Wczoraj i dziś

Na stole, półkach i wszelkich dostępnych powierzchniach stoją puste kieliszki, butelki z resztkami alkoholu, talerzyki z rozmazanym majonezem, resztkami sałatek, nadgryzionymi kawałkami sera i wysuszonym chlebem – znaki niedawnej obecności kilkunastu gości, którzy szczęśliwie są już we własnych domach, już oddali moją przestrzeń. Włączam muzykę i zabieram się do sprzątania. Resztki jedzenia wrzucam do plastikowego, czarnego worka, razem z papierami po odpakowywaniu prezentów i wszystkimi idiotycznymi błędami, które popełniłam jako dwudziestokilkulatka. Staram się dobrze zapamiętać ten gest. Koniec z marnowaniem czasu, jakby młodość miała trwać wiecznie.

Skończyłam trzydzieści lat. Zaczynam nowy rozdział.

Roberta długo nie ma. Powiedział, że musi na trochę wyjść, rzucił mi przy tym wystarczająco wiele tajemniczych spojrzeń, żebym nie miała wątpliwości, że chodzi o mój prezent urodzinowy. Wyobrażam sobie, że wróci z rowerem, na ramie duża różowa kokarda, mój mąż stoi obok, z dumną miną, pierwszy mężczyzna na świecie, który zrobił żonie przemyślany prezent na urodziny. Mam jednak nadzieję, że to będzie właśnie rower, miejski, z koszyczkiem i wysoką kierownicą. Tylko żeby nie kupił górskiego.

Teraz, kiedy pokój jest już posprzątany, a zmywarka mruczy, robiąc swoje, trzeba powoli zaczynać gotowanie obiadu dla rodziców. Siedzę na sofie niezdecydowana. Może powinnam chociaż natrzeć mięso przyprawami. Ale tak bardzo mi się nie chce gotować samej, w końcu to moje urodziny. Siedzę więc i czekam na Roberta. Muzyka gra, mijają kolejne minuty, zaczynam odczuwać niepokój.

Wreszcie słyszę znajome piknięcie domofonu. Ach, muszę pamiętać, żeby się zdziwić. Nie mam przecież żadnych podstaw, żeby przypuszczać, że pojawi się tu zaraz rower. Tylko raz wspomniałam, że mogłabym nim dojeżdżać do pracy. Może dwa. Dość niedawno. Ale mógł zapomnieć, prawda?

(Wiem, że nie. On zawsze pamięta, o czym marzyłam. Zawsze tak mocno się stara, że aż mnie rozczula, nikt nigdy nie dbał o mnie równie mocno. Teraz, po trzech latach małżeństwa, jest nawet lepiej niż na początku, ponieważ mnie zna. Koleżanki mi mówią, że czas na kryzys, ale śmieję się tylko. Nie wiedzą, jak to jest między nami, większość narzeka na swoich mężów, więc nie wierzą, że można być tak po prostu szczęśliwą w małżeństwie, że mąż może być idealny).

Drzwi się otwierają i wchodzi Robert. Roweru nie ma. Patrzę na niego zdziwiona, a on z dumną miną (przynajmniej to się zgadza) podaje mi koszyk. Ostrożnie, mówi.

Koszyk ma klapkę na górze. Otwieram ją, zaglądam do środka. Widzę biały, puchaty kłębuszek. Robert się śmieje.

– Co to jest? – pytam.

– Szczeniak – wyjaśnia. – Maltańczyk. Wyjmij go. Tylko ostrożnie.

Jednak nie czeka na mój ruch, sam zabiera mi z rąk koszyk i wyjmuje pieska. Stawia go na podłodze, małe, nieporadne stworzonko.

– To piesek. Rasowy. Znalazłem świetną hodowlę, tak się złożyło, że dziś można go było odebrać. Akurat w twoje urodziny. Świetny jest, prawda? Wygląda jak nakręcana zabawka. Miałem coś takiego, jak byłem dzieckiem, a ty?

Kręcę głową. Patrzę na psa. Ma absurdalnie słodką mordkę. Podchodzi do sofy, wącha ją ostrożnie. Wystawia miniaturowy języczek i liże materiał. Nie mogę być na niego zła, nie jest niczemu winny. Nie mogę też na razie nic powiedzieć Robertowi, bo za dwie godziny przychodzą rodzice. On za to mówi i mówi, jakby coś wyczuł, jakby postanowił przyklepać to słowami.

– Trzeba go codziennie czesać. Raz na dwa miesiące chodzić do psiego fryzjera, ale nie bój nic, znalazłem już jedną panią niedaleko, nawet nie bierze dużo. Karmę mam od hodowcy, mam też kocyk i kilka kosmetyków. – Teraz widzę, że trzyma sporą torbę na ramieniu. – Legowisko powinno przyjść jutro, na razie może spać na kocyku. Albo u nas w łóżku – uśmiecha się.

– Trzeba zrobić obiad.

Zostawiam szczeniaka i ruszam do kuchni. Robert idzie za mną.

– Jak go nazwiesz?

Nie odpowiadam.

 

Myślałam, że trudniej będzie przetrwać obiad, że rodzice wyczują dziwną atmosferę, napięcie, zbyt mało słów między nami, jednak ledwo zwracali na mnie uwagę, cały czas patrzyli na szczeniaka. Śmiali się ze sposobu, w jaki się porusza, ze słodkiego pyszczka, nawet z tego, że zrobił siku na podłogę. Mama pobiegła po papier i wytarła podłogę. Niewiarygodne.

Teraz wychodzą i rozmowa z Robertem staje się nieunikniona. Mąż zamyka za nimi drzwi i odwraca się do mnie.

– Nie podoba ci się prezent?

– Dlaczego mi go kupiłeś?

Bierze szczeniaka na ręce. Nie chce patrzeć mi w oczy, to dlatego. Rzuca mimochodem słowa, które z pewnością starannie przemyślał:

– Chciałaś się kimś opiekować…

– DZIECKIEM. Chciałam mieć dziecko i nim się opiekować. – Czuję, że za chwilę wybuchnę.

– Nie umawialiśmy się na dziecko…

Nie wierzę, że to mówi. Odmawiam usłyszenia tych słów. Odmawiam bycia w tym miejscu. Z tym mężczyzną, tym psem i tą bezsilnością. Muszę mu jednak wytłumaczyć, wyartykułować głośno to, co oczywiste.

– Umawialiśmy się, że pomyślimy o tym, jak skończymy trzydziestkę. Ty skończyłeś trzy miesiące temu, ja dzisiaj – mówię powoli. – Dlatego czas pomyśleć o dziecku.

To nie ja i nie moje życie. A jednak wymawiam te słowa i brzmią wyraźnie w ciszy naszego mieszkania.

– „Pomyślimy”. To nie to samo, co „zdecydujemy się”.

– Dla mnie to to samo.

– Eliza, „pomyśleć” znaczy tyle co „zastanowić się, czy chcemy”.

Jak mogłam się tak pomylić?

– I ty się zastanowiłeś – upewniam się. – I nie chcesz mieć dziecka.

Nie odpowiada do razu, czuje, że musi ważyć słowa.

– Wiesz, jak jest z moją pracą… sporo mnie nie ma… Niedługo znowu lecę do Madrytu… A ty też się rozwijasz, chcesz robić tego dyplomowanego…

– Nie chcę! – W tej chwili naprawdę nie chcę. W tej chwili nie chcę niczego, chcę tylko zajść w ciążę, urodzić dziecko i się nim zajmować. Zawsze wiedziałam, że będę matką. Zawsze na to czekałam. A reszta spraw – jak się uda. Nie jest tak ważna, nie liczy się, jeśli nie mogę mieć dziecka.

– Posłuchaj… żona kolegi ma takiego pieska…

Wyłączam się. Nie mogę tego słuchać. Nie. Nie. Nie. Odmawiam. Nie słyszę.

– One są trochę jak dzieci, wymagają pielęgnacji, opieki…

Oszukał mnie. Drapię się w czoło.

– W dzisiejszych czasach to nie jest już obowiązek kobiety…

Oszukał, oszukał. Drapię się w skroń. Mocniej, do bólu.

– Nigdy nie mówiłaś, że…

Drapię się po twarzy, z całej siły. Paznokcie mam krótkie, efekt codziennego pisania kredą po tablicy, jednak czuję, że skóra poddaje się im, czuję wilgoć, pod opuszkami rolują się kawałki naskórka jak maleńkie kulki z plasteliny.

– Co ty wyprawiasz, Eliza?!

Szczypie. Szczególnie czoło i skroń. Realny ból. Teraz będziesz miała powód, żeby płakać, mówi w mojej pamięci mama. Dała mi klapsa, miałam powód. Teraz też mam powód, bo twarz cierpi i piecze.

– Eliza!

Robert chwyta moje ręce. Odłożył psa, trzyma mnie teraz z całej siły i nic nie mogę zrobić, mogę tylko płakać, bo coś złego się dzieje z moją twarzą, bo mój mąż, który miał być moją drugą połówka, nie rozumie mnie i znowu jestem sama, sama…

Już zawsze będę sama, nawet jeśli zmieni zdanie, może zmieni, nie chce mnie stracić, ale coś się skończyło. Nie zaufam mu, nie będę go kochała, to, co się stało, jest nie do naprawienia i nic nie będzie tak, jak wcześniej.

 

Następnego dnia budzę się i widzę, jak mój mąż bawi się z pieskiem. Klęczy przy kocyku i podaje mu swoje palce do gryzienia. Idiotyczne. Wygrzebuję się z pościeli i ruszam do łazienki, mijając go po drodze. Żadne z nas nie mówi „cześć, dzień dobry”. Robert nawet na mnie nie spojrzał.

Może to i dobrze, myślę, patrząc na swoją twarz w lustrze. Wyglądam strasznie. Naprawdę STRASZNIE. Mam twarz pooraną krwawymi kreskami. Najgorsze jest czoło i lewa skroń. Wpadam w panikę, przecież nie mogę się tak pokazać w szkole. Szybko wymyślam możliwe wymówki: wpadłam w krzaki, mam uczulenie, swędziało mnie… Nikogo nie oszukam. Rany wyglądają dokładnie na to, czym są: jak ślady po wściekłym drapaniu. Dotykam ich ostrożnie. Są płytkie. Ledwo wyczuwalne pod palcami. Dobrze. Spróbuję je przykryć makijażem.

Przez ostatnie dziesięć lat przykładałam do makijażu wielką wagę, zupełnie, jakbym przygotowywała się na ten dzień. Musi się udać. Nakładam korektor (o, już jest lepiej), następnie za pomocą pędzla rozprowadzam matujący podkład, na rany nakładam podkład korygujący w tym samym kolorze. Jest zaskakująco dobrze, sama prawie nie widzę krwawych kresek, a co dopiero ktoś, kto nie będzie ich szukał. Na koniec robię mocny makijaż oczu, podkręcam rzęsy, nakładam intensywnie czerwoną pomadkę i róż na policzki: to odwróci uwagę od mojego czoła. Gotowe. Twarz wygląda dokładnie tak, jak chciałam. Patrzę na siebie i czuję, że odzyskuję kontrolę na swoim życiem.

Myślę o wczorajszym poranku. Wtedy nic się jeszcze nie wydarzyło, nie musiałam niczego przykrywać. Wczoraj skończyła się niewinna część mojego życia. Nie tęsknię jednak za tamtą dziewczyną. Trochę się za nią wstydzę, wstydzę się jej nieświadomości.

Czeszę się starannie i jestem gotowa do wyjścia. Z łazienki, a potem z domu. Zastaję Roberta w kuchni, robi kanapkę. Zerka na mnie, ale nie komentuje. Chyba jest zdziwiony, że tak dobrze wyglądam. Uśmiecham się do niego (to ta nowa dziewczyna się uśmiecha) i pytam niezobowiązująco:

– Zaparzę kawę, chcesz?

Zerka na mnie zbity z tropu. Odpowiada nieśmiało, że chętnie, a on mi zrobi kanapkę. Zgadzam się. Czemu nie.

Zastanawiam się, czy czuje ulgę, że nie pytam o wczoraj. Jeśli tak, to jest naprawdę głupi.

 

Z energią wchodzę do pokoju nauczycielskiego. Mój makijaż chroni mnie jak zbroja. Nikt niczego nie widzi, witają się, jak zwykle, młodsi pytają o imprezę. Im więcej osób na mnie patrzy, tym zuchwalej prezentuję swoją twarz. Nic na niej nie widać. Mam ochotę chichotać, jakbym zrobiła wszystkim kawał. Poorałam sobie twarz paznokciami w geście bezsilności i nic nie widać. Teraz jestem silna i decyduję, co widzą inni.

Mój spokój burzy tylko wejście Zuzanny, polonistki, z tym jej wielkim brzuchem. Ma już dwójkę, a teraz spodziewa się bliźniąt. Będzie miała czworo dzieci, a ja nie mam żadnego. Codziennie czuje w sobie ruchy, to nowe życie, które już się rozpycha i szykuje się na świat. Ja jestem pusta w środku.

Biorę dziennik i wychodzę z pokoju, mimo że dzwonek dopiero za pięć minut. Poczekam w klasie.

 

Kiedy wracam, piesek podbiega do drzwi i macha swoim śmiesznym ogonkiem. Kucam przy nim. Dotykam jego futerka, jest miękkie, jedwabiste, a szczeniak cieszy się, jakbym była najważniejszym człowiekiem na ziemi. Skacze, piszczy i liże mnie po dłoniach. Wycieram łzy. To głupie, nie będę płakać. Dobrze, że Roberta nie ma jeszcze w domu.

Zakładam mu smycz i wychodzimy na chwilę. Mam pieska i z nim spaceruję. Dziwne uczucie.

Po powrocie biorę go na ręce i siadam na sofie.

– I co teraz? – pytam. – Co zrobimy? Nawet nie masz imienia.

Patrzy na mnie czarnymi oczkami, jakby rozumiał.

– To nie twoja wina… jesteś uroczy, tylko… Co ja mam teraz zrobić?

Wtulam w niego twarz. Kojące uczucie.

Siadając do komputera w poszukiwaniu kawalerki do wynajęcia, też biorę go na kolana. Zostawię Robertowi to mieszkanie. Dopiero zaczęliśmy spłacać kredyt, niech on się już o to martwi. Szczeniaka wezmę ze sobą. Zresztą zobaczę jeszcze.

 

Robert wraca późno, oczywiście musiałam wyjść z pieskiem również na wieczorny spacer.

– Cześć…? – zagaduje mnie badawczo w progu. Ma worki pod oczami. Nie wyspał się, czy miał je również wcześniej? Nie zauważyłam. Wyglądają obrzydliwie. Jak prymitywne łódki ze skóry, do których wsadził po tęczówce.

– Piesek ma na imię Tofik.

Widzę, że otwiera usta, chyba niezbyt zadowolony tym wyborem, w porę je jednak zamyka. Cieszy się, że szczeniak zaczął mnie obchodzić.

Odwracam się i wchodzę do łazienki.

Kąpię się, bez makijażu wracam do sypialni. Obserwuję przerażenie na twarzy Roberta. Pierwszy raz zobaczył moją twarz po tym, co zrobiłam.

Biorę laptop do łóżka i wybieram serial. Nie po to, żeby obejrzeć go z mężem, żeby się z nim pośmiać i podyskutować. Robię to dla własnej przyjemności. Albo żeby go ukarać.

 

Następnego dnia zrobienie makijażu jest trudniejsze, bo na twarzy pojawiły się małe strupki, ale efekt jest na szczęście zadowalający. Znowu mogę wyjść i oszukiwać ich wszystkich.

Dni mijają. Prawie nie rozmawiam z Robertem. Czy chcesz kawę, w garnku jest zupa, kiedy wracasz, cześć – niewiele więcej. Kiedy muszę przejść koło niego, nadkładam drogi, byle go minąć szerokim łukiem. Uważam, żeby go nie dotknąć. Wyjęłam z szafy kołdrę dla gości i śpię pod nią. Żałuję, że nie mamy osobnego łóżka. Raz przebudziłam się z jego ręką na moim ramieniu. Spał. Po sekundzie zdjęłam rękę i odsunęłam się kawałek.

Nadal szukam mieszkań w internecie, ale żadne nie spełnia moich oczekiwań, które z każdym dniem rosną. Zostawiłam kiedyś otwartą stronę i zobaczył ją. Spojrzał na mnie, a mnie ścisnęło się serce. Nie wykonałam jednak żadnego ruchu, nic nie powiedziałam. Usiadł przy legowisku i głaskał psa. Wyobraziłam sobie, że to moje plecy tak głaszcze.

Codziennie rano patrzę w lustrze, jak goją się rany. Z dnia na dzień coraz łatwiej je przykryć.

Któregoś dnia, Robert wraca z różą. Podaje mi ją, patrząc mi prosto w oczy. Po raz pierwszy od TAMTEGO dnia. Rozpoznaję go. To nadal mój mąż, mimo wszystko.

Przyjmuję różę i to spojrzenie. Milczę. Czekam, co będzie dalej.

– Czytałem wczoraj o tej rasie… Przedwczoraj trochę też… i w ogóle, wiesz. Przez ostatnie dni.

Robi pauzę. Nie zachęcam go, ale po chwili kontynuuje.

– Podobno jest świetna dla rodzin z dziećmi…

– Tak?

Kiwa głową.

– To przyjazny, cierpliwy piesek… Szybko się zaprzyjaźni z dzieckiem.

– Chcę dwoje.

– Dobrze, Eliza. Będziemy mieli dwoje – mówi i przytula mnie, a ja mu wybaczam, i wydaje mi się to zupełnie naturalne.

 

Po trzech tygodniach ślady na twarzy są już bardzo blade. Oglądam się w lustrze, patrząc na nie z bliska. Zastanawiam się, czy zostaną blizny. Myślę, że tak. Takie prawie niewidoczne

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (13)

  • Józef Kemilk 27.08.2020
    Przerażająca kobieta. Facet powinien uciekać.
  • jesień2018 28.08.2020
    Chyba jednak wolał zostać...
  • Anonim 27.08.2020
    Wszelki duch! Jesień zawitała!
    No ale dobrze, dobrze, do rzeczy.

    Tekst dobry, choć nie powala. Główną siłę tworzy osobowość bohaterki. I to Ci się udało.
    A cały tekst to niemal klasyczna obyczajówka z nutą psychologiczną, choć ta jest za mało "obrysowana", aby pełnoprawnie nazwać ją psychologiczną.
    Można dwojako rozumieć to drapanie. Pierwsze, co mi się kojarzy, to rozdrapywanie, czyli trauma z przeszłości. Ale skoro tak ładnie wykiwała wszystkich, tapetując się, coś mi mówi, że to zachowanie rozpieszczonej gówniary, na co też wskazywałoby zniesmaczenie brakiem roweru. Tak, reasumując, czuję, że to rozpieszczony bachor. Tyle tylko, że nie robi czegoś karygodnego. Bo w końcu uszkadza siebie samą, przy okazji działając na empatię męża. A może to było celem? Tu się pojawia pytanie, jak ocenić taką sytuację, nie znając pierwotnego zamiaru, a jedynie efekty i przesłanki. I co byłoby gorsze: sromotna awantura zakończona rzucaniem talerzami, czy uszkadzanie siebie samego? Zdecydowanie to pierwsze, moim zdaniem. Druga sprawa, ja wiem, skąd biorą się zachowania, że uszkadzając siebie, chce się wpłynąć na innych. To jest wymuszone, a nie wybór. I na tym zakończę dywagacje.
    Aha, brakuje zaskoczenia, jeśli by się czepiać. Można było bardziej opisać marzenia i fantazje na temat roweru, a potem jego brak i byłoby zaskoczenie. Można też było opisać, jak bohaterka zastanawia się, czy nie utopić tej sierściastej zarazy, a potem by go przytuliła. To takie moje 3 grosze.

    Kogo innego nie czepiałbym się o takie szczegóły, ale Ty pisać potrafisz, więc wymagania rosną ;)

    Teraz, kiedy pokój jest już posprzątany, a zmywarka mruczy, robiąc swoje, trzeba powoli zaczynać gotowanie obiadu dla rodziców.
    Wybacz, ale piszesz to jako narrację pierwszoosobową, a w takiej trzeba stylizować tekst na mowę potoczną, a tu ten imiesłów przysłówkowy w środku nijak nie robi mowy potocznej. I więcej takich przykładów.

    Śmiali się ze sposobu, w jaki się porusza, ze słodkiego pyszczka, nawet z tego, że zrobił siku na podłogę. Mama pobiegła po papier i wytarła podłogę.
    2 x podłogę na końcu zdania - śmiało można wyrzucić drugie "podłogę".

    Nie odpowiada do razu,
    czeski błąd

    bo mój mąż, który miał być moją drugą połówka
    literówka

    – Zaparzę kawę, chcesz?
    Zerka na mnie zbity z tropu. Odpowiada nieśmiało, że chętnie, a on mi zrobi kanapkę. Zgadzam się. Czemu nie.
    A może zrobić z tego pełnoprawny dialog? Bo niby dlaczego część jest w formie wypowiedzi, a reszta nie?

    Pozdrawiam
  • jesień2018 28.08.2020
    Dzięki za obszerny i jakże zaskakujący komentarz, Antoni:) Oraz za pokazanie błędów. Pozdrowienia!
  • laura123 27.08.2020
    Kobieta ewidentnie ma problem ze sobą, chyba tym trzeba zająć się przed ciążą. Samookaleczenie, to niepokojący znak, że coś się dzieje z psychiką. Dziwię się, że widząc coś takiego, mąż zgadza się na dziecko.

    Według mnie dobry tekst. Trochę początek, tymi powtarzającymi się resztkami, odrywał od skupienia, ale to drobnostka.

    Pozdrawiam.
  • jesień2018 28.08.2020
    Dziękuję za przemyślenia i pozdrawiam:)
  • piliery 27.08.2020
    Nie, kobieta nie ma problemów ze sobą. Zabrakło wcześniej rozmowy. Wygląda na to że dziecko przez lata było tematem tabu. Obie strony więc zbudowały własne światy. Czy je połączą?. Szkołę rozczarowań dali sobie okrutną. Cieszę się że wróciłaś Jesionko. :) Nie obchodzą mnie literówki, powtórzenia czy drobne błędy w Twoich opowiadaniach - pięciominutowa korekta wystarczy. Z tego co stworzyłaś można by wydać piękny tom. Mam nadzieję ze tak się stanie. Pięknie napisałaś.
  • jesień2018 28.08.2020
    Piliery:) Zrozumiałeś tekst, tak jak ja go rozumiem. Dziękuję!
    Jeśli chodzi o mnie - to bardziej sentymentalna wizyta niż powrót:) Ale nie ukrywam, że miałam nadzieję Cię tu "spotkać"!
  • piliery 02.09.2020
    jesień2018 Miło mi. Mam nadzieję ze to będzie Twój powrót na dłużej. Wpisałem się tu ze względu na takich jak Ty autorów.
  • Nachszon 28.08.2020
    Bardzo dobrze napisane,świetnie się czyta i niestety jest to mocno prawdziwe. Kobieta nie kocha tak naprawdę faceta, tylko traktuje go jak byka rozpłodowego. Moi bardzo bliscy znajomi mają odwrotny problem. On chce, ona nie. Otarło się o rozwód, przeszli półroczną separację z tego powodu. Rozumiem żal, że nie ma dziecka, nie rozumiem stawiania wyżej czegoś, czego nie ma ponad to, co jest. Miłość dwojga ludzi to miłość dwojga ludzi. Czasem się uda mieć dziecko, czasem nie. Nie wolno karmić demonów, a dziecko którego nie ma to demon, który jest w stanie zabić miłość dwojga ludzi. Czasem myślę, że tylko na to czeka. Atmosferycznie bardzo wtulające w siebie czytelnika opowiadanie.
  • jesień2018 28.08.2020
    Cieszę się, że się dobrze czyta! Dzięki za ciekawy komentarz. Pozdrowienia!
  • Bajkopisarz 28.08.2020
    Parę uwag.
    „papierami po odpakowywaniu prezentów”
    Sugestia: po odpakowanych prezentach
    „się nieunikniona. Mąż zamyka za nimi drzwi i odwraca się do mnie.
    – Nie podoba ci się „
    3 x się bardzo blisko siebie
    „Żadne z nas nie mówi „cześć, dzień dobry”. Robert nawet na mnie nie spojrzał.”
    Przeskok czasów, nie pasuje.

    Jak to rozpatrywać. Uzyskała co chciała, stosując ten szantaż emocjonalny, ale czy to było z premedytacją, bo wiedziała jak sięgnąć po swoje, czy też wyszło przez przypadek? Ciekawa sprawa. Ale niezależnie od wszystkiego uzyskała jedynie odsunięcie w czasie tego, co już sama uznała za nieuchronne. Rozwód prędzej czy później nadejdzie, pieniądze za alimenty będą tylko kupieniem sobie świętego spokoju. Wymuszenie posiadania dziecka na kimś, kto go tak naprawdę nie chce prowadzi tylko do tego, ze ktoś będzie nieszczęśliwy. Wiele jest scenariuszy rozwoju dalszych wypadków, ale taki ładny happy end jawi się jako jeden z najmniej prawdopodobnych. Raczej będzie wielki dramat i trzy ofiary (choć raczej obejdzie się bez ofiar śmiertelnych)
    Generalnie bardzo dobre opowiadanie.
  • jesień2018 29.08.2020
    Dałeś mi do myślenia swoim komentarzem. Dzięki:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania