Może kiedyś złapię to coś co według mnie jest istotą przekazu pisemnego – umiejętność pozostawiania w pamięci Czytelnika chęci powrotu do piszącego. Na razie mam wątpliwości, czy droga po której próbuję iść nie jest drogą do bagna. Czy pisanie z imperatywem „akcja, relacja myśli, dialog, akcja” nie jest przypadkowo receptą na nowoczesność – czytaj (wg mnie!) bylejakość.

Jakub Żulczyk - Zrób mi jakąś krzywdę czyli wszystkie gry video są o miłości

Zakochałem się wczoraj o trzynastej dwadzieścia.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi, ta cała sytuacja jest dziwna – mówi, brudząc się lodami czekoladowymi.

– Cette toute situation est bizarre – powtarza, a ja nie znam francuskiego, ale wydaje mi się, że chyba chodzi jej o to samo.

Lody kupiliśmy w imitującej sklep budzie niedaleko jeziora, teraz jemy je rękoma, dryfując na nadmuchanym materacu ozdobionym zmutowanymi, uśmiechniętymi krokodylami. Gdy szliśmy w kierunku plaży, jakieś cztery godziny temu, opowiedziałem jej, że w Rumunii w identycznych, plastikowych, jednolitrowych opakowaniach sprzedaje się smalec, na co nacięło się paru moich kumpli w jakiś koszmarny, tamtejszy upał. Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Nie zrobiłoby to na niej wrażenia, nawet gdybym powiedział, że w Korei Północnej można kupić w takim opakowaniu ludzką krew.

– O prawie każdym kraju, który jest dla nas wschodem albo południem, krążą legendy o mieszaniu słodyczy i smalcu – odpowiedziała. – Też słyszałam, że na Białorusi ktoś jadł cukierki ze smalcem. To wszystko nieprawda.

Ma na sobie tani, dwuczęściowy kostium kąpielowy, taki niby-szmaragdowy wyblakły – taki kolor mają plastikowe miski, sprzedawane na wagę w centrach handlowych; w ogóle nie pasuje do jej bladej skóry, co więcej, optycznie nadają jej niebieskawy, chory odcień. Mimo że słońce strzela w nas bez przerwy przez cały dzień, nie widać na niej śladu ani brązu, ani czerwieni. Wygląda krucho, jak ktoś kto w ogóle jest pozbawiony systemu immunologicznego, ktoś, kto nie powinien dryfować cały dzień w ciepłej, zielonej, obdarzonej już pewnie świadomością od pulsującej w niej mikrofauny wodzie. Jednak to jej nie przeszkadza – żyje, nie mdleje, nie spada z materaca, nie leci jej z nosa krew, co więcej, nadal jest pyskata, na co ja, zatruty i nasiąknięty tym biologicznym ściekiem, nie mam już siły. Mam siłę tylko jeszcze bardziej się zakochiwać – całe otoczenie spycha mnie w tym kierunku. Zewsząd wylewa się bzyczące, rozlane, eteryczne ciepło; niebo, drzewa, dryfujące obok trzcin pojedyncze śmieci – wszystko jest powidokiem, nakręconym na ziarnistej taśmie amatorskim teledyskiem z nami w roli głównej. Jezioro jest płytkie i potężne, linia plaży ma jakieś pół kilometra – rozpalane na brzegu ogniska wyglądają jak znaki ostrzegawcze dla dziesiątek ludzi, tak samo jak my dryfujących bez celu po gładkiej, ciepłej powierzchni. Gdzieniegdzie, niczym boje, siedzą w wodzie wbite grubymi dupami w piach stukilogramowe, podstarzałe kobiety, pilnujące wrzeszczących dzieci, krążących wokół nich jak orbitalne pierścienie z kolorowych cukierków.

 

ROBERT A. HEINLEIN - Drzwi do lata

Pewnej zimy, tuż przed Sześciotygodniową Wojną, mieszkałem z moim kotem Arbitrem Petroniuszem na starej farrnie w Conaecticut. Wątpię, czy jeszcze coś z niej pozostało, leżała bowiem blisko centrum wybuchu bomby atomowej - tej, która ominęła Manhattan. Stare drewniane domy palą się jak papier... A jeśli nawet przetrwała, to niełatwo byłoby o lokatorów zważywszy na opad radioaktywny. Ale nam, Pitowi i mnie, wtedy odpowiadała, bo czynsz był niski z powodu braku kanalizacji, a pomieszczenie, służące dawniej za jadalnię, miało dobre północne oświetlenie, potrzebne w mojej pracy przy stole kreślarskim. Jedyną niewygodą było jedenaścioro drzwi wiodących na dwór. Właściwie było ich dwanaścioro, jeżeli doliczymy drzwi Pita. Zawsze dbałem o to, by Pit miał własne drzwi - teraz była to po prostu deska w oknie nie używanej sypialni, w której wyciąłem mały otwór szerokości równej dokładnie długości wąsów Pita. Zbyt wielką część życia spędziłem na otwieraniu drzwi kotom - raz nawet obliczyłem, że od początku cywilizacji czynność ta zajęła ludzkości dziewięćset siedemdziesiąt osiem człowiekostuleci. Mógłbym wam pokazać te obliczenia. Pit zazwyczaj używał własnego wejścia, chyba że udało mu się zmusić mnie do otworzenia drzwi dla ludzi - które wolał. Nigdy jednak nie użył swych drzwi, gdy na dworze leżał śnieg.

Kiedy był małym kociakiem - sam puszek i miauczenie - opracował prostą filozofię życiową. Ja miałem odpowiadać za mieszkanie, jedzenie i pogodę, a on zajmował się pozostałymi sprawami. Szczególnie często musiałem zdawać mu rachunek z pogody. Zimy w Connecticut nadają się tylko na kartki świąteczne.

Tej zimy Pit przestąpił próg swoich drzwi i odmówił wyjścia, zdegustowany nieprzyjemnym białym świństwem. Nie był, broń Boże, głupcem - zmusił mnie, bym otworzył mu jakieś drzwi dla ludzi. Wierzył święcie, że co najmniej jedne prowadzą w letnią pogodę. Za każdym razem trzeba było obejść z nim wszystkie jedenaścioro drzwi, otwierać je na oścież, dopóki nie przekonał się, że za nimi jest także zima. Z biegiem czasu i wśród kolejnych rozczarowań jego krytyczny stosunek do mnie jako przewodnika przeradzał się w zgorzkniałą podejrzliwość.

Siedział zawsze w domu aż do ostatniej chwili, dopiero argumenty pęcherza zmuszały go do wyjścia. Gdy wracał, lód na opuszkach łapek stukał w drewnianą podłogę niczym maleńkie chodaki. Patrzył na mnie, dopóki nie minął mu zły humor - wtedy przebaczał mi aż do następnego razu. Nigdy jednak nie poddał się i nie przestał szukać drzwi do lata.

Trzeciego grudnia 1970 roku w Los Angeles poszedłem w jego ślady. Moje usiłowania były tak samo daremne jak próby Pita. Ta odrobina śniegu, która spadała w południowej Kalifornii, zatrzymywała się na szczytach gór dla narciarzy, omijając centrum - prawdopodobnie nie mogła się tam przedostać przez gęstą zasłonę smogu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Szudracz 03.07.2017
    Wątpliwości rozwiej na cztery wiatry i bierz się do pracy :)
  • Karawan 04.07.2017
    Jak rzekłaś - tak uczyniłem.
  • Angela 03.07.2017
    Wątpliwości, rzecz ludzka i być muszą, a Ty, Panie kolego szanowny pisaj, pisaj, bo pióro Masz lekkie : )
  • Karawan 04.07.2017
    Dziękuję Anielico. Wiem pióro lekkie rozum jeno ociężały ;))
  • KarolaKorman 03.07.2017
    Każdego dopada taka chwila, kiedy zaczyna się zastanawiać, czy aby nie marnuje czasu? To rzecz ludzka, a nawet rzekłabym, dobrze świadczy o człowieku. Mówić o swoich wątpliwościach należy w każdej sprawie. To zastanawiać się nad słusznością, rozpatrywać za i przeciw, a tym samym dochodzić do doskonałości. Nie sugeruj się innymi, pisz to, co czujesz, co lubisz i sprawia tobie przyjemność. Nie chciej pisać jak ktoś tam, pisz po swojemu. Pozdrawiam :)
  • Karawan 04.07.2017
    Dziękuję za pozdrowienia i przesłanie. Na razie mniej pisuję, a może więcej czytuję. Zjada mnie zgryźliwość - takie czasy? Nie! Starość! Brak odporności to starość. Kiedyś przecie przyjść musiała. Teraz tylko czekać jak zamiast martwić się o czyste skarpetki, zacznę martwić się, czy zdążę do świątyni dumania... No. Nic to! Wszak Prawdziwy Autor nawet na nocniku tworzyć potrafi. I tego się trzymajmy nie martwiąc się na zaś. :))

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania