Poprzednie częściWeneckie Lustro na Biegunie cz. 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Weneckie Lustro na Biegunie cz. V

GENEZA

Wszystko ma swój początek.

ADOPCJA

Sen Matki - Podróż w góry

Anna i Marek Stelmach – małżeństwo z 6 letnim stażem. On 28 lat, ona 26. Zdobyć szczyt góry planowali od kilku lat. Znajdowała się ona w sąsiedniej miejscowości.

Obiecali to już sobie w dzień przed ślubem, 6 lat temu. Bardzo się kochali i tworzyli rodzinę, na którą nigdy nie było żadnych skarg. Są bezdzietni. Wiedzieli, że tak będzie, że z powodu choroby Anny, nie będą mogli mieć dzieci. Ale skąd pomysł na zdobycie górskiego szczytu? Otóż, legenda głosi, że na szczycie znajduje się pozytywka, która spełnia marzenia. 24 Listopada godzina 08:30 stoją już gotowi z plecakami i wielką torbą w ręku. W drogę! Szlak w góry był dość szeroki i bezpieczny, pokryty siwym drobnym kamieniem. Dość wygodnie stawiało się na nim kroki, dzięki czemu nie było czuć żadnego wysiłku, po prostu szło się w górę. Po drodze śpiewaliśmy i wspominaliśmy historię z przeszłości.

Pierwsze wspomnienie ANNY

Na przykład o tym, jak pewnego razu umówiliśmy się na randkę nad jeziorem. „Sobota godzina 14”. Byłam tam już od 12 i siedząc na drewnianym pomoście co chwilę sprawdzałam, jak wyglądam i w lusterku poprawiłam szminką usta. Około godziny 15 zdałam sobie sprawę, że mnie jednak wystawił. Nie odzywaliśmy się do siebie przez 4 dni. Wtorek i niestety musieliśmy, bo Pani w szkole przydzieliła nas do tego samego zdania. Wtedy okazało się, że Marek nie odzywa do mnie z samego powodu – też myślał, że go wystawiłam – byliśmy po dwóch różnych końcach jeziora...

Podróż po pierwszym wspomnieniu ANNY

W jesienne dni, słońce zachodzi trochę szybciej, więc nim się zorientowaliśmy trzeba było już rozkładać namiot. Poszło sprawne. Rozpaliliśmy ognisko i wtuleni w siebie obserwowaliśmy światła miast i ten leniwy ruch drogowy. Było przyjemnie, bardzo przyjemnie i romantycznie. Oboje mieliśmy to samo życzenie, oboje wchodziliśmy na szczyt w tej samej intencji – oboje chcieliśmy mieć dzieci. Rano, co prawda dźwięku koguta nie usłyszeliśmy, ale obudziły nas promienie słoneczne, które dodawały tyle ciepła, że urządziły nam saunę w namiocie ; ) Czas na pierwsze śniadanie w górach! Z torby wyciągnęłam wcześniej zakupione wafle ryżowe, słoik Nutelli i grubą warstwą czekoladowej rozkoszy smarowałam styropianowy chleb. Na koniec wzięłam dwa posmarowane kawałki wafli i je złączyłam. Wyszło najlepsze ciastko jakie można sobie wyobrazić. Zajadaliśmy z ogromną zawziętością. Niestety okazało się, że Nutella jest zbyt płynna i wyciekając ubrudziła nasze palce. Zlizywaliśmy je sobie nawzajem od kciuka do najmniejszego palca, to będzie piękna podróż, że wspaniałym finiszem!

Z naszych obliczeń wynikało, że na szczyt dojedziemy w 3 dni. Ale nie mogliśmy sobie pozwalać na dłuższe przerwy i zbyt wolne tempo. Żywność i wodę mamy wyliczone na 6 dni. Dlatego już z samego rana, zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy w górę po szlaku. Zastanawiające jest to, że szlak był zabezpieczony łańcuchem. Co kilka metrów w ziemię był wbity kawałek drewnianego pnia i do tego przyczepiony łańcuch. Ułatwiło to znacznie zdobywanie góry. Mogliśmy wspomagać się rękoma wciągając się przez łańcuch. Po trzech godzinach marszu, czas na pierwszy przystanek na tak zwany na chleb i wodę - w naszym przypadku wafle ryżowe i wodę : ) Usiedliśmy w cieniu i uspokajaliśmy swój zmęczony oddech. Zmęczenie wywołało stan euforii, ogromne poczucie szczęścia i ekscytacji wynikającej z wizji małego dziecka. Ze stanu błogości wyciągnął nas rzeczywisty widok. Plaga jaszczurek. Plaga jaszczurek spenetrowała cały plecak. Ukradli nam połowę jedzenia. Na szczęście butelki wody były dla nich za ciężkie.

Będziemy musieli po prostu trochę mniej jeść- dieta nam dobrze zrobi : ) Odpuściliśmy sobie obiad pierwszego dnia, jaszczurki zjadły go za nas. Idziemy dalej szlakiem prowadzącym w górę, w górę na sam szczyt. Trzymaliśmy się przy tym za ręce, na twarzach pomimo wcześniejszych przeżyć – widniał szczery i spokojny uśmiech. Patrząc w niebo wspominałam sobie różne historie z Markiem.

 

DRUGIE WSPOMNIENIE ANNY ZARĘCZYNY I ŚLUB Z MARKIEM

Pamiętam nasz ślub i wesele, wyszło strasznie śmiesznie.

Mieszkałam na takiej małej wsi, gdzie więcej pól ze zbożem niż domów. Ale bardzo kochałam to miejsce, czułam się tam bezpiecznie i spokojnie. Na samym środku wsi znajdował się taki mały drewniany kościółek, bardzo urokliwy i od dziecka wiedziałam, że to w nim wezmę ślub. Tak też się stało, co wiązało się z masą śmiesznych sytuacji. Marek był osobą wychowaną w mieście, bardzo go dziwiły widoki krów idących po ulicy. Albo, że owce tak naprawdę są też w Polsce! Na błogosławieństwo do mojego rodzinnego domu przyjechał pożyczonym od ojca Fiatem 126p (zielonym). Cały wyszykowany, w garniturze i półbutach (prawdopodobnie jeszcze z matury). Wjeżdża na podwórko, trąbi i miga światłami. Macham szczęśliwa mu przez okno i krzyczę, żeby wchodził, że tam są drzwi! On wysiada z auta, ciągle patrząc mi w oczy, zamyka drzwi i nagle… jego poziom oczu gwałtownie spadł, on cały spadł, przewrócił się i całą marynarkę, ba! Jaką marynarkę? Wszystko ma w krowim łajnie, przewrócił się i upaćkał sobie wszystko…. A co najlepsze, wstaje, rozgląda się czy ktoś to widział, udaje, że nic się nie stało i bierze bukiet kwiatów i zmierza w stronę drzwi. Drzwi otworzyła mu mama, pytając czy nie potrzebuje pomocy, bo wygląda jakby w szambo wpadł. Na co on odpowiedział, „ja chciałem wpaść tylko do Ani, a jakoś tak samo w szambo się wpadło. Ta…. Godzinę później pytał mamę o błogosławieństwo… Mama była zdziwiona, że dopiero co poznaje chłopaka, a on się przyszłym mężem córki okazuje, ale podsumowała to tylko słowami „Niech bierze nawet jutro, bo my się baliśmy, że już nikt jej nie zechce”. Ojciec jak zwykle gadka niezmienna od lat – tak, każdy mój nowy znajomy musiał jej wysłuchać – „Żebyś ty żadnej krzywdy mojej małej myszce nie zrobił, bo znajdę - zabiję raz, wskrzeszę, zabiję dwa i wskrzeszę i zabiję trzeci raz, rozumiesz?” Także błogosławieństwo zaliczone perfekcyjnie – Marek się postarał. Zapomniał później się zaręczyć. Mówił, że wypadło mu to z głowy, że myślał, że teraz już tylko ślub. Więc zaręczyny wymusiłam sama… Wieczorem, gdy siedzieliśmy na plaży. Byłam pewna, że w sumie po to ten wyjazd nad morze, żeby mi się zaręczyć. I tak czekałam, sugerowałam, jak coś jadłam to najpierw palcami rozdzierałam, żeby sprawdzić czy przypadkiem w środku nie ma pierścionka – wiecie tak jak w tych komediach romantycznych, pierścionek w babce. Chociaż teraz sobie tak myślę, że gdyby mój Marek przeczytał, że na zaręczyny daje się pierścionek w babce – to nie zdziwiłabym się, gdyby przyprowadził babcię Tereskę – mamę Mojej mamy – z ukrytym gdzieś w ciele pierścionkiem…. Matko! No ale weekend dobiega końca a on nic. Więc siedzimy ostatniego dnia wieczorem na plaży, gdzie w tle zachodzące słońce, jest lekki przyjemnie ciepły wiaterek, my patrzymy sobie w oczy i w końcu pytam. Boisz się? Nie ma czego! Moja odpowiedź brzmi TAK. Jego zdziwione oczy trochę mnie zaniepokoiły.

-Ale na co się zgadzasz?

-To ty nie chciałeś się mi oświadczyć?

-A to nie podczas ślubu, jak ksiądz daje obrączki?

Na drugi dzień po pracy przyszłam do domu, od progu pachnie pyszną kolacją, w domu zgaszone światła, a mimo to widać wszystko, dzięki płomieniom świec.

Zza rogu ściany słyszę. Wyjdziesz za mnie?

 

PODRÓŻ PO DRUGIM WSPOMNIENIU ANNY

Kochałam go za to jaki był, naprawdę dawał mi masę szczęścia i był moim sensem życia. Gdy podczas tej wędrówki poślizgnęłam się i zbiłam kolano. Powiedział „Kochanie, dojdziemy i bez nóg, wszystko dla naszego dziecka!” po czym wziął mnie na barana. Tak szliśmy przez kolejne 2 godziny.

Wiedziałam, że Marek jest już bardzo zmęczony i potrzebuje wody, tego dnia słońce pomimo jesieni w kalendarzu, grzało niesamowicie mocno. Usiedliśmy tym razem w cieniu skały przypominającej kształtem wielbłąda. Usiedliśmy odpierając się o skałę, spojrzeliśmy sobie w oczy i złączyliśmy swoje dłonie, siedzieliśmy zmęczeni, ale w mocnym uścisku miłości. Miłość dawała nam siły i energie na pokonanie trasy na szczyt, na szczyt po marzeniu o wspólnym dziecku. Zaglądam do plecaka, „Takim tempem to nam wody nie wystarczy” Powiedziałam wyciągając pierwszą pustą butelkę. Zaraz pod nią była kolejna pusta – na pewno nie wypiliśmy dwóch butelek wody, tym bardziej trzech, czterech... MAREK! Została nam jedna butelka wody. Reszta butelek jest przedziurawiona przez jaszczurki i podczas całej drogi się wylała. Mamy jedną butelkę wody, pij kochanie….

Zdawałam sobie sprawę, że mamy mało jedzenia, a co gorsze jeszcze mniej wody, ale wiedziałam, że nie mam wyjścia. Przeszliśmy już ponad połowę szlaku. Wolę umrzeć przed szczytem niż wrócić bez dziecka. Na tą górę można wejście przekroczyć raz - inaczej już nigdy się nie spełni twoje marzenie. Marek też o tym wiedział i również zadecydował, że idziemy razem. Po krótkim śnie, nie rozkładaliśmy nawet namiotu, nie było sensu i nie mieliśmy na to sił. Z rana zrobiłam śniadanie – wafle ryżowe + nutella, tylko tym razem kanapka składa się z trzech wafli ryżowych! : ) Wrócił do nas humor i optymizm, przekroczyliśmy ponad połowę drogi, jeszcze trochę. Musimy po prostu oszczędzać wodę i jedzenie. Szliśmy dalej w górę. „Tczymajmy się i w górę” i przypomniała mi się pewna historia. Otóż Marek, nie mówił „trz” zamiast tego wymawiał ”cz”, więc na przykład słowo „trzy” mówił w ten sposób „Cczzy”.

 

TRZECIE WSPOMNIENIE ANNY

I pewnego dnia, który spędzaliśmy u mnie na wsi:

„Czczy kaczki uciekły!”

„Nie, nie uciekły”

„Uciekły Czy!”

„Nie uciekły Marek przestań pytać”

„Raz, Dwa, Cczy kaczki uciekły, nie czcztery tylko mniej”. Do tej pory, gdy ktoś widzi na wsi Marka mówi powiedz: „Trzy czy Czy?” „Czczy czy czczy” „A wybierz Trzy czy Czy?” „Czzy”. Jego dystans do siebie był tak ogromny, że dzięki temu było widać jego dobro. Kochałam go za te wszystkie niedoskonałości, to one pomagały mi go kochać z dnia na dzień co raz bardziej.

 

PODRÓŻ PO TRZECIM WSPOMNIENIU ANNY

I jak wtedy w tych górach on zemdlał, nie wiedziałam co robić. Podbiegłam do niego pomimo zbitego kolana i nachyliłam się nad uchem pytając, co się dzieje?! Zobaczyłam tylko jak w tle ucieka wąż. Oglądałam wcześniej telewizję. Znalazłam cienkie źdźbło suchej trawy, przelałam ranę wodę i delikacie przekuwałam bąbel pozbywając się jadu. Gdy już wycisnęłam wszystko, ścisnęłam swoją bluzą miejsce pod kolanem. Tak na wszelki wypadek, gdybym jednak nie wycisnęła całego jadu. Po godzinie otworzył oczy. Był cały spocony, miał wysoką gorączkę. Chciałam mu podać wody, wiedziałam, że bez tego umrze. Okazało się, że całą wodę wylałam na ranę po ukąszeniu, nieświadomie, nie myślałam o tym, że jest to woda do picia, tylko jako na środek, który uratuje mojego męża. Musiałam szybko zorganizować wodę. W środku gór. Biegłam przed siebie, krzyczałam, pomocy, potrzebuję wody. Gdy już konałam ze zmęczenia przed moimi oczami ukazała się wyryta w kamieniu maszyna. Wrzucało się do niej kamienia i ona wydawała plastikową butelkę wody. Nie wnikałam skąd ona tutaj, cieszyłam się, bo po pierwsze ja już czułam skutki odwodnienia, a w dodatku, gdzieś tam niżej umiera mój mąż. Znalezienie kamienia nie było trudne, dookoła było pełno pomarańczowych brył. Wrzucam do dziury - a tam blokada, słyszę jakieś dźwięki. Nagle wychodzi karteczka z napisem: “Za wodę musisz wyzbyć się jednego z pozytywnych uczuć, które posiadasz.”

Musiałam wybrać karteczkę spośród: Miłość, Empatia, Poczucie piękna świata, wartości moralne.

Do męża wróciłam z wodą, wzięłam 3 butelki – jedna dla mnie a dwie dla Marka. Zbiegłam do niego, lecz on był już siny. Spóźniłam się, co teraz tam na górze ma być moim marzeniem? Co?! „Leżąc przy zwłokach delikatnie masowałam zimną twarz mojego męża”. Byłam pewna, że po prostu za kilka godzin wstanie. Leżałam tak z nim przez 14 godzin. Mówiłam do niego. Opowiadałam o tym, że musi wstać, bo przecież mamy plany. Musimy wyremontować pokój dla dziecka. Dla chłopaka chcieliśmy zrobić pokój niebieski z elementami spadających klocków lego, że niby ściana to taka wielka gra w tetrisa. Łóżeczko miałby w kształcie samochodu albo bolidu Formuły1. Dla dziewczynki chcieliśmy ściany pomalować na różowo, a łóżeczko miało być w kształcie takiej różowej dyni – jako mojej księżniczki. Stanęło w końcu na tym, że pomalujemy ściany na 4 podstawowe kolory, a łóżeczko będzie proste i drewniane. Marek, zawsze potrafił spojrzeć na świat obiektywnie i tak bardziej na spokojnie. I nigdy nie zawodził, nigdy. Dlatego też nie mogłam uwierzyć, że się nie obudzi, że mnie zawiedzie – to niemożliwe. Zrozumiałam to kolejnego dnia, był to już czwarty poranek, na szczycie powinniśmy być wczoraj. Tymczasem jest już jutro, a ja zostałam sama. Mój mąż zginął w podróży po marzenia. Ja wiedziałam, że nie mogę odpuścić. Że śmierć Marka była po coś. Ona jest ważna - Marek w ten sposób pokazał jak zgubne, może być podążanie do celu, jak łatwo możemy się zatracić, jak bardzo próbując udowodnić komuś winę, można się zgubić. Nie wolno udowadniać komuś winy za wszelką cenę. Nie możecie mi udowodnić winy. Jestem niewinna. Nie możecie.

Dalej na szczyt musiałam iść sama, konałam, ale doszłam na szczyt. Zobaczyłam pozytywkę. Nakręciłam na nią swoje marzenie i włączyłam, by nuty przyszłości zagrały tak jak ja tego chcę. Poźniej obudziłam się w łóżku i czekałam na realizacje marzenia, marzenia „Żeby mój mąż odżył i był zdrowy”.

To na tyle z mojej historii, a wezwali mnie Państwo, bo mąż się odnalazł?”

 

DETEKTWY PO PRZECZYTANIU PRZESŁUCHANIA ANNY STELMACH

Moi drodzy słuchacze, to właśnie możemy przeczytać w raporcie z przesłuchania w Grudniu 2018r. Przecież to kpina! Kto uwierzył w tą historię. Dowiodę prawdy, dowiodę, że śmierci Marka nie jest winna żadna nawiedzona góra, na której są śmiercionośne węże i maszyny do oddawania dobrych uczuć w zamian za wodę! Drodzy Państwo, jestem detektywem już od 34 lat, a uwaga mam ich 32. Powiecie, kpina! KŁAMCA?! Otóż nie! Już wieku dwóch lat rozwiązałem swoją pierwszą sprawę, rozwiązałem małżeństwo moich rodziców. Widziałem, jak ten stary śmieć zdradza moja Mamę. Gdy dziecko płacze, gdy tylko podejdzie do niego ojciec, gdy płacze, kiedy on chce wziąć je na ręce, a uspokaja się, gdy tylko w pobliżu jest mama, to w kobiecie budzi się instynkt. Wie, że jego dziecko nie ufa jakiemuś osobnikowi. Chce je chronić. Czuje nienawiść do kogoś, kto może skrzywdzić jej dziecko, a gdy dziecko wykazuje strach, to znaczy, że ma obawy. Proste. Matka podświadomie czuje, że coś z ojcem jest nie tak, zaczyna się doszukiwać, aż znajduje prawdę. A to wszystko, dzięki dwuletniemu Mnie. Tak drodzy Państwo, rozwiązałem, już z powodzeniem 34 tysiące sprawy, każda jest udokumentowana! Jestem profesjonalistą i za gorsz nie wierzę w tą historię i dowiodę prawdy!

Proszę przyprowadzić na kolejne przesłuchanie Panią Annę Stelmach!

Dzień Dobry, Pani Aniu, kawki? Może herbatki? Czy może coś mocniejszego – hi hi hi

Dziękuję, mam nadzieję, że sprowadził mnie Pan, bo są postępy w sprawie i odnaleźli Państwo mojego męża – żywego męża? - Panie detektywie….

To może trochę potrwać Pani Aniu. Czytałem akta sprawy, to straszne co się Pani przytrafiło. Szczerze współczuję. Straszna historia. Na szczęście, na górze zamarzyła Pani o tym, by mąż żył… I tak pewnie jest, Tak na pewno jest! Znajdziemy go, żywego Marka Stelmach! Tylko najpierw muszę zadać Pani klika pytań. Mogę?

Jasne, Panie detektywie

Nie zorientowała się Pani, że woda z plecaka się wylewa? Przecież jaszczurki nie mogły zrobić dużej dziury, a co za tym idzie, woda musiała wyciekać co naj mniej dwie godziny. Nie czuła Pani przez ten czas, że plecy są mokre? Że plecak jest coraz lżejszy?

Panie de-tek-ty-wie ja miałam wtedy zbite kolanko i chodzić nie mogłam, wskoczyłam na barana na Mareczka i nic nie czułam, nawet jak coś się lało po plecach to ból kolana zaćmiewał poczucie zimna z tyłu ciała. Poza tym nie rozumiem pytania… Jest takie jakieś… No nie rozumiem… Z jednej strony, pyta Pan o to czy na tyle mnie bolało kolano, że nie czułam, że po plecach leje mi się woda, a z drugiej strony to pytanie brzmi jak sugestia, że wylałam tą wodę specjalnie? Paaaanie de-tek-ty-wie, przecież Pan rozwiązał tyle spraw i zadaje Pan takie pytanie? Przecież to oczywiste, że sama tego specjalnie nie zrobiłam, bo przecież sama potrzebowałam wody do przeżycia... Helloł to jaszczurki… Czemu mi Pan nie wierzy? Proszę mnie nie osądzać! Czy Pan nie wie, że śmierć mojego męża miała sens i przekaz? Mój Mąż w ten sposób pokazał jak zgubne, może być podążanie do celu, jak łatwo możemy się zatracić, jak bardzo próbując udowodnić komuś winę, można się zgubić. Nie wolno udowadniać komuś winy za wszelką cenę. Nie możecie mi udowodnić winy. Jestem niewinna. Nie możecie.

Dobrze Pani Aniu, spokojnie, jesteśmy po Twojej stronie, spokojnie, chcemy znaleźć Twojego męża żywego…

Co to był za wąż, który ugryzł Pani męża? Jak wyglądał?

Bardzo ciężko mi powiedzieć, jak wyglądał. Musiałam podbiec do męża, bo miał bardzo szybkie tempo, a mnie bolało kolano. Gdy dobiegłam do ciała, to znaczy do męża, to czułam lekki oddech, przeraziłam się i odchylając głowę zauważyłam węża. Grubego węża, takiego zielonego, w sumie to moro, to był wąż w kolorze moro – różne odcienie zielonego w takich paćkach losowo rozrzuconych. Uciekał wytykając przy tym długi języku, który na końcu był rozdwojony – obrzydliwy widok. Zobaczyłam plamę na nodze męża, taką gulkę – coś podobnego do pryszcza. Wycisnęłam to, ściągnęłam bluzkę i zacisnęłam nogę tuż pod kolanem. Tylko tyle tego węza widziałam. Nie wiem co to jest za wąż, mało go widziałam. Ale on tam był, przecież widział Pan ciało i widział Pan ugryzienie węża, Panie de-tek-ty-wie, przecież Pan rozwiązał tyle spraw i zadaje Pan takie pytanie? Przecież to oczywiste, że sama go nie ugryzłam, bo przecież miałabym krew na zębach, to wąż helloł… Czemu mi Pan nie wierzy? Proszę mnie nie osądzać! Czy Pan nie wie, że śmierć mojego męża miała sens i przekaz? Mój Mąż w ten sposób pokazał jak zgubne, może być podążanie do celu, jak łatwo możemy się zatracić, jak bardzo próbując udowodnić komuś winę, można się zgubić. Nie wolno udowadniać komuś winy za wszelką cenę. Nie możecie mi udowodnić winy. Jestem niewinna. Nie możecie.

Dobrze Pani Aniu, spokojnie, jesteśmy po Twojej stronie, spokojnie, chcemy znaleźć Twojego męża żywego…

Jeszcze jedno pytanie, czy mogłaby mnie Pani zaprowadzić na ten szlak? Moglibyśmy się przejeść tą trasą? Może właśnie gdzieś tam jest Pani Żywy mąż?

Ja nawet nie za bardzo pamiętam w jakiej miejscowości były te góry… Mózg mój nie chciał o tym myśleć i to wyrzucił. Nie Pamiętam Panie detektywie…

Ja pamiętam, mam to w aktach, proszę się spakować … i nie zapomnieć o waflach ryżowych i nutelli!

DRUGA PODRÓŻ ANNY W GÓRY - PODRÓŻ DETEKTYWA W GÓRY

Nazajutrz Pan detektyw i Ania stoją już gotowi z plecakami i wielką torbą w ręku. W drogę! Szlak w góry nadal był dość szeroki i choć już mniej bezpieczny, pokryty siwym drobnym kamieniem. Po drodze nuciliśmy sobie pod nosem, a Pan detektyw wspominał historię z przeszłości. Na przykład o tym,

Jak prowadził kiedyś sprawę, w którą były zamieszane same szychy z miasta.

PIERWSZE WSPOMNIENIE DETEKTYWA

Zdawałem sobie wtedy sprawę czym grozi wyjawienie prawdy. Stałem przed ogromnym dylematem, co zrobić, zdradzić władze mojego miasta? Zdradzić swoją dzielnicę? zdradzić swoje miasto? zdradzić swoją gminę, swój powiat, swój kraj??? Czy zdradzić siebie, swoje wartości, swoje wykute wartości i przekonanie, że można żyć tylko i wyłącznie w prawdzie, gdy życie jest prawdziwe. I wybrałem Prawdę, zdemaskowałem tajną politykę prezydenta mojego miasta jaki i burmistrzów innych powiatów. Grozili mi, jednak ja wybrałem prawdę. Zawsze wybiorę prawdę i nigdy nie kłamię.

DALSZA, DRUGA PODRÓŻ ANNY W GÓRY

Zaimponował mi tym, chociaż z drugiej strony miałam to w dupie, w końcu on oskarża mnie o zabójstwo męża. Nie wierzy mi do tego stopnia, że zabiera mnie w miejsce, z którym nie ma żartów, z górą która żyje i pragnie śmierci. Ale szłam, chciałam udowodnić, że nie kłamię. Pierwszy przystanek mieliśmy w tym samym miejscu co ostatnio z mężem. Detektyw, stanowczym głosem stwierdził – „w tym miejscu spędzimy pierwszą noc.” Nic już mu nie mówiłam, że to to same miejsce, gdzie ostatnio spędziłam pierwszą z ostatnich nocy z mężem. Rano wstaliśmy, na śniadanie wafle ryżowe z nutellą. Nagle detektyw zwraca się do autora książki: Ej, Marcin, nie poniosło Cię? To miał być zapomniany pamiętnik...

Racja, racja…. To ten….

No… Więc Ania, by dowieść swojej niewinności – została oskarżona przez detektywa o morderstwo męża – zgodziła się ponownie, pójść na szczyt góry, gdzie znajduje się pozytywka, która spełnia marzenia. Pierwszą noc mają za sobą – spędzili ją dokładnie w tym samym miejscu, gdzie Anna z Markiem, Świętej Pamięci Markiem. Idą nadal w górę, są już na połowie trasy- tym razem bez przygód, nie ma żadnych jaszczurek, żadnych węży, normalny szlak w górach. Po 4 godzinach marszu nadal nic się nie dzieje, jesteśmy już prawie przy szczycie. Detektyw pęka z dumy, właśnie udowadnia, że te góry, w żaden sposób nie są magiczne, nie spełniają marzeń i nie zabijają. Przed samym szczytem Anna upadła, detektyw próbował ją złapać, niestety, ale zaczęła się turlać i turlała się nie tak jak szedł szlak, tylko przeciwnie, turlała się na te bardzo ostre kamienie, już po pierwszym upadku ją rozszarpało. Detektyw do szczytu doszedł sam, znalazł pozytywkę po czym nakręcił na nią swoje marzenie. Jednym ruchem ręki włączył machinę pozytywki. Nuty przyszłości zagrały tak, jak tego chciał. Później obudził się w łóżku i czekał na realizacje marzenia, marzenia „Żeby Pani Anna Stelmach odżyła i była zdrowa”.

To na tyle z mojej historii, a wezwali mnie Państwo, bo Pani Anna się odnalazła?”

 

MICHAŁ TYCHA PO PRZECZYTANIU PRZESŁUCHANIA DETEKTYWA

Wysoki Sądzie, to właśnie możemy przeczytać w raporcie z przesłuchania w Lutym 2019r. Przecież to kpina! Kto uwierzył w tą historię. Dowiodę prawdy, dowiodę, że śmierci Marka oraz jego żony Anny, nie jest winna żadna nawiedzona góra, na której są śmiercionośne węże i maszyny do oddawania dobrych uczuć w zamian za wodę! Wysoki Sądzie czas na dowody. A co mamy?

Posiadamy dwa zeznania.

Pierwsze Pani Anny, która opowiada o górze, która spełnia marzenia. Wybrała się na szczyt z mężem ze wspólnym marzeniem – mieć dziecko pomimo bezpłodności. Podczas podróży ginie mąż – Pan Marek. Anna wychodzi z podróży bez szwanku, opowiada historię i pomimo niespójności wypowiedzi Pani Anny. Pomimo wielu wątków, które możemy uważać, za fantastykę – mam namyśli, automat na kamienie, które daje wodę w zamian za pozbycie się danych emocji. – pomimo wielu niedorzecznych historii, ktoś uznaje ją za wiarygodną i umorzył sprawę. Kto to taki? Detektyw? Detektyw najpierw zatwierdził wersję Anny za prawdziwą później szukał dowodów na jej podważenie? Dlaczego? Co się wydarzyło, że detektyw tak szybko zmienił decyzję. Kim jest detektyw? Czemu on przeżył a Anna nie? Wysoki Sądzie, w tej sprawie jest jeszcze wiele pytań. JA na szczęście znam odpowiedź na większość z nich. Ja mogę dowieść całej prawdy, prawdy sprawy śmierci małżeństwa Anny i Marka Stelmach.

Chciałbym na sale zaprosić oskarżonego – Pana Detektywa.

Witam, Panie Detektywie. Wysoki Sądzie, celowo wezwałem oskarżonego, tak, aby również mógł usłyszeć fakty, które udało mi się ustalić.

Fakt numer jeden. Gdy z całej historii pozbędziemy się opowiadań z przesłuchań to tak: W Lutym mamy pierwszą ofiarę, Pan Marek Stelmach, ślad po nim zaginął, znajdujemy po tygodniu w okolicy domu Pani Anny – ze śladem po ugryzieniu na nodze i zalanymi płucami. Pani Anna opowiada historię o górze, która spełnia marzenia – nie będziemy jej przytaczać i mówi, że podczas tej podróży ginie jej mąż. Ciało męża tak naprawdę znajdujemy na śmietniku trzy ulice dalej od domu.

Później mamy przesłuchanie detektywa, który chciał dowieść, iż to Anna zabiła męża. Wcześniej jednak, zatwierdził niewinność Anny po zeznaniach o fikcyjnej górze. Jego zeznania są łudząco podobne do opowieści Anny, jest niejako kontynuacją. Opowiada o tym, iż chcąc dowieść racji zmusił Annę, aby ta zabrała go w góry, w których zginął jej mąż – tam sama ginie. Ciało żony również znajdujemy w śmietniku, w którym leżał mąż - Marek Stelmach. Tydzień później, Zabita w ten sam sposób co Marek Stelmach. Więc kto ich zabił, Panie de-tek-ty-wie? Hmmm..??

OBRONA DETEKTYWA

Wysoki Sądzie, wiem, że moja wersja wydarzeń została już negatywnie zinterpretowana przez Pana Michała, pewnie użył argumentu, iż moje i zeznania Pani Anny były fikcyjne…. Ale to jedyne co mam do powiedzenia, ta góra naprawdę zabija, na dowód mogę kogoś tam zabrać… choćby z kamerą. Będziemy nadawać „na żywo”, tak aby już nikt nie zginął. Proszę mi wierzyć, te osoby zmarły, bo za bardzo chciały dotrzeć do prawdy, proszę przestać! Prawda potrafi zabić Wysoki Sądzie.

Zapraszam na kolejna rozprawę, która odbędzie się za dwa tygodnie, wtedy też Wysoki Sąd nada wyrok na oskarżonego detektywa.

WYROK

Wyrokiem wysokiego Sądu Naszego Państwa, uniewinniam Pana Detektywa z zarzutów zabójstwa małżeństwa Stelmach Pani Anny oraz Pana Marka.

Wysoki Sądzie, Pan Michał chciałby przekazać jeszcze kilka dowodów.

 

MICHAŁ TYCHA PRÓBUJĄC OSKARYŻYĆ DETEKTYWA

Wysoki Sądzie, obecny na Sali detektyw, znał parę Stelmach wcześniej. Został wynajęty przez Pana Marka, gdy ona nie zjawiła się na umówionej randce nad stawem. Wtedy to miał śledzić parę kilka lat i szukać dowodów zdrady. Pewnego dnia zmanipulował zdjęcia i przedstawił Markowi jako dowód zdrady. Rozstali się. Wtedy sił u Pani Ani szukał Pan Detektyw. Na swoje zaloty usłyszał tylko, że nie może być z nikim innym, dopóki jej mąż Marek żyje, Detektyw zajął się sprawą. Marek już nie żyje. Przez ostatni tydzień faszerował Annę psychotropami i wmawiał historię o górze, która spełniała marzenia. Użył przy tym najsłabszego punktu w ich związku – tematu bezpłodności. Anna uwierzyła w tą historię i ją przedstawiała. Gdy już nie było Marka, detektyw zapytał ponownie, a teraz mam szansę? Męża już nie masz. Uderzyła go w policzek, powiedziała, że nigdy nie pokocha takiego śmiecia. Słowa potrafią ranić i wyprowadzić z równowagi, nawet detektywa. A że on inteligentny, to również bajkę z górą marzeń sprzedać chciał, a że znany to detektyw na całym świecie, że rozwiązał tyle spraw… To śledztwo na tym zakończono… Nikt nie miał śmiałości oskarżyć detektywa, do czasu aż nie przyjrzałem się jej ja Wysoki Sądzie – Michał Tycha. Dowiodę, że to detektyw jest winny ich śmierci.

 

DRUGA OBRONA DETEKTYWA

Ja wysoki sądzie chciałbym tylko powiedzieć, że mam już dość tej głupiej historii, do czego ona zmierza? Do tego, żeby oskarżyć mnie? Detektywa z tyluletnim stażem? Tyle spraw dla Was rozwiązałem. I Tak, to prawda, zostałem wcześniej wynajęty przez Pana Marka Stelmach, do śledzenia jego żony. I to nie prawda, że wtedy się w niej zauroczyłem i przez to zabiłem jej męża a potem ją samą – to niedorzeczne. Jaki interes w tym, żeby mnie oskarżyć ma Pan Michał? Pan Tycha od lat jest znany od tego, iż daje się przekupić mafią. Dlaczego tak bardzo zależy mu na tym, aby oskarżyć mnie o śmierć małżeństwa Stelmach? Otóż Wysoki sądzie i wszyscy Państwo, Znam Pana Michała prywatnie, mało tego Pan Michał znał również zmarłych, Annę i Marka Stelmach. Wysoki Sądzie, jeśli sąd pozwoli to przedstawię krótko historię i postać Pana Michała.

 

SZYBKA ODPOWIEDŹ MICHAŁA TYCHY NA DRUGĄ OBRONĘ DETEKTYWA

Wysoki sądzie, pozwoli sąd, że ja przybliżę nasze relacje. Znamy się w sumie od dzieciństwa, ojciec zostawił matkę detektywa, gdy ten miał 2 lata. Zdradzał ją z młodą sekretarką w firmie. On od dziecka miał coś w oczach, nagle zaczynały jakby błyszczeć, a mimika wskazywała jakby detektyw się nad czymś skupiał – po tych słowach na Sali sądowej rozbrzmiał głos zmarłego Marka…. Wołał Annę… „Aniu, Aniu…. Aniu wstawaj…. Ania spóźnisz się do pracy, śniadanie już na stole, wstawaj”

 

ŻYWOT MATKI PO PIERWSZYM ŚNIE MATKI

Ledwo co otworzyłam oczy, wstałam i kierowałam się za zapachem kawy. Wprost w jego ramiona. Dzień dobry kochanie, miałam dzisiaj dziwny sen… Byliśmy już zaręczeni i... nawet po ślubie... Zaraz Ci wszystko opowiem...

To było tak jakby wspomnienie z całego życia, tych naszych wspólnych cudownych dni... Lecz motywem przewodnim mojego snu była moja bezpłodność. We śnie widziałam jeszcze możliwość odwrotu mojej choroby... Kochanie, wydaje mi się, że ten sen dzisiaj nie był bez powodu... Możesz wziąć dzisiaj wolne w pracy? Musimy porozmawiać.

Usiedliśmy przy dopiero co rozpalonym kominku, więc przy jeszcze małym i zimnym ogniu. Rozmowę starałam się rozpocząć dużo cieplej.

“Na początku, chciałabym podziękować Ci kochanie za to, że zaakcentowałeś moją chorobę, a co ważniejsze, za to, że nigdy nie wspominałeś o niej. Lecz dzisiaj nadszedł dzień, gdy ja chcę Ci wyjawić całą prawdę. Kochanie, bardzo Cię przepraszam - już teraz - ale to było dawno - i mam wrażenie byłam inną osobą. Miałam bardzo trudny okres dojrzewania, potrzebowałam wrażeń, potrzebowałam kontaktu z innymi ludźmi. Niestety w domu nie miałam co liczyć na uwagę, czy byłam w domu czy nie - nikt nie zwracał na to uwagi.

Zaczęłam chodzić na imprezy, na początku ciężko było tam się wbić, ochroniarze wymagali dowodu, ale na szczęście prostokąt z nadrukiem księcia Mieszka I zastępował dokument potwierdzający pełnoletniość. Z czasem z ochroniarzami byłam na "TY", nigdy nie miałam pieniędzy a z klubów wychodziłam najebana i z kolejną dychą w staniku. Trwało to klika lat, nie wiem 3 może 4 lata. Trwało to do czasu, aż w Lipcu nie dostałam okresu, do momentu aż na teście ciążowym pokazały się dwie kreski.

Załamałam się, nie wiedziałam nawet kto jest ojcem, rodzicom bałam się przyznać - chociaż bardziej bałam się ich reakcji, a w sumie to braku reakcji - a to przecież dziecko, nowe życie. Nie pozwolę na to, aby moje dziecko miało taką przyszłość!! Nie pozwolę by cokolwiek zaczęło czuć. Nie pozwolę by cierpiało, moje maleństwo. Nie stać mnie było na parę nowych butów z przydrożnego rynku, a co dopiero na aborcję. Znalazłam na to plan.

Poszłam do klubu, tak jak zawsze, bawiłam się dobrze, a jednocześnie szukałam bogatej ofiary - najlepiej kogoś z obrączką i grubym portfelem. Przyjęłam opcję, że jestem dopiero od dwóch dni w Gdańsku.... że jestem strasznie znudzona i chcę poznać kogoś normalnego, później się z nim prześpię, pokażę test ciążowy i poproszę o wpłatę kilku złotówek na klinikę, która pozbędzie się problemu. Ciężko było, trafiałam na samych pajaców, jeden z nich nawet opowiadał mi o swoim trudnym dzieciństwie, coś tam, że " ojciec jak się wkurwił to mówił, że go baba jaga zje". Ale pod sam koniec imprezy spotkałam dość ładnie wyglądającego Pana. Okazało się, że jest lekarzem - chirurgiem - więc przebadał mnie dogłębnie. Spotykaliśmy się co drugi dzień, mnie to pasowało. Wiedziałam o nim co raz więcej, miałam jego numer telefonu, znałam jego pełne imię i nazwisko, a nawet wiedziałam, gdzie mieszka wraz z żoną i dwójką dzieci - to wszystko mogło się przydać do ewentualnego późniejszego szantażu. Na szczęście nie musiałam go szantażować. Powiedziałam tylko, że wpadliśmy i że sama nie będę wstanie wychować dziecka. Sam mnie umówił na skrobankę. Wiedziałam o tym, że mogę być po tym bezpłodna, ale nie brałam tego w ogóle jako jakąkolwiek ważną informację. Wręcz się cieszyłam, bo to eliminowało ewentualną kolejną wizytę w tym miejscu.

Teraz wiem, że popełniłam straszny błąd. Przepraszam kochanie, że Ci o tym wcześniej nie powiedziałam, przepraszam.”

Wiedziałam, że ta informacja zaszokuje, nie oczekiwałam po niej radości czy dobrej atmosfery, ale też nie oczekiwałam tak złego zachowania po moim mężu.

Wstał, spojrzał mi w oczy po czym wyszedł z domu trzaskając drzwiami.

Rozumiem, że popełniłam błąd, ale zdałam sobie z tego sprawę. Pamiętam sen o czerwonym kapturku. On był tak realny i tak wpłynął na moje dalsze życie, że z ręką na sercu mogę wykrzyczeć "NIE JESTEM JUŻ TĄ PIERDOLONĄ ANIĄ Z PRZESZŁOŚCI".

Przecież wróciłam do domu, do rodziców na wieś, pogodziłam się z nimi. Ojciec już nie pił, żyliśmy sobie spokojnie i lekko przy wiejskim klimacie. Później poznałam mojego obecnego męża - który właśnie wyszedł - mieszkamy razem i się kochamy. Nie jestem już tamtą Anią, zmieniłam się, ja teraz pragnę dziecka, nie może tak reagować - nie może wychodzić z domu trzaskając drzwiami.

 

DRUGI SEN MATKI

Sen ten trwał bardzo długo, wszystkie wydarzenia powtarzały się w pętli. Wracałam autem do domu, po dość nieprzyjemnym spotkaniu z jedynymi jakich miałam znajomymi. Byłam sama, nie miałam męża ani rodziny. Postawiłam na karierę, stąd też decyzja o aborcji.

Jadąc zamyślona pustą i wąską drogą gdzieś w lesie, potrąciłam kobietę - ubraną na czerwono. Byłam w szoku, ale też w miarę możliwości opanowana - podeszłam do leżącej kobiety - nazwałam ją czerwonym kapturkiem. Oddychała. Zadzwoniłam po karetkę.

Następnie cała akcja przeniosła się na salkę szpitalną.

Lekarz

Obudziła się Pani? Proszę nie wstawać! Była Pani w śpiączce. Za chwilę przyjdzie pielęgniarka z lekami.

(Czerwony Kapturek Patrzy z otępieniem na lekarza)

 

Jak się Pani czuje? Wiem, że może być Pani w szoku...

czerwony kapturek

(Wchodzi lekarzowi w słowo, mówi powoli niepewnie)

 

Powiedz mi, co ja tutaj robię?

LEKARZ

Już Pani mówiłem, była Pani w śpiączce.

CZERWONY KAPTUREK

(zaczyna mówić gwałtowniej, szybciej i dosadniej)

 

Ale jak to? ja nic nie pamiętam, dlaczego się tutaj znalazłam?

LEKARZ

Miała Pani wypadek, została Pani potrącona, proszę się nie martwić, za niedługo wszystko powinno wrócić do normy

CZERWONY KAPTUREK

Dziwnie się czuję, nic nie pamiętam... Ale pamiętam słowa, ich znaczenie, wiem do czego służą przedmioty, które widzę, myślę... Ale nic nie pamiętam...

LEKARZ

Proszę się nie przejmować, czasami się tak zdarza, że pacjenci po wybudzeniu mają symptomy demencji.

CZERWONY KAPTUREK

Ale ja nawet nie wiem kim jestem, kto mnie potrącił?

LEKARZ

Też próbujemy ustalić Pani tożsamość, Pani Anna - kierowca, której pani wtargnęła pod koła, również się bardzo zaangażowała, odwiedzała Panią nawet kilka razy dziennie.

CZERWONY KAPTUREK

Panie Doktorze, czy istnieje szansa, że już sobie nigdy nie przypomnę, że w mojej głowie zostanie ta czarna luka?

LEKARZ

Nawet jeżeli, to skąd może Pani wiedzieć czy to nie lepiej? Nie wie Pani czy lubiła Pani swoje poprzednie życie, a znając dzisiejsze realia to gwarantuje Pani, że przeszłość nie była kolorowa - szczerze? Zazdroszczę Pani, dostała Pani drugą szansę, nowe życie. Ma Pani znowu roczek...

CZERWONY KAPTUREK

Żarty się Pana trzymają... Ale skoro tak, to chyba po wyjściu ze szpitala muszę wyprawić swoje pierwsze urodziny, a z racji, że znam tylko Pana, to serdecznie zapraszam.

LEKARZ

Z chęcią, ale nie tak prędko, wyniki Pani badań...

(Rozmowę przerywam ja, Anna Stelmach, wchodząc do sali)

Anna

Dzień dobry, o matko! Obudziła się, a mówił Pan, że cuda się nie zdarzają!

LEKARZ

(zwraca się do czerwonego kapturka, z uśmiechem na twarzy)

 

To jest Pani Anna - kierowca i kolejna znajoma

CZERWONY KAPTUREK

A więc to jest moja nowa Mama, która narodziła mnie na nowo?

Anna

O czym ona mówi?! Nie chcę być żadną matką, żadną matką...

powtarzając te słowa zasmuciłam się, a w głosie było można usłyszeć żal, żal nienarodzonego dziecka, które wyskrobałam.

 

CZERWONY KAPTUREK

Chcę Ciebie zaprosić na moje pierwsze urodziny, i od razu zaznaczam, że nie możesz mi odmówić, w końcu jesteś moją mamą i musisz pokazać mi trochę życia

 

Spojrzałam ze zdziwieniem na Lekarza, a ten delikatnie się do mnie uśmiechnął

Przenieśliśmy się na jakieś pole, jechaliśmy na zorganizowane przez Czerwonego Kapturka ognisko.

Po drodze spotkaliśmy wędkarza.

CZERWONY KAPTUREK

Ten Pan na pewno złowił już jakieś ryby, mam ochotę na rybę z ogniska, dajcie mi chwilę

(Czerwony Kapturek wychodzi z auta i idzie do rybaka, ten bierze ostatni łyk półlitrowej wódki)

 

Dzień Dobry! Mówią na mnie Czerwony Kapturek... I właśnie wyprawiam swoje pierwsze urodziny, nie ma Pan ochoty posiedzieć przy ognisku?

(spogląda na butelkę, mówi pokazując na auto)

 

W aucie mamy alkohol

Wędkarz

(Patrzy chwilę z niedowierzaniem, mówi ciężkim głosem)

 

Czemu nie? I tak zostałem SAM i nie mam nic lepszego do roboty...

Na ognisku dość dobrze się bawiłam, to znaczy fajnie było spędzić z kimś czas wolny, uciec trochę od gonitwy i tych wszystkie zakłamanych mord spotykanych w biznesie.

LEKARZ

Od takiego picia można nabawić się marskości wątroby. Miałem kiedyś taki przypadek jednego pacjenta, który wylądował u nas w stanie bardzo ciężkim, długo walczyliśmy o jego życie. Gdy leżał u nas drugi dzień, pod poduszką schowane miał 2 puste butelki po wódce, trzeciego dnia zmarł

WĘDKARZ

Pierdolisz Pan...

 

Ja w tym czasie rozmawiałam z Czerwonym kapturkiem: Na pewno jeszcze sobie wszystko przypomnisz, jestem taka ciekawa jak wyglądało Twoje życie... Dlaczego nikt Ciebie nie szuka? Nie miałaś rodziny? Męża? Dzieci?

 

CZERWONY KAPTUREK

Może i nie miałam, ty też przecież nie masz dzieci, co nie? Jezu! Przepraszam, ale tak mi się chce siku, że zaraz pęcherz mi wybuchnie, zaraz wracam!

Czerwony Kapturek pobiegł do lasu, Wędkarz sięgnął, po kolejną butelkę wódki, spojrzałam na lekarza i się uśmiechnęłam, on tylko odwzajemnił uśmiech, patrząc mi prosto w oczy.

Czerwony Kapturek nagle wybiega z lasu i krzyczy

 

CZERWONY KAPTUREK

Chodźcie szybko ze mną, nie zgadniecie co tam jest! Szybko, szybko!

 

MATKA W DRUGIM SNIE MATKI

Wszyscy bez dłuższego namysłu pobiegliśmy za czerwonym kapturkiem... Był przerażony i podekscytowany... Nie dziwię się, naszym oczom ukazał się ogromny zamek, miał 12 wieżyczek, ale brakowało mu okien.

Nagle poczułam niepokój, wraz z Lekarzem i wędkarzem spojrzeliśmy na siebie – nie ma Czerwonego Kapturka! Idziemy go poszukać.

WĘDKARZ

Gdzie ta mała Czerwona łajza się podziała? Ja idę na górę!

 

Ja również poszłam na górę, z tym, że na lewą stronę. Idąc po schodach czułam jak bicie serca mi przyspiesza, jak oddech staje się płytszy i szybszy. Nagle na schodach ujrzałam, małe dziecięce buty, były na każdym stopniu, aż na samą górę. Szłam za nimi, na górze ujrzałam pozytywkę. Wiedziałam, że jestem w tym zamku za karę, to mój wyrzut sumienia, to kara za aborcję. Stanęłam na szczycie wieżyczki i do wiszącego lustra sama do siebie powiedziałam:

Chciałam je mieć, nawet bardzo, ale jeszcze nie teraz. Nie wyobrażałam sobie, jak to ma wyglądać. Myślałam o tym co mu powiem, jak zapyta, gdzie tata? Że sama bym chciała wiedzieć? Że jest wpadką, niechcianą pamiątką z imprezy. W dodatku nie miałam na to pieniędzy, byłam sama - nie potrafiłam sobie z tym poradzić, ani wyobrazić przyszłości.

wędkarzALKOHOLwędkarz W DRUGMIM ŚNIE MATKI

Nagle otrzeźwiałam, zaczęłam uciekać, wsiadłam do auta i odjechałam, sama... Wracałam do domu dość wąską, pustą drogą w lesie... Byłam zamyślona, analizowałam to co się wydarzało w zamku. Nagle pod koła wpadł mi Czerwony Kapturek – ten sam, znowu znalazłam się w szpitalu, znowu jestem na urodzinowym ognisku – nie mogłam nic zmienić, te wszystkie wydarzenia się zapętliły!

Lecz tym razem, gdy byliśmy już w zamku poszłam za wędkarzem. Szłam za nim, on o tym nie wiedział. Szedł w górę po schodach marudząc coś pod nosem:

Mogłem zostać na rybach, a nie leźć za tą małą czerwoną pizdą... Stary ja, a głupszy niż mucha w smole... czy jakoś tak...

Gdy już dotarł na szczyt wieżyczki, ujrzał wisielca. Bujał się na linie. Wędkarz tylko wykrzyczał: Wypierdalaj! Kochałem Cię, nadal kocham!

Uspokoił oddech, usiadł na ostatnim schodku, a w tle było widać tylko nogi wisielca - wyglądają na nogi kobiety. Siada i mówi:

Gdy ją poznałem byliśmy jeszcze nastolatkami, miłość od pierwszego wejrzenia... Jej cudowne oczy, cudowny uśmiech. Od razu wiedziałem, że chcę z nią żyć i właśnie z nią założyć rodzinę. Mieliśmy wspaniałe życie, dopóki nie wkradła się, lekko zakrapiana rutyna.

Byliśmy dosyć młodym małżeństwem - bezdzietnym – co wywołało masę plotek: Po co oni biorą ślub, skoro w piekarniku nic nie ma? Podejrzane...

Dla nas w tym nie było nic dziwnego, kochaliśmy się wzajemnie, nie widzieliśmy poza sobą nic – Czy to nie jest wystarczający powód, by wziąć ślub? Dla nas był i w młodym wieku przed samym Panem Bogiem obiecaliśmy sobie Miłość, Wierność i Uczciwość małżeńską, że będziemy się wspierać, że będziemy jednością, że będziemy razem w miłości tak długo, aż któreś z nas nie znajdzie się dwa i pół metra pod ziemią. Mieliśmy domek nad jeziorem – taki o którym zawsze marzyłem, codziennie wieczorem mogłem sobie wychodzić na ryby. Kochaliśmy się i wszystkie posiłki jedliśmy wspólnie. Kochaliśmy się również nocami, w sypialni – tak aby wydać na świat owoc naszej miłości.

Pracowałem jako spawacz w jednej z niewielkich firm w naszym mieście. Jak się okazało zbyt małej - w dobie przejmowania małych fabryk przez międzynarodowe korporacje – my przegraliśmy. Tego dnia przegraliśmy jako firma – a ja? Ja przegrałem jako ja, wróciłem do domu jako człowiek bez pracy. Jak zbity pies wszedłem pod prysznic by zmyć z siebie brudy dzisiejszego dnia. Nie podziałało. Usiedliśmy do kolacji, stół był udekorowany w powycinane z kartonowych opakowań po czekoladkach serduszkach, na środku były odpalone dwie czerwone świece, a po mojej lewej stronie znajdował się kieliszek na wino. Moja żona się postarała, postanowiłem, że powiem o tym po kolacji, by teraz nie psuć nastroju. Jednak nie powiedziałem tego i po kolacji. Podczas posiłku, gdy na stole znajdowało się już wszystko, w momencie, gdy braliśmy już do rąk sztućce, gdy zaczynaliśmy jeść, moja żona powiedziała:” Kochanie, jestem w ciąży! Będziemy mieli dziecko! Udało się! Co się dzieje? Nie cieszysz się?!”

Cieszyłem się w końcu to NASZE DZIECKO, ale wizja kosztów jakie się z tym wiążą, łóżeczko, wózek, pampersy... dodatkowo... dzisiaj zostałem bez pracy... Mimo to uśmiechnąłem się i powiedziałem “To te wino tylko dla mnie? Przecież ty, kochanie, już nie możesz pić alkoholu”

I wypiłem całe, na koniec pamiętam jeszcze kilka kieliszków czystej Dębowej, chyba Dębowej. Z rana obudziłem się na kacu, powiedziałem żonie, że w pracy wziąłem urlop na żądanie. Naprawdę bardzo długo można udawać, że chodzi się do pracy. Zamiast tego codziennie chodziłem do baru i piłem, początkowo z umiarem, tak aby po powrocie nie było nic ode mnie czuć. By żona nie wyczuła. W następnym tygodniu granica się trochę podniosła i pozwalałem sobie wypić więcej. Żona oczywiście nos wielki miała i pierwszego dnia wyczuła. A bo znajomy z pracy miał urodziny, drugiego dnia spotkałem kumpla z czasów gimnazjum, trzeciego musiałem wypić z szefem, bo mówił coś o podwyżkach... i tak dalej, piłem zamiast chodzić do pracy, a po powrocie kłamałem, że byłem w pracy, a wychodząc nadarzył się powód by z kimś wypić. Żałosne... Ale nie to było najgorsze. Z czasem dużo bardziej wolałem spędzać czas z wódką niż z własną żoną. Ona stawała się dla mnie wrogiem, bo zabraniała mi spotkań z wódką. Była o nią zazdrosna...

Za to wódka? Zawsze mnie wysłuchała, zawsze zrozumiała, zawsze pomogła, nigdy nie była zazdrosna. Całe te przewartościowanie priorytetów doprowadziło do pierwszych siniaków na rękach mojej żony - po prostu za mocno ją trzymałem, gdy tłumaczyłem, że muszę wyjść, bo wódka mnie woła. Gdy kubki smakowe przeczyści się czystą wódką, która aż wypala wszystko, to nagle zaczyna się czuć smaki. Nagle obiady, które jeszcze niedawno były najlepszymi pod słońcem, stały się mdłe, bez smaku, tak jakby robione bez miłości. Jak to bez miłości? Nie kocha mnie już? Nie ma prawa! Musi mnie kochać, obiecała to mi, mi i samemu Panu, naszemu Panu Bogu! Musiałem jej to wytłumaczyć, niestety, nic nie rozumiała, mówiła, że nie przestała mnie kochać - ja wiedziałem, że kłamie, czułem smak obiadów, które gotowała. Nie rozumiała, więc musiałem użyć siły. Z czasem ja i żona przyzwyczailiśmy się do tego, że musi cały czas chodzić w okularach przeciwsłonecznych, do sklepu, apteki, do lekarza, ginekologa - wszędzie w okularach, bo jeszcze ktoś zauważy, ktoś zacznie pytać, ktoś się dowie, że mąż w domu musi bić, by coś zrozumiała.

Pewnego dnia, w sumie to wieczora, usiedliśmy do wspólnej kolacji. Nie pamiętam, kiedy to dokładnie było, ale u mojej żony był, już widoczny brzuch – i wiedzieliśmy już jaka będzie płeć! To dziewczynka! Żona przygotowała kaczkę, a na stole znowu były powycinane serduszka z kartonów po czekoladkach i te same dwie świece na środku. Gdy już wszystko było gotowe i gdy już sięgaliśmy po sztućce, gdy już zaczynaliśmy jeść, żona powiedziała:

“Kochanie, to nasza druga rocznica ślubu.

Ja nadal Cię kocham.

Będziemy mieć dziecko.

Jest wspaniale! Tylko błagam Cię, pójdź jutro ze mną do lekarza, musimy sobie poradzić z Twoim alkoholizmem”

Na moją twarz na chwilę wrócił uśmiech... Kochanie, bardzo się cieszę, że pomimo wszystko, nadal ze mną jesteś, że niedługo urodzi się nam dziecko, ale do kurwy nędzy, nie mów, że mam jakikolwiek problem z alkoholem! Wypowiadając te słowa złapałem za obrus, wywracając wszystko, wosk ze świec wylał się na podłogę, kaczka powędrowała z powrotem pod kuchenkę, a serduszka jak w romantycznych filmach powoli spadały z góry. Moja żona się wystraszyła, wybiegła z domu, a ja usiadłem w koncie z butelką wódki. Nie wróciła na noc. Po południu, zacząłem się martwić, wyglądałem przez okno w nadziei, że w krótce zobaczę, jak wraca. Jednak zobaczyłem coś innego. Coś co było kilkanaście metrów od domu. Dość postawny dąb z silnymi i mocnymi gałęziami - a na jednej z nich moją wiszącą żonę, powiesiła się na linie do holowania mojej łódki - tak tej, którą wypływałem na ryby. Straciłem i łódkę, i żonę.

Łódkę kiedyś kupię nową, a żonę zakopałem pod tym drzewem, wcześniej oczywiście upewniając się czy dziecko, przypadkiem nie żyje - nie żyło, więc musiałem znowu pracować szpadlem - musiałem zakopywać dół, w którym była moja cudowna żona z nienarodzoną jeszcze córeczką. Od tamtej pory łowię i piję wódkę - czekając na śmierć, nie jestem na tyle odważny jak moja żona - próbowałem.

LEKARZ W DRUGIM ŚNIE MATKI

 

Nagle otrzeźwiałam, zaczęłam uciekać, wsiadłam do auta i odjechałam, sama... Wracałam do domu dość wąską, pustą drogą w lesie... Byłam zamyślona, analizowałam to co się wydarzyło w zamku. Nagle pod koła wpadł mi Czerwony Kapturek – ten sam, znowu znalazłam się w szpitalu, znowu jestem na urodzinowym ognisku – nie mogłam nic zmienić, te wszystkie wydarzenia się zapętliły!

Lecz tym razem, gdy byliśmy już w zamku poszłam za lekarzem, Szłam za nim, on o tym nie wiedział. Schodził co raz niżej, w dół. Doszliśmy do wielkiej betonowej dziury. Prawdopodobnie miał być to basen. My staliśmy na górze i zamiast wody w basenie widzieliśmy masę ciał. Dziesiątki martwych ludzi. Lekarz stanął na krawędzi betonowego balkonu i patrząc wprost powiedział:

Byłem dobrym lekarzem, specjalistą w swojej dziedzinie, pomagałem i ratowałem ludzi w godzinach dyżuru, a po godzinach swoją wiedzę przelewałem na jeszcze większe pieniądze.

 

Po tych słowach usiadł na brzegu balkonu, jego nogi swobodnie zwisały nad ludzkimi zwłokami.

Kochałem ten dreszczyk emocji. Adrenalinę. Na początku kariery czułem to z każą operacją. Nigdy nie wiedziałem jaki pacjent mi się trafi i jak będzie przebiegała operacja – a mimo to, to właśnie ode mnie zależało życie pacjenta. Przed każdą operacją czułem dreszczyk emocji, a po zakończeniu - poczucie spełnienia - nie ważne jaki był wynik – czy pacjent przeżył czy nie, ja miałem poczucie spełnionego obowiązku.

Po kilku latach pracy i kilku tysiącach operacji, dreszczyk ucichł, nie czułem już radości i satysfakcji ze swojej pracy. Były to typowe działania podczas konkretnych urazów. Wyrostek? Takich przypadków nie chciałem brać - były zbyt banalne, ale musiałem - po kilku latach pracy byłem jak robot. Wyrostek? Wyrostek robaczkowy? Wycięcie wyrostka robaczkowego? W słowniku znajdziesz pod pojęciem Appendektomia. Mamy XXI wiek, robimy to laparoskopowo, wystarczą 3 małe nacięcia wielkości od 0,5 do 1,5, później wchodzi kamerka szczypce i po sprawie. Zaczęło to przypominać zabawę w lekarza w przedszkolu. Postanowiłem wykorzystać swoją wiedzę medyczną, do czegoś, co przyniesie mi większe zyski i da dreszczyk emocji.

Kochałem się wymieniać w wąskich ciemnych uliczkach: lodówka z organami za kopertę z pieniędzmi. Zanim do tego doszło, byłem nadal po prostu lekarzem i w jednej z piwnic wycinałem ludziom nerki. Nie wiedziałem komu, nie znałem ich. Takich mi przynosili. Sam fakt, że robię to nielegalnie i myśl, że Ci ludzie prawdopodobnie zostali gdzieś złapani, zagazowani, uśpieni i przyniesieni mi na stół operacyjny - dała dreszczyk emocji. Jednak mi nadal było mało, chciałem być wyżej, bliżej tego całego procesu, chciałem to robić sam. I jak postanowiłem tak zrobiłem. Znam cały proces. Wiecie jaki jest najgorszy? Pozyskanie “pacjenta”. Ja oferowałem moim klientom usługi najwyższej jakości. Stąd też ceny moich produktów.

Najpierw przeglądałem kartoteki pacjentów, którzy byli u nas w szpitalu, miałem tam wszystko, grupa krwi, na co leczony, na co uczulony. Wybierałem zdrowotne perełki. Później ich śledziłem, tak aby poznać ich życie, ich tryb i czynności, które są cykliczne. Jakiegoś momentu, który odbywa się codziennie o tej samej porze i w tym samym miejscu. Tak abym mógł przygotować zasadzkę. Dawało to masę emocji. Poznawałem te osoby, nie były już mi obce. Poznawałem ich rodziny, ich problemy, poznawałem ich jako ludzi. Pierwszym całkowicie moim pacjentem był dość postawny mężczyzna. Dziwiłem się, że nie ma podwyższonego cholesterolu z taką wagą. Wziąłem urlop w pracy i codziennie większość czasu spędzałem w samochodzie. Robiłem notatki, tak aby nic mi nie umknęło. Pierwsze co zapisałem o moim pierwszym pacjęncie to: Jest Piątek, godzina 07:00, jestem pod domem pacjenta, Grubas dopiero wstaje.

Okres obserwacji trwał średnio 4-5 dni. Po takim czasie można się naprawdę dużo dowiedzieć. Dochodzą do tego portale społecznościowe, gdzie większość chwali się swoim życiem prywatnym. Ja z obserwacji wiedziałem, że codziennie o 8:30 grubas idzie biegać. Nie chciałem go śledzić, bo mógłby się zorientować. Wszedłem na jego tablicę na Facebooku, chwalił się swoimi postępami z aplikacji, która wykorzystywała GPS do zapisywania wyników. I mam! Bingo! Wchodzę na stronę aplikacji, klikam w profil grubasa i mam. Jest mapka, codziennie biega tą samą drogą, codziennie w tym samym czasie jest w tym samym miejscu. Pobrałem sobie trasę i późnym popołudniem, postanowiłem przejść się po trasie. Wiadomo, że przyjemniej, się biega w parkach, lasach, poza miastem, tak aby nie trzeba było wdychać spalin. Grubas biegał do parku, ale biegał obrzeżami. Idąc tą tracą zauważyłem, że na drodze jest most. Idealne ciemne miejsce do złapania ofiary. Tylko co ze światkami to będzie 8:47 rano...

Na to też znalazłem plan.

Na drugi dzień o 05:00 wychodziłem już spod prysznica. Włożyłem na siebie wcześniej przygotowane dresy. Zrobiłem rozgrzewkę. Kilka pajacyków, klika pompek i udałem się do garażu. 05:37, mam dobry czas. Odpalam auto, w radiu leci jakiś poranny program “Wstawaj i się morduj” Czy coś takiego.... nie pamiętam... Podjechałem pod dom pacjenta lub może bardziej ofiary. Wszyscy jeszcze w domu spali. Nic dziwnego, Grubas wstaje pierwszy i to o 07:00, a my mamy dopiero 06:26. Pojechałem pod park, zaparkowałem dokładnie obok mostu, klika metrów od drogi. Zamknąłem auto i poszedłem na sam początek parku, musiałem tam być o 08:27, jest 07:36. O 07:46 byłem już na miejscu. Miałem jeszcze sporo czasu. Postanowiłem przeanalizować plan:

będę teraz biegł za nim przez 10 minut, z minuty na minutę coraz szybciej, tak aby w dziesiątej minucie być tuż za nim. Potem muszę wyciągnąć gazę z lewej kieszeni i przyłożyć mu do ust. Poczekać, aż upadnie, po czym podbiec w panice i próbować mu pomóc. W razie, gdyby, ktoś z otoczenia miał wątpliwości co robisz, krzyknij, już wezwałem pomoc. Wtedy w strojach ratowników, przybiegnie dwóch wcześniej opłaconych sebiksów, lecz zamiast do karetki zabiorą go do mojego auta. Uwierzcie. Uda się bez problemu. Nawet jeśli teraz brzmi to absurdalnie. Z resztą, przekonamy się za 10 minut. Jest 08:27, czekamy.

Widzę, że biegnie, nie zwracam na niego uwagi. Trzy... Dwa... Jeden... Teraz ja... biegnę, jakieś 10/12 metrów za moją ofiarą. Z każdą minutą zbliżam się co raz bliżej. Tak aby o 08:38 stać za ofiarą, przytykając do ust usypiającą chusteczkę. Biegnę dalej, ofiara upada na ziemię. Odwracam się, krzyczę o nie! Nic Panu nie jest? Pochylam się nad ofiarą. Ludzie wokół czują, że już wszystko będzie ok, że ktoś już się nim zajął, słyszą dodatkowo, że wezwał pomoc. Ja faktycznie wzywam pomoc. Zadzwoniłem do wspólników, że już czas. Oznaczało to tyle, że czas na nich. Czas na dwóch facetów przebranych za ratowników medycznych. Podchodzą, rozmawiają ze mną, badają ofiarę i zabierają. Zabierają, lecz nie do karetki, a mojego auta. Dobiegam do końca parku, wracam, pod mostem już całkowicie inni ludzie, tutaj już nikt nie pamięta tych wydarzeń, idę do auta. Jadę z ofiarą na drugą część procesu. Nie chcę się teraz rozpisywać o tym wszystkim. Po prostu szukałem ofiary, odurzałem, wycinałem organy i odkładałem ofiary na miejsce. Tyle.

 

DRUGA ŚMIERĆ W DRUGIM ŚNIE MATKI

 

Nagle otrzeźwiałam, zaczęłam uciekać, wsiadłam do auta i odjechałam, sama... Wracałam do domu dość wąską, pustą drogą w lesie... byłam zamyślona, analizowałam to co się wydarzyło w zamku. Nagle pod koła wpadł mi Czerwony Kapturek – ten sam, znowu znalazłam się w szpitalu, znowu jestem na urodzinowym ognisku – nie mogłam nic zmienić, te wszystkie wydarzenia się zapętliły!

Lecz tym razem, gdy byliśmy już w zamku postanowiłam pójść w korytarz, który był na wprost. Stanęłam jak wryta. Zobaczyłam Czerwonego Kapturka.

Stanęła prosto jak jakaś zjawa. Wpatrywała się przez klika sekund w ziemie, by następnie gwałtownym ruchem spojrzeć mi prosto w oczy, spojrzeć i pomału cofając kroki mówi:

CZERWONY KAPTUREK

Tak, jestem Hadesem, jestem śmiercią - nazywajcie mnie jak chcecie, to ja zabrałam ich do Tartaru lub - jak wolicie - do czyśćca

 

 

 

 

Pamiętaj, że wszystko, co robisz rzutuje na to, gdzie będziesz, jak Cię odwiedzę, jak do Ciebie przyjdę, gdzie Cię zabiorę. I możesz we mnie wierzyć lub nie, tak jak w Czerwonego Kapturka...

 

 

 

 

 

 

ŻYWOT MATKI po drugim śnie

 

To był już krytyczny moment, dłużej nie wytrzymałam. Obudziłam się. Wstałam gwałtownie na nogi i wykrzyczałam: zrehabilituję się, naprawię swój błąd.

 

Sen był straszny, ale też bardzo dużo mi pokazał, a przede wszystkim pokazał jak bardzo brakuje mi dziecka. To właśnie ten sen był zapalnikiem, to dzięki niemu zaczęłam inaczej patrzeć na świat i to dzięki niemu dzisiaj powiedziałam o aborcji mojemu mężowi. W sumie to się nie dziwię, że wyszedł. Sama nie wiem jak bym zareagowała. Na szczęście wrócił, po nie całej godzinie. Nie odzywał się do mnie, wiedział, że to dla mnie najgorsza kara. Zawsze, gdy coś zbroiłam, za karę miałam ciche dni. Marek nie odzywał się ani słowem. Tak było też po tym, jak wybrałam się na spotkanie klasowe - była prawie cała gimnazjalna klasa - był też alkohol. Wróciłam w bardzo ciężkim stanie do domu – 3 dni bez kontaktu z mężem. Nie odpowiadał nawet na pytania. Ale tym razem nie mogłam na to pozwolić. Podeszłam do niego i powiedziałam: “Adoptujmy dziecko! Albo dzieci! Albo stwórzmy rodzinę zastępczą!” Marek nie odpowiedział nic, podszedł tylko pocałował mnie w czoło i się uśmiechnął. Nie wiedziałam, jak to interpretować, ale zabrałam się do pracy. Zaczęłam ogarniać wszystko, co jest niezbędne do adoptowania dziecka. Więc wpisuję w google: “Jak adoptować dziec”, a tam już w podpowiedziach hasło: “Jak adoptować dziecko z Afryki” Uśmiechnęłam się do monitora, wyobrażałam sobie, jak razem z Markiem siedzimy w kuchni, karmiąc małego murzynka z Afryki... No brzmi dość śmiesznie. Miałam cholernie dobry humor. Znalazłam stronę jakiejś fundacji. Na pierwszej stronie mieli nagłówek:

“NASZE DZIECI”

A pod spodem zdjęcia tych małych pięknych sierotek. I ich krótkie, smutne historie:

 

HISTORIE DZIECI Z DOMU DZIECKA

 

” Marcinek przyjechał do nas z domu dziecka w…. Danii. Miał wtedy roczek. To było dla nas wszystkich nowe doświadczenie i wyzwanie logistyczne. Największe jednak – dla Marcinka: nowe otoczenie, nowy język, nowe łóżeczko… i nowe dzieci. Na szczęście jednak bardzo szybko zawiązała się nić sympatii między Nim z Gabrysiem. I to właśnie Gabryś stał się dla nowego „braciszka” przewodnikiem po domu. Oczywiście – na początku najważniejsze było dla nas to, by Marcinek poczuł się z nami dobrze, bezpiecznie. By wiedział, że jest, że jest w Domu… a najlepiej, żeby znalazł swój dom, może u Ciebie?”

 

“Marysia, trafiła do nas w wieku dwóch lat, jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Miała jeszcze trójkę rodzeństwa - brat został adoptowany przez babcie, a dwie siostry znalazły dom u cioci – siostrę zmarłej mamy. Została sama, ma piękne niezwykle niebieskie oczy, delikatne piegi i blond włosy, przeważnie ułożone w dwa kitki. Marysia kocha wszystkie lalki, sama jednak też potrzebuje bliskiej miłości, może Twojej? Do szczęścia jej potrzebna rodzina i kartka z kredkami. To wszystko czego potrzebuje, mamy, taty i możliwości rozwijania swojego talentu. Marysia tworzy przepiękne obrazy, niestety wszystkie są smutne, na każdym z jej rysunków jest sama. Naszym marzeniem jest, by mogła w końcu kogoś narysować obok siebie”

 

Żywot MATKI po przeczytaniu historii dzieci z domu dziecka

Chciałam wszystkie! Nie było to jednak takie łatwe. Najpierw musieliśmy się umówić na pierwsze spotkanie w ośrodku adopcyjnym. Matko, wiesz, ile to papirologii? Co za biurokracja. Musiałam odnaleźć tyle dokumentów. Akt ślubu mój i Marka, znalazłam od razu, pomimo, iż minęło już 6 lat! Gorzej było z aktem urodzenia. Musiałam wrócić na wieś, do domu. Oprócz tego musieliśmy przygotować: zaświadczenie o niekaralności, zaświadczenia o stanie zdrowia - od lekarza ogólnego oraz od psychiatry, zaświadczenia o zarobkach i zatrudnieniu, życiorys i najlepsze... rekomendacje od znajomych, które muszą być pisane odręcznie. Jakkolwiek to źle nie zabrzmi, największy problem będę miała z rekomendacją, kto mi ją napisze? Obecnie z nikim nie otrzymuję kontaktu, a wcześniej? Krowy albo ochroniarze z dyskotek... Nie przejmowałam się tym, postanowiłam zadzwonić do rodziców, z informacją, że wkrótce ich odwiedzimy. Spakowaliśmy się na cały weekend – niestety, jak już pojedziesz do mojej mamy, to szybko się nie uwolnisz. Wsiedliśmy w auto i w drogę, bardzo długą i męczącą drogę. Co przysypiałam to budziły nie gwałtowne ruchy. Stan nawierzchni polskich dróg zostawia dużo dorzeczenia – nawet mój mąż Marek, nie był w stanie ominąć wszystkich dziur. No ale jesteśmy. Mama jak zawsze już stała w oknie wygląda zza białej koronkowej firany. Marek otwiera drzwi, lecz zanim wyjdzie – nauczony doświadczeniem - świeci latarką pod nogi – czy przypadkiem żadnej niespodzianki nie ma. Podchodzi i otwiera mi drzwi, łapie mnie za dłoń, pomagając mi wstać. Idziemy do rodziców trzymają się za dłoń, w powietrzu czujemy nasz lata młodości, pierwsze randki i potajemne wyjścia przez okno. “Cześć Mam, cześć Tato”

Przywitałam rodziców, gdy tylko zobaczyłam, jak nas wyczekują stojąc w progu. Mama przygotowała się jak na wigilię... i to dla szesnastoosobowej rodziny. Przygotowała tyle jedzenia, że grzechem było wszystkiego nie spróbować. Jadłam zachłannie wszystkiego po trochu, to makowiec, późnij sałatka warzywna, o boże! Czy ja tam widzę schabowego, nie no bigosu muszę spróbować! O wcześniej tej ryby nie widziałam, pyszna!

“Córko, ale ja szczęśliwa, że ty tyle jesz? To znaczyć tylko może, że Ty w ciąży jesteś. Marek, włożyłeś ino coś do piekarnika? Dzieci moje, jak ja się cieszę, kochane moje dzieciaczki”

Ten piskliwy jej głos, ta radość w głosie z urojonej wiadomości o ciąży, wyprowadziła mnie z równowagi, zaczęłam spokojnie, lecz później już krzyczałam i płakałam jednocześnie...

“Mamo nie! Po prostu, dobrze gotujesz, nie jestem w ciąży. Piekarnik pusty. Piekarnik się rozjebał! Nigdy nie będę w ciąży, nigdy nie będę miała dziecka, rozumiesz?! Jestem bezpłodna mamo!”

Matka wielkie oczy zrobiła, usta rozdziawiła i swym piskliwym, zatroskanym głosem prawie krzyczy:

“Jezusie przenajświętszy, Aniu, przepraszam, nic nie mówiłaś. A ty pewna jesteś? Przecież u nas w rodzinie problemu z tym nie ma. Ciocia Jadzia sześciu chłopaków urodziła, a Tereska przecież czwórkę dzieci ma. Ja z Twoim tatą mamy tylko Ciebie, ale to dlatego, że były trudne czasy i często nie mieliśmy na chleb, nie było 500+ a pracował tylko ojciec. Więc, może jeszcze raz zrób badania...”

“Mamo, to nie przez geny...” odpowiedziałam, lecz gdy chciałam kontynuować w rozmowę wtrącił się Marek, mówiąc to wstał i złapał mnie za rękę:

“Aniu, jesteś zmęczona, choć na górę położymy się spać, jesteśmy po wyczerpującej drodze”

I poszliśmy spać, miałam tedy sen, śniło mi się, że jestem w tym małym kościele, co jest na środku wsi...

Siedziałam w ławce. Był czyjś pogrzeb. Było sporo ludzi, w większości młodych, trumna była otwarta, ale głupio było mi podejść, więc tylko wychylałam głowę, by zobaczyć coś z ławki. Wychodzi ksiądz i mówi, że zamiast kazania przeczyta list od zmarłego - w ten sposób wypełni też jego ostatnią wolę.

Marcin o swoim pierwszym śnie w śnie Anny

List ten napisałem ja – autor zapomnianego Pamiętnika- Marcin Paprocki.

Napisałem go we śnie, który był bardzo realny i odnosił się do dnia następnego. Wstałem i lekko zaspałem na ustną maturę z języka polskiego. Szybko pojechałem po kuzyna, który mieszka 5 km ode mnie. Gnałem swoją fiestą, w której nie wchodził drugi bieg, ile sił w koniach. Nagle straciłem panowanie nad kierownicą. Wszystko działo się tak szybko, na tyle, że niezarejestrowanem, jak znalazłem się w szpitalu, jechałem karetką na sygnale i tego nie pamiętałem. Obudziłem się i słyszałem dialog pielęgniarek, które debatowały nad tym, która ze mną porozmawia. Dialog przerwał lekarz i powiedział, że on się tym zajmie. No i jak powiedział tak zrobił. "Pana kuzyn nie przeżył wypadku, Pana stan jest dobry, za trzy dni powinien Pan wrócić do domu, teraz proszę odpoczywać".

może by tak wprowadzić program, w którym lekarze uczyli by się delikatności - #milka - podejmiesz się wyzwania?

No i zostałem sam w szpitalnej sali. Z chwili na chwilę coraz ciszej słyszałem pielęgniarki, za to co raz głośniej swoje myśli. "ZABIŁEŚ KUZYNA, POZBAWIŁEŚ GO NAJWAŻNIEJSZEGO DARU - ŻYCIA".

Sen ten był na tyle intensywny i realny, że czułem wszystko, emocje, uczucia, zapachy. Poczułem, jak to jest być w fatalnym stanie emocjonalnym. Po raz pierwszy w mojej głowie pojawiła się myśl samobójcza. Kurczę, zawsze jak śniłem, to historie były ze sobą nie spójne, nagle przybierały całkowicie innej formy i odbiegały od wcześniejszych wydarzeń.

Tym razem było inaczej, sięgnąłem za kartkę i długopis i na górze napisałem nagłówek:

Dla Mariusza.

Cześć brat!

Może i nigdy Ci tego nie powiedziałem, ale Cię kocham i w tym momencie czuję ogromną potrzebę, by Cię przeprosić. Pamiętasz, jak byliśmy mali, to przezywałem Cię "Marionetka". Wiedziałem, jak bardzo tego nie lubisz, a mimo to, nadużywałem tego słowa. Po co? By Cię zranić, by sprawić, że się zdenerwujesz, że się poczujesz gorzej. Po co? Prawdopodobnie po to by dowartościować samego siebie. Wcale nie myślę, że jesteś marionetką. Chciałem Cię przerosić, za wszystkie kłamstwa, powiedziane rodzicom, tylko po to być miał karę. Za wszystkie niepotrzebne kłótnie i bójki. Nie mam Ci za złe tego, że pewnego razu kazałeś mi u sąsiada zaganiać kury, gdy ty wchodziłeś na drzewo. Pamiętam, jak pytałem, dlaczego wchodzisz na górę? Powiedziałeś, bo z stąd lepiej widać, dawaj zagoń je, co nie dasz rady? Dałem radę, a gdy z dumą wracałem, by powiedzieć "ha! i co? dałem radę!" Słyszałem Twój śmiech, ty już widziałeś wkurwionego koguta, który z prędkością światła biegł w moją stronę, by wskoczyć mi na szyję wbijając pazury w kark, a dziób w głowę - to serio musiało wyglądać komicznie. Pamiętam również, jak pewnego razu łowiliśmy ryby na basenie strażackim, który był na przeciwko domu. Strasznie bałem się pszczół, a "lęki trzeba pokonywać". Kilkanaście pszczół siedziało na drewnianej desce, pływającej na wodzie. Chciałem złapać tą deskę, bo myślałem, że się topią, za bardzo się wychyliłem i cały wpadłem do wody. Broniłeś mnie - i pewnie też siebie :) - przed rodzicami, mówiąc, że sąsiad myślał, że jest lany poniedziałek i oblał mnie wodą z wiaderka. Kurczę, Maryjusz :) dziękuję Ci za wszystko, cieszę się, że teraz mamy taki kontakt, jesteś kimś ważnym w moim życiu. Szkoda, że w momencie, gdy nasze relacje się poprawiły, gdy już potrafimy nadawać na tych samych falach i możemy w końcu "wyskoczyć na rozmowy przy piwku" muszę zniknąć. Przepraszam i jeszcze raz dziękuję. Czarny Brat.

kolejna kartka

Dla Kamili:

Oj siostra, nie miałaś ze mną łatwego życia, pomimo, że oddałaś mi wszystko, ja tego nie potrafiłem docenić.

To ty przed zaśnięciem, czytałaś mi biblię dla najmłodszych - musiałem słuchać z uwagą, bo pod koniec był test!

To ty, zabierałaś na spacery, poświęcałaś swój czas, na zabawy w sklep, w rodzinę.

To ty, organizowałaś przedstawienia, w których grałem ---- Czerwonego kapturka?!?! --- w sumie główna rola! :)

To ty wspierałaś - mimo tego, że nie potrafiłem tego docenić - ba! wyzywałem Cię i nie szanowałem...

Jesteś wspaniałym człowiekiem i swoim oddaniem pokazałaś jak bardzo jesteś wartościowa. Żałuję, że nie będę mógł Ci się odwdzięczyć, wiedz, że jestem Ci wdzięczny i doceniam co dla mnie zrobiłaś.

Dla Justyny:

Siemka, i co? Udowodniliśmy, że przyjaźń damsko-męska istnieje? Udowodniliśmy! Wężu ty mój, dziękuję, za te 20 lat przeżyte wspólnie, za pierwsze browary gdzieś na polu, za potajemne wyjścia na fajki, kurczę obiecaj mi jedno... Nadal będziesz tak pozytywnie walniętą osóbką. Znajdź miłość i bądź szczęśliwa - nie patrz na to, że mi się nie udało.

Ściskam, pomimo, że na papierze, to szczerze - przynajmniej, będziesz mogła się przytulać, za każdym razem jak to przeczytasz.

 

DO TATY:

Tato, przepraszam, że zostawiam Cię, w tak trudnym okresie. Wiem, że szczególnie teraz powinniśmy się wspierać i jeszcze bardziej być rodziną. Przepraszam, ale nie mogę żyć z przeświadczeniem, że kogoś zabiłem, że zabiłem kuzyna.

 

DO KAROLINY:

Żegnaj siostra, jestem pewien, że wspólnie byśmy stworzyli masę pięknych rzeczy, że niejednokrotnie byśmy się jeszcze wspólnie bawili. Ale wiem też, że TY nie zawiedziesz, że będziesz szła za głosem serca, że nie zbłądzisz i będziesz dbała o bliskich. Ściskam i całuję.

Kolejny nagłówek:

Dla księdza. Ale o tym trochę później. Gdy skończyłem pisać listy, podszedłem do okna. Widziałem panoramę okna, dokładnie taką samą jak z lokalnego szpitala, otworzyłem okno - i nie po to by się przewietrzyć - nagle poczułem, autentycznie jak spadam, serce biło szybciej, czułem pęd powietrza- to nie był pierwszy raz jak we śnie miałem uczucie spadania, z tym, że za każdym razem się wtedy budziłem. Tym razem było inaczej. Sen nadal trwał i znalazłem się na chórze kościoła, do którego chodziłem - ba! służyłem tam nawet do mszy jako ministrant. Przed amboną widziałem trumnę - swoją trumnę - w ławkach rodzinę, przyjaciół i znajomych, którzy szlochali patrząc w kierunku trumny.

Wychodzi ksiądz i mówi

"Chciałbym spełnić ostatnią wolę zmarłego, pozwólcie, że przeczytam list od świętej pamięci Marcina Paprockiego.

Witam wszystkich zgromadzonych na ceremonii pogrzebowej - na moim pogrzebie. Mam do Was jedno pytanie? Po co tu jesteście? Mam również prośbę, zastanówcie się nad tym pytaniem, macie czas, pomilczmy trochę i zastanówmy się po co tu jesteśmy, po co jesteś Ty, Ty i ty? "Bo tak wypada?" "Bo to jego ostatnia droga?" Zastanówcie się, ile wam dałem, a ile od was wziąłem. Dałem coś w ogóle? Czy tylko brałem? Zróbcie sobie taki rachunek sumienia.... "

Zapadła cisza, każdy ze zdziwieniem spogląda na siebie, ale panuje grobowa cisza... Po kilku minutach ksiądz kontynuuje:

"No właśnie, to na chuj tu siedzicie? Śmiało, wstańcie, gdzie są drzwi wiecie, tylko najpierw podejdzie do trumny i pluńcie mu w Twarz."

I widziałem, jak każdy z osobna podchodzi, zbiera ślinę i ostentacyjnie pluje mi w twarz, bolało mnie to, lecz nie mogłem zrobić nic, tylko obserwować wszystko z pierwszej ławki na chórze. Wszyscy już wyszli, został tylko ksiądz, który na koniec podszedł do trumny:

"Jakie życie, taka śmierć, jakie życie, taki pogrzeb" Plunął w twarz i udał się w kierunku wyjścia. Zostałem sam, sam z własnym trupem. Podszedłem do trumny, widziałem tylko twarz, zmasakrowaną, twarz, na której było można zauważyć grymas żałości.

Patrzyłem z niedowierzaniem, pogłaskałem się po poliku i plunąłem zaciągając całą flegmę z płuc.

Z rana zadzwonił budzik, a zaraz po nim kuzyn. Wziąłem prysznic, ubrałem garnitur i wsiadłem do mojej fiesty.

Dopiero po drodze, przypomniałem sobie sen. Nic nie powiedziałem, choć panicznie bałem się dalej prowadzić.

Dojechaliśmy, a maturę ustną z Polskiego zdałem na 100%. Zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie robię coś nie tak? Zacząłem pytać znajomych i każdy z nich odpowiadał, że jest totalnie na odwrót, że oddaję za dużo siebie.

Może za dużo od siebie wymagam? A może faktycznie potrafię tylko brać.

Żywot ANNY po śnie, o śnie MARCINA

//Anna//

Bardzo dziwny pogrzeb, ale jak inni wstali i plunęli, to co miałam zrobić plunęłam i wyszłam z kościoła. Wtedy też się obudziłam. Godzina 18:00 – pora kolacji, czas znowu zejść i usiąść do stołu z rodzicami. W powietrzu czuć niesmak, czuć napiętą atmosferę. Jednak ja postanowiłam, że powiem całą prawdę rodzicom. Powiem o aborcji, a potem przedstawię plan adopcyjny.

“Mamo, wracając do rozmowy z obiadu. Przepraszam, że tak zareagowałam, to przez to, że sama ciągle myślę o dziecku. Rezem z Markiem szykujemy się do adopcji. Jestem bezpłodna przez jeden błąd z wcześniejszych lat. Mamo... Tato... ja już miałam dziecko, poddałam się aborcji”

Przez dobre 3 minuty zapanowała cisza absolutna. Znacie ten dźwięk? To nie jest cisza, to jest cisza, która głośno krzyczy!

“Mamo, ale będziesz babcią, adoptujemy dziecko, będzie jak nasze. Będziemy kochać jak nasze”

“Aniu, skarbie, przed chwilą mi powiedziałaś, że zamordowałaś dziecko, a teraz mi pierdolisz o miłości? Co z Ciebie za człowiek, nie tak Cię wychowywałam. Dlaczego do licha nic nam nie powiedziałaś? Przecież byśmy Ci pomogli. Córko, fuuj jak te słowo teraz źle brzmi. Nie jesteś już moją córką. “

Zebraliśmy się z Markiem, wsiedliśmy do auta i wróciliśmy do naszego domu. Zostałam bez rodziców. Wydziedziczyli mnie. Ja się nie poddam. Będę miała dziecko! Okazało się, że akt urodzenia wcale nie jest potrzebny – wychodzi na to, że pojechałam tam po prostu stracić rodziców. Umówiłam nas na pierwszą wizytę w ośrodku adopcyjnym. Pierwsze spotkanie, było zaplanowane z Panią psycholog, która miała wydać opinię: Czy nadajemy się na rodziców? Długo nie musieliśmy czekać, raptem po trzech dniach już siedzieliśmy w gabinecie Pani Doktor.

“Witam przyszłych rodziców, nazywam się Amanda Górska i jestem psychologiem. Przed Wami jeszcze długa droga do adopcji, - ale nie martwcie się, - najważniejszy jest pierwszy krok, który już wykonaliście, jest to spotkanie ze mną. Chciałabym z Wami porozmawiać i zadać kilka pytań. Niektóre mogą być prywatne, niektóre intymne, oczywiście nie musicie odpowiadać na wszystkie- tylko pamiętajcie, że czym więcej w moim arkuszu odpowiedzi, tym większe szanse na adopcję!

I zaczęły się pytania, o dzieciństwo, o dojrzewanie, o nasze relacje, skąd pomysł na ślub w tak młodym wieku i w końcu padło pytanie o powód wyrażenia chęci adopcji, a potem Czy wiem, co jest przyczyną mojej bezpłodności. Mogłam się spodziewać takiego pytania. Już chciałam odpowiadać, ale przypomniałam sobie reakcję rodziców... Może powinnam coś wymyślić, żebym nie wyszła na bezduszną sukę? Tak też zrobiłam:

“Bo widzi Pani doktor, moja rodzina mieszka na wsi. Tam też się urodziłam. Dostęp do szpitali, do lekarzy jest strasznie ograniczony... Nie mówiąc o ginekologu. Do dyspozycji mieliśmy tylko lekarza rodzinnego – ortopedę, no i jeszcze mieliśmy stomatologa - dentystkę sadystkę, która wierciła zdrowe zęby. Poza tym, żyjąc na wsi nie myśli się o takich rzeczach. Trochę zaniedbałam sprawy kobiece i się doigrałam. Na dodatek przez to, że w Polsce są jeszcze tak nierozwinięte miejsca - mój mąż też nie może się cieszyć z własnego dziecka. Pani doktor, ta adopcja to jedyna możliwość, by nasze życie miało sens. “

“Jasne, dziękuję Pani Aniu, Panu też Panie Marku. To tyle na dzisiaj. Widzimy się po weekendzie.

Ledwo co wsiedliśmy do auta, a Marek już zaczął mnie bombardować pytaniami. Dlaczego skłamałaś? Możemy mieć przez to problemy. Nie wolno kłamać, już lepiej mogłaś to przemilczeć”

 

“Marek, kochanie, przecież gdybym powiedziała prawdę, to faktycznie nie dostalibyśmy tego dziecka – w końcu jedne zabiłam, gdybym nic nie powiedziała, za mało by było w arkuszu – a słyszałeś słowa Doktor Górskiej - czym więcej w jej arkuszu tym, większe szanse na adopcję. Z resztą ona łyknęła tą historię. Nie ma się czym przejmować!”

 

Weekend postanowiliśmy spędzić imprezując. Wiecie, takie ostatnie podrygi przed macierzyństwem. Udaliśmy się do klubu i spędziliśmy całą noc na parkiecie. Nie sądziłam, że mamy jeszcze tyle werwy w sobie. Nie jeden, młodszy od nas wymiękł i skończył pod barem ; )

Niedziela cała przeleżana w łóżku na kacu, wieczorem pozwoliliśmy sobie jeszcze na film a w poniedziałek rano, udaliśmy się do ośrodka adopcyjnego na drugie spotkanie z Doktor Górską.

Czekając w kolejce na przejęcie Pani doktor, strasznie pociły mi się ręce, skłamałam na poprzednie wizycie i teraz musze, a raczej musimy się tego trzymać. To nie jest zabawa, to jest walka, to jest wojna o dziecko.

Nasza kolej.

“Witam Państwa Stelmach, jak tam weekend minął? U mnie bardzo owocnie, drodzy Państwo. Pozwoliłam sobie zrobić wywiad środowiskowy, udałam się do rodziców Pani Anny, na tą wieś, o której wspominała Pani w piątek... “

Czułam spojrzenie Marka, ja pierdole, wszystko spierdoliłam, najpierw poddając się aborcji a teraz kłamiąc. Rodzice na pewno nie powiedzieli nic miłego na mój temat, dowiedzieli się, że “zamordowałam dziecko”. Nie przerywałam, przytakiwałam i uśmiechałam się do Pani Doktor, tak jakby wszystko było w porządku. Górska kontynuowała:

“Urocze miejsce, na pewno tam wrócę, gdy poczuje zmęczenie miejskim pędem. Takie miejsca – jak to Pani nazwała - niedorozwinięte miejsca w Polsce - są potrzebne. Tak aby każdy mógł poczuć zgodę z naturą. Ale nie o tym chciałam z Państwem porozmawiać. Jak wcześniej wspomniałam byłam u rodziców Pani Anny.

Cudowni ludzie, naprawdę, dawno nikt nie okazał mi tyle dobra i ciepła - tym bardziej nikt obcy. Jestem szczęśliwa, że któreś dziecko dostanie tak wspaniałych rodziców - jakimi będą z pewnością Państwo, oraz tak cudownych i serdecznych dziadków - jakimi będą Pani rodzice. Myślę, że nie ma żadnych wątpliwości. Mogą Państwo zostać rodzicami zastępczymi. Zaraz wydam niezbędne dokumenty i będą mogli państwo kontynuować proces adopcyjny. Gratuluję Aniu, gratuluję Marku. Powodzenia. “

Ufff, kamień, w sumie to głaz spadł mi z serca. Rodzice nic nie powiedzieli, Pani psycholog. Niewiarygodne. Tej nocy z radości kochaliśmy się całą noc – bez przegięć - skończyliśmy ok 6 rano. To z radości. Byliśmy coraz bliżej celu. Widzieliśmy już jak pomiędzy nami śpi nasze dziecko.

Pomimo intensywnej nocy, wstałam o ósmej rano i zaczęła generalne porządki. W środę będzie pielęgniarka środowiskowa, ocenić, czy mamy odpowiednie warunki do wychowywania dziecka.

Złamałam kij od mopa, a był metalowy... Ale w sumie w miarę sprawnie mi to poszło, a do przyjścia pielęgniarki środowiskowej jeszcze 2 dni. Całonocne wybryki i ekspresowe sprzątanie strasznie mnie zmęczyło. Przed snem, rozmyślałam długo nad tym, czy dobrze zrobiłam kłamiąc Pani psycholog... Ja nigdy nie kłamałam... I wtedy we śnie pojawił się autor książki – Marcin Paprocki. Byliśmy gdzieś na polnej drodze na wsi. On stanął na skrzynce po jabłkach, wyprostował się i zaczął mówić:

ŻYWOT MARCINA W TRZECIM ŚNIE ANNY

Słowo.

Czy byłbyś w stanie zamordować połowę ludzkości albo chociaż jedną osobę za „dane słowo”. Gdyby to było konieczne z powodu obietnicy?

...

….

…..

…...

….....

…......

….....

…...

…..

….

 

Ja tak, gdybym dał słowo, gdybym coś obiecał, to zamordowałbym połowę ludzkości. Dlatego nigdy tego nie obiecam — Daje słowo! :)

Dlatego też, dla mnie słowa mają tak ogromną moc, bo gdybym je wypowiedział to, choćby nie wiadomo co się stało, byłbym zdolny do morderstwa.

Ci, którzy mnie znają, doskonale sobie zdają sprawę z tego, jak często łapie ich za słówka. To podchodzi gdzieś pod zboczenie, choć bardziej pasuje słowo dysfunkcje.

Ale dlaczego?

Dlatego, że oni wszyscy mają pewność, że gdy już coś obiecam, to choćbym miał zrobić najgorszą rzecz wbrew sobie, to dotrzymam obietnicy.

Dzięki temu, że przykuwam słowom tak ogromną rangę, nie rzucam ich na wiatr.

Kurczę, jaki jest sens nadużywania pewnych słów, przecież one tracą na wartości, stają się takim samym słowem jak dzień dobry. Przecież nikt z nas się teraz nie zastanawia, że faktycznie życzy komuś „dobrego dnia”, bo przecież nawet znienawidzonej ekspedientce w sklepie powiesz „dzień dobry”, bo to słowo przybrało formę przywitania. Tak samo, gdy nadużywamy słów- jak to nazywam — wyższej sfery, czyli: DZIĘKUJĘ CI, PROSZĘ CIĘ, PRZEPRASZAM CIĘ, KOCHAM CIĘ, (i to nie w formie grzecznościowej, gdy np. przeprosisz, bo puścisz mega głośnego bąka w towarzystwie) to z czasem one tracą na wartości. Przypomnij sobie, jak trudno za dzieciaka było Ci powiedzieć słowo „PRZEPRASZAM” ile to Cię kosztowało, bo to słowo niosło za sobą masę emocji i też masę pokory, miało sens i wartość. Z czasem, gdy powtarzałeś je coraz częściej, i częściej, zacząłeś przepraszać za to, że buty nie równo ustawiłeś, albo za to, że jest brzydka pogoda w dniu, gdy umówiłeś się na randkę, lub za to, że ryba w akwarium zdechła- za rzeczy, na które nie masz wpływu, albo które nie spowodowały, że kogoś uraziłeś. Wtedy zaczynasz się do tego słowa przyzwyczajać, zaczynasz tracić emocje związane z tym słowem, zaczyna być powszechne jak dzień dobry, mówię, bo tak się przyjęło. Jaki jest wtedy sens tego słowa, skoro już nie przekazuje tych emocji.

Dlatego tak rzadko możesz usłyszeć z moich ust te słowa, za to, jak już je usłysz to wiedz, że jest to szczere, ba! Mega szczere i ważne.

Wracając do obietnicy, przysięgi czy „daniu słowa” czemu tak często potrafimy z tak lekkością powiedzieć „OBIECUJE”, nie mając pewności czy faktycznie sprostamy tej obietnicy.

„Kurczę to jednak za trudne, sorry, ale nie dałem rady”

„no serio, ale obiecałaś! No może faktycznie, to co obiecałaś, było nie do zrealizowania, w sumie to spoko”

I już słowo straciło na wartości, bo w sumie obiecałem coś, co nie było do zrealizowania, i mam Nawet na to dowody, że próbowałem, ale to było nie do przeskoczenia. A gdyby tak, zamiast obiecywać, powiedzieć postaram się, bo w sumie mi zależy, żeby to zrobić, skoro mnie o to prosisz.

Czy serio musimy bezmyślnie obiecywać, żeby kogoś na daną chwilę uspokoić, żeby dać złudną nadzieję, że to zrobię?

Kurczę, słowa mają ogromną moc, szanujmy każde jedno, a jeszcze bardziej fakt, że mogą ranić. To jest zabawne, że w sumie dzięki temu istniejemy, dzięki temu mamy możliwość komunikacji i wyrażania swoich myśli, opinii, a my o tym zapominamy, uważając słowa za po prostu gadanie.

Jaki będą miały sens obietnicę- obietnice, w które nikt nie będzie wierzył, bo dla Ciebie są nieznaczące i nie mają wartości.

Jaki sens będzie miało słowo „OBIECUJE”, gdy będziemy to nadużywać i stosować w sytuacjach, których nie jesteśmy pewni?

Jaki sens będzie miało słowo „dziękuję”, gdy nie będzie wyrażało naszego podziękowania, tylko będzie to kolejny zwrot grzecznościowe.

Jaki sens będzie miało słowo „Przepraszam”, gdy nie będzie się za nim kryła pokora i zrozumienie, że popełniło się błąd?

Jaki sens będzie miało słowo „proszę”, gdy nie będzie oddawało uczuć, ej bardzo bym chciał, żebyś to zrobił, tak mega kurewsko chce.

Jaki będzie miało sens słowo „kocham”, gdy po prostu zostanie bez uczuć?

Dlatego właśnie możecie mnie uważać, za dziwaka, za kogoś, kto czepia się słówek, za kogoś, kto tak rzadko dziękuję, przeprasza, który tak rzadko o coś prosi czy który traktuje jak świętość słowo Kocham Cię. To zabawne, ale użyłem tego słowa tak w 100% szczerze i świadomie dwa razy...

W sumie to może nie dlatego że jest dla mnie tak ważne, tylko dlatego, że się go boję?

Boję się kochać

Miłość jest silnym i potrzebnym każdemu człowiekowi uczuciem. Ja się go boję.

W całym swoim życiu powiedziałem to tylko 2 razy (był jeszcze jeden raz, ale nieszczery, więc go nie liczę)

Pierwszy raz był na łożu śmierci mojej mamy, mojej kochanej mamusi. Straciłem ją… Nie miłość, bo ona pozostała -z tym że zaprzyjaźniła się z ogromnym bólem i pustką.

Pamiętam chwilę, gdy dowiedziałem się, że Wiolettka ma raka. Szpitalna salka, szpitalne łóżko a w nim widzę uśmiechniętą kobietę. Podchodzę.

-„Już po badaniach? Wyleczą Ci te wrzody?”

- „Ty nie w szkole? Jesteś zagrożony z historii!” W głosie wyczytałem całe morze smutku wymieszanego z przerażeniem – ale o co jej chodzi to przecież tylko Historia. „Zasłużyłeś, żeby Ci to powiedzieć… Mam raczysko”

BUUM, chyba się palę, ale jest mi gorąco, czuję, jak całe ciało porusza się, do przodu i do tyłu w rytm serca, staram się, by kąciki ust nie zdradzały mojego stanu. „Mamo, proszę Cię, przecież to pikuś… Zastanówmy się co zrobić z moją Historia”

Świat zamarł, czas zamarł, mi nie pozostało nic innego jak być przy niej, z nią i dla niej – jeszcze bardziej niż do tej pory.

Wracam do domu – jednak czas ani świat nie zamarł, przeciwnie ma się dobrze – KURWA jak może mieć się dobrze… Siedzę w autobusie, znajomi podchodzą tak jak zawsze — ja ich nie widzę — milczę — możecie się nie uśmiechać, właśnie się dowiedziałem, że moja mama umiera.

Trzy miesiące później, gdy były już wakacje i upalny dzień ja wraz z całą rodziną stałem przy dwu i pół metrowym dole.

92 dni, w których z dnia na dzień widziałem, jak bardzo cierpi osoba, którą kocham, nie mogąc nic zrobić – jedynie trzymać miskę pod głową i zapisać w notatniku „WYMIOTY – ZŁE SAMOPOCZUCIE” KURWA WIDZĘ, JAK BOLI, WIDZĘ, JAK CIERPI, NIE MOGĘ NIC.

Ostatni z tych dni pamiętam bardzo dobrze. Wszystko było przeciwko nam. Coś nie pozwalało nam do niej pojechać. Serio? Świat chce z nami pogrywać?? On chyba nie wie, jak bardzo jesteśmy charakterni… Dojechaliśmy… Oczy nie chciały tego widzieć, mózg nie chciał tego przyjąć.

Szpitalna salka, szpitalne łóżko a w nim widzę wyczerpaną kobietę. Podchodzę.

-„Chcesz coś jeść? Musisz jeść, by mieć siły”

-„…”

Siostry zabrały mamę pod prysznic… Nagle akcja, lekarze, pielęgniarki, łóżko, defibrylator, kardiomonitor, telefon do księdza. „O nie, tak nie będziemy ze sobą pogrywać, Czas na moje zasady Panie Boże — przecież nie dałeś możliwości się pożegnać...

Udało się! Najgorsze mamy za sobą! Chemia wykończyła organizm i chorobę, ale udało się, Mama żyje! Szpitalna salka, szpitalne łóżko a w nim widzę uśmiechniętą kobietę. Podchodzę.

„Jak tam Historia, a co u Ciebie Monika? Muszę być na pierwszym dniu w Twojej nowej szkole?”

Ufff… Jak dobrze, jest świadoma, jest dobrze, jak dobrze, już dobrze, jak dobrze.

„Pani doktor, mamę bolą nogi i są zimne”

„Proszę się pożegnać to jest stan agonalny”

Ale jak to? Weź wróć na studia, głupia pizdo! Przecież widzę, że jest dobrze…

/\/\/\^^^^ MAMO KOCHAM CIĘ^^^^^---------------------------------------------------------------

I ten dźwięk, który znałem tylko z filmów, dźwięk pikającego kardiomonitora. Widziałem ostatni wdech mojej mamy.

Później już nie kochałem…

Minęło 5 lat, był pierwszy dzień nowego roku, godzina 21:21 pociąg stanął w Krakowie…

Zobaczyłem, poznałem, pokochałem w bardzo krótkim czasie, bardzo intensywnie. I drugi raz powiedziałem w życiu „KOCHAM CIĘ". WOW – potrafię.

80 wspaniałych dni minęło – dogaduję się jak z nikim, dotykam jak nikogo, czuję jak nikogo – niech to trwa. Nagle w głowie BUUM, coś poszło nie tak. Poczułem, że mogę ją stracić… Nie pozwolę, bym znowu stracił kogoś, kogo „kanka". Nie ma szans, to już się nie powtórzy… Przed nami Grecja…

Dzień 125 Kurwa serio, ktoś ze mnie kpi ? A może to ja kpię z kogoś,

Dzień 127 Już jest okej !

Dzień 196,18 godzina i 1 minuta THE END.

Niejednokrotnie żałuje, wypowiedzianych słów, czy obietnic, które do tej pory powodują wewnętrzną pustkę, żal itp...

Jak do tego doszło - nie wiem, tu już w grę nie wchodzi choroba, tylko słowa. Słowo danie 17 lipca o 16:22. Długa historia, na którą może kiedyś sobie pozwolę:)

W sumie to niejako moja spowiedź, przed własnym zapomnianym pamiętnikiem.

Był pierwszy Stycznia i wracałem z Sylwestra Autostopowego - swoją drogą najpiękniejszego na jakim byłem. Zmęczony fizycznie, ale za to mega naładowany pozytywną energią. W wagonie wszyscy już spali - co się dziwić? Przecież w Sylwestra nikt się nie oszczędza :) Ja również ułożyłem się najwygodniej jak mogłem w warunkach przedziałowego pociągu TLK. Założyłem na uszy słuchawki i odpłynąłem wraz ze spokojnym dźwiękiem muzyki relaksującej. Obudził mnie dźwięk otwieranych dziwi. Do przedziału weszła młoda blondynka, przywitała się ze wszystkimi, a ja zobaczyłem w jej oczach głębię, spokój i mądrość. Usiadła na przeciwko mnie i co jakiś czas spoglądaliśmy dyskretnie na siebie, a gdy wzrok się spotykał, kącki ust unosiły się do góry. Czas trochę zwolnił, ale to w zupełności nie przeszkadzało, niech ta wojna na wzrok trwa, niech ta gra ciała nadal trwa. Nagle zabawę przerwał kolejny pasażer. Wszedł do przedziału z ogromnym plecakiem, rozejrzał się, przywitał i gdy siadał, zadzwonił telefon. "Jestem w wagonie 13, ok zaraz do Ciebie przyjdę" W tym momencie, Monika zapytała mnie, czy go kojarzę, czy przypadkiem nie był na Sylwestrze autostopowym. Zaskoczyła mnie tym, że w ogóle ktoś coś do mnie mówi, byłem w innym świecie i odpowiedziałem tylko "Nie wiem". Więc Monia, jak to Monia: "Ej.... Nie byłeś przypadkiem na sylwestrze w Gołkowicach?"

"Nie, a czemu pytasz?"-zapytał z zaciekawieniem nowy towarzysz podróży.

"A nie ważne, przypominasz mi kogoś"- odpowiedziała tonem głosu, w którym było można wyczuć nutkę zawiedzenia i zawstydzenia, że w ogóle zapytała

"A co tam było? CO to za Sylwester?"-dopytywał

"Ogólnopolski Sylwester Autostopowy"

"Nie byłem, ale też podróżuje, zaraz wrócę, tylko pójdę powiedzieć koledze, że jadę z Wami w przedziale" - mówiąc to odłożył torby i wyszedł na korytarz.

"Ej... To jest śmieszne, ale ja też Autostopuję" - powiedziała blondyneczka

To był przełomowy moment, bariera wstydu przed nieznajomym przełamana, rozmowa się klei, milion tematów poruszonych, tylko ja gdzieś z tyłu co jakiś czas wtrącałem kilka słów. "Potraficie grać na instrumentach? Nie?, to może śpiewać? No przecież każdy potrafi, chodzicie na korytarz i wspólnie pośpiewajmy"

Przez połowę podróży, która trwała zbyt krótko, siedzieliśmy we czwórkę pod toaletą w pociągu grając i śpiewając. Ja raczej słuchałem gdzieś z boku, mają wrażenie, że śpiewa do mnie sam anioł... Drugą połowę spędziłem już na korytarzu, siedząc na wysuwanym siedzisku i próbując usnąć. Gdy udało mi się zasnąć, budziły mnie drętwiejące kończyny, ale tuż za oknem miałem dość fajny widok, w przedziale smacznie już spała Monia i nowo poznana blondynka.

"Tu Stacja Tczew. Wysiadających prosimy o zabranie bagaży..."

"Ej... Wstajemy, wysiadasz..."

Na szczęście udało nam się wymienić numerami.

Na miejscu byłem o 9:30 ale już na 10 praca. Nie czułem żadnego zmęczenia, przeciwnie, czułem, że lekko unoszę się nad ziemią. Stan ten był tak intensywny, że potrafi zarażać obce osoby mijane na chodniku.

Pierwszy telefon i już ponad trzy godzinna rozmowa, poznawaliśmy się co raz bardziej, kontaktowaliśmy się non stop, SMS, Messenger, WhatsApp, Instagram, i nocne rozmowy.

Monia wyprawiała swoje 21 urodziny, to była idealna okazja i bardzo dobry powód, by się spotkać. Piątego Stycznia byłem na imprezie służbowej, z której po raz pierwszy wyszedłem o tak wczesnej porze, jako pierwszy - nie jak zawsze ostatni szukający jeszcze otwartego sklepu monopolowego :). Przedwczesne pożegnanie z przyjaciółmi z pracy, nie było dla mnie niczym przykrym, wręcz się cieszyłem, bo wiedziałem, że na dworcu czeka już na mnie niebieskooka blondyneczka.

"Halo, cześć, ja już czekam na dworcu" - prawie wykrzyczałem od nadmiaru entuzjazmu i radości - idzie, wsiada -"Cześć, muszę zadać CI jedno pytanie na wstępie: Czemu tu jesteś? Czemu tu przyjechałaś? Nie boisz się, że mogę okazać się psycholem polującym na blondynki?"

- "Trochę z Tobą rozmawiałam i wiem, że nie jesteś... normalny"

Po raz kolejny to, co do tej pory zajmowało sporo czasu i strasznie się dłużyło - minęło w klika - i tak skróconych - minut. Już jesteśmy na miejscu, nie mam pojęcia jak ten czas tak szybko minął. Gdy weszliśmy, widzieliśmy już sceny, gdzie każdy się do siebie przytula, prowadzi emocjonujące dialogi czy po prostu śpi pod stołem :) Widok był o tyle zabawny, że widzieliśmy jak np pikaczu przytula się z papieżem, albo więźniarka polewa wódkę policjantowi. Ja byłem Indianinem, a przeszedłem z Baltazarem w blond włosach.:) Na imprezie było ok 40 osób, a dla mnie liczyła się jedna, puściłem z głośników jej autorski utwór i zaprosiłem do tańca - do festiwalu uczuć, do filharmonii dotyku, na imprezę zmysłów, na wspólną planetę myśli. Podczas tańca prowadziliśmy wewnętrzny dialog, nie musieliśmy rozmawiać, nie musieliśmy używać słów, tym bardziej że usta zostawiliśmy na inną okazję, na którą w sumie nie musieliśmy długo czekać. Przy tym całym chaosie, przy tym całym gwarze i bełkocie wszystkich osób dookoła, potrafiliśmy stworzyć własny świat, w którym nikt więcej nie był potrzebny, nikt bo przy sobie czuliśmy się najwspanialej w życiu.

Tworzenie własnego świata wychodziło nam idealnie, nawet na odległość :O Podczas rozmów, tuż przed snem tworzyliśmy własny świat, własne miejsce na ziemi i w ten oto sposób, pływaliśmy na wielkiej pizzy z salami na oceanie wśród skaczących delfinów. Pewnego razu ja stworzyłem świat, w którym byliśmy w ciemnej piwnicy, z potworami. Porwał mnie wtedy jeden potwór, zamknął w małej, szczelnej klatce i zostawił. Z minuty na minutę co raz bardziej brakowało mi tlenu, tym bardziej, że strasznie krzyczałem, Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!. Na moje wołanie, usłyszałem tylko: Idę po kebaba!. Konałem, liczyłem swoje ostatnie wdechy, aż nagle osoba, która bała się ciemności, postanowiła zejść i otworzyć klatkę, trzymając w ręku dwa kebaby: "Jeden jest z Twoim ulubionym sosem" - powiedziała jasno-szatynka lub jasno-brunetka. Oglądaliśmy razem seriale, łączyliśmy się na telefonie i na trzy... czte....RY! włączaliśmy odcinki, mogliśmy wtedy wspólnie komentować to co oglądamy.

Ale to nie jest tak, że my tylko byliśmy razem w wyimaginowanym świecie...

Minęło klika dni, a ja podziwiałem dworzec w Tczewie. Gdzie jest ta ulica, gdzie jest ten dom? Gdzie jest ta dziewczyna, co czeka mnie? Trafiłem... i czekała z zakatarzonym nosem. Przywitałem się z rodzicami i po krótkiej wymianie – krótkich zdań – z tatą, szybciutko przemknąłem do pokoju.

Spotkaliśmy się tu, by zaplanować wyjazd w góry, więc planujemy- bo moim marzeniem było napić się zimowa porą cynamonowego whisky przy ciepłym kominku w góralskiej drewnianej chatce z widokiem na góry.

Więc przeglądamy Internet w poszukiwaniu takiego miejsca. Ofert multum, ale w jakich kolosalnych cenach ! Może podamy cenę maksymalną? Zero ofert ? To może zwiększymy lokalizację, nie tylko samo Zakopane ?

Ofert 3, ale wszystkie bez kominka, do gustu przypadł jeden domek. Tylko że na 10 osób. Żaden problem, uzbieramy ! I tak powstał idealny team, z którym spędziliśmy tydzień, intensywnie przeżywając każdy dzień, każda godzinę i każda sekundę.

Wypiłem whisky, co prawda nie w domku w górach, nie w samym Zakopanem i nie przy kominku - lecz przy mikrofalówce, w której był włożony telefon z filmikiem płonącego ognia, ale i tak czułem się spełniony.

W dzień bardzo aktywnie spędzaliśmy czas w 10 osobowej ekipie, a wieczorami przygotowywaliśmy grzańce w wielkim garnku.

Zwiedziliśmy, Krupówki, parki narodowe , jaskinie i morskie oko, doskonale się przy tym bawiąc i dogadując. Stworzyliśmy nawet własną religię-Kościół Gór Polskich. Polegała ona na tym że wierni oddawali nadzieję. Oddawali ja w dowolnym miejscu , tak aby każdy , kto jej potrzebuje mógł po nie sięgnąć i ja skosztować . To piękne, ale do tej pory możesz zauważyć, ślady naszej religii. Są to miejsca, gdzie jest śnieg. Najczęściej są zaznaczone śladami butów, ślad urywa się na żółtej plamie cieczy, która "wypala śnieg". Tak, nadzieją jest mocz, każdy go oddaje, i każdy posiada swoim domu kapliczkę - toaletę. A po co powstała ta religia? Dla pieniędzy. Bo przecież skoro każdy oddaje mocz, każdy ma kapliczkę w swoim domu - to nie ma żadnego problemu i nie ma żadnych przeszkód by dołączyć do naszej religii - tak aby w sytuacjach krytycznych otrzymać nadzieję, a gdy masz jej nadmiar to mieć poczucie spełnionego dobrego uczynku - podzielenia się nadzieją. By dołączyć do religii należy przelać datki, dowolną kwotę, która jest wyższa od 150 zł na numer rachunku bankowego: 90194010764971412300000000 . By zostać regionalnym guru Kościoła Gór Polskich, i otrzymać wieczną chwałę i pomniki, należy wpłacić 450 zł i udać się na Morskie Oko, i zadać mu pytanie "Czy jestem godzien wiecznej chwały?" w sytuacji gdy Morskie Oko, "puści Ci oczko" to znaczy przymknie powiekę, to znaczy, że zostałeś wybrany, że jesteś przywódcą i zostaniesz zapamiętany przez kolejny pokolenia, do końca istnienia świata (kwotę 450 zł równię przelewamy na ten sam numer rachunku). Nie czekaj dołącz do nas i żyj z nadzieją na lepsze jutro!

Po powrocie nadal pozostał nam kontakt na odległość, w sumie przesadzam, bo nie trwało to długo, bo kilka dni później byliśmy razem na "Rejsie nie dla par" organizowanym, przez Setna Line. Polegało to na tym, że wypływało się na weekend do w rejs do Karskorny (gdzie prom stał w porcie kwadrans) i z powrotem. Ale to nie na tym polegało. Tematem przewodnim, był okres PRL. Na miejscu były organizowane imprezy, występy StandUp czy szybkie randki. Skorzystaliśmy z każdej z atrakcji. Na randkach, poznałem kilka interesujących osób, w niecałe 5 minut zdążyliśmy sobie przekazać to co najważniejsze. Każdą z partnerek, pytałem jakie jest ich marzenie, po czym kazałem się zobowiązać, że do końca wakacji je spełni, pobrałem numery telefonów, po czym później to weryfikowałem - każda z osób spełniła swoje marzenie. Czas na szybką randkę z blondyneczką. Przed wejściem na salę, nadaliśmy sobie nowe tożsamości - tak aby się przy tym dobrze bawić - jak się okazało ani ja, ani blond dziewczyna nie korzystaliśmy z nowych tożsamości - nie chcieliśmy nikogo udawać, ani grać - to byłoby nie fair. Ale sobie na to pozwoliliśmy. Ja byłem górnikiem, za to ona była Swietłaną z Ukrainy, która pracuje niezbyt legalnie pobierając opłaty za usługi seksualne. Takimi tożsamościami spędziliśmy 5 minut przy stoliku, doskonale się przy tym bawiąc, a gdy czas dobiegał końca, postanowiliśmy udać się do naszej kabiny o numerze 8438. Usłyszałem tylko wtedy organizatora " I mamy pierwszą parę! Gratulujemy i udanej zabawy" LOL :D Leżeliśmy i rozmawialiśmy, nic więcej nie było nam trzeba. Znajomi stwierdzili, że zostałem lawendą - jest to określenie, które używa się w stosunku do osób, które przeżyły już swoją młodość - są starzy i nie mają już na nic siły, nic im się nie chce i czekają, aż serce przestanie bić. Mi to nie przeszkadzało, przeciwnie, to była fajna wizja, że jesteśmy już u kresu życia, gdzieś biegają wnuki, a my nadal razem potrafimy się cieszyć sobą. Gdy w końcu wyszliśmy z kabiny i udaliśmy się na zewnątrz zapalić, wyciągnąłem telefon, dwie pary słuchawek i wspólnie słuchaliśmy utworu: Get You, Daniel'a Caesar'a. W objęciach zaczęliśmy tańczyć, tym samym przenosząc się w inny, ciepły świat, w którym nie było miejsca dla troski, dla smutku czy innych negatywnych uczuć. Płynęła w Nas miłość i najczystsze emocje. Mieliśmy w dupie wszystkie osoby dookoła, które nas obserwowały. Gdy minęły 4 minuty i 30 sekundy emocjonującego tańca wróciliśmy na prom. Zobaczyliśmy grupę osób z żonkilami, krzyczącymi "Żeby żaden pies nie trafił do schroniska" i wrzucając przy tym kwiaty w morze.

"Chcecie też? Te żonkile spełniają życzenia!"

Wzięliśmy, pomyśleliśmy, rzuciliśmy, mój tulipan był jakiś zdałniony i nie doleciał do morza :(

Ja się tym nie przejmował, nie jestem człowiekiem, który masy o bogactwie, o materii, miałem obok siebie, przy sobie szczęście i miłość.

Dystans między nami całkowicie zniknął, zniknął również dystans kilometrów. Przestało mieć to jakiekolwiek znaczenie, co to za problem wstać trochę szybciej i pojechać do pracy z Tczewa, co to za problem wstać trochę szybciej i pojechać wcześniejszym pociągiem na studia? Po co w ogóle iść spać? To był najbardziej intensywny okres w moim życiu, poznawaliśmy na wzajem sowich znajomych, swoje rodziny, zaczęliśmy tworzyć jedność. Noce spędzone pod kocem na balkonie, w lesie, na plaży u boku ukochanej osoby nie pozwalały na sen i dodawały ogromnej ilości energii na dzień kolejny dzień - to było lepsze niż sen. Pomimo tego, że nie marnowaliśmy czasu na sen, to ten i tak płynął za szybko, zawsze było go mało. Czas na urlop w pracy, tak aby nie marnować tych 8 godzin spędzonych za biurkiem. Plan na urlop? Autostop Challenge - wyścig autostopowy z Warszawy do Kalamitsi - półwyspu w Grecji. Przed wyjazdem mieliśmy małą sprzeczkę o to, że ja za lekko podchodzę do tematu – pakowałem się na wyjazd w ostatni dzień, a ona za to w mojej opinii brała to zbyt poważnie – to ma być urlop, mamy się tam dobrze bawić a nie przejmować się tym że nie spakowało się łyżki i widelca : )

Czym jest Autostop Challenge? Są to wyścigi, w których startowało 250 par. Wyobraź sobie 500 osób startujących jednocześnie i atakujących wylotówki w Warszawie. Byliśmy wszędzie, co dodatkowo utrudniało wydostanie się ze stolicy... I wiesz? Pierwszego dnia nie wyjechaliśmy nawet poza granice stolicy :0 Udało nam się nawet zgubić siebie nawzajem :0 Justyna wysiadła na przystanku, ja zostałem w autobusie, a kolejny przystanek był dwa kilometry dalej. Malo tego! W 10 minut po starcie dostaliśmy mandat!!!!! Za brak biletu w komunikacji miejskie... 360 zł! Podczas tych dwóch tysięcy kilometrów przeżyliśmy masę wspaniałych chwil i poznaliśmy masę wspaniałych ludzi.

Wszystko jebło w ostatni dzień imprezy w półwyspie Kalamitsi. Później wszystko wskazywało na jedno... To już koniec. I tak dnia 27 lipca podpisaliśmy umowę, która sugerowała koniec relacji. Koniec związku.

Dlatego tak bardzo żałuję, że wypowiedziałem te słowa, że podjąłem taką decyzję. Jeżeli ty, Aniu, teraz też stoisz przed jakąś miłosną decyzją- idź w nią! Daj szczęściu trwać jak najdłużej. Tylko uważaj na słowa. One potrafią ranić, one potrafią wszystko zmienić i wszystko zniszczyć!

Żywot ANNY po trzecim śnie.

Obudziłam się z jeszcze większymi wyrzutami sumienia. Przecież, aborcja była tyle lat temu. Nie byłam jeszcze pełnoletnia. Każdy ma prawo do błędu, nie musiałam kłamać. Na zegarku już 16:00, za chwilę Marek wróci z pracy, muszę zrobić jakiś obiad!

W środę miałam ochotę, do naszego domu zaprosić Perfekcyjną Panią Domu. Wszystko błyszczało i pachniało. Ja elegancko ubrana, stoję w oknie wypatrując kogoś z ośrodka adopcyjnego. IDZIE!

Spokojnie, to sąsiadka... Nie mogłam się doczekać, chciałam mieć to już za sobą i przejść do kolejnego etapu. Przyszła o godzinie 15:00, zdziwiłam się, bo byłam pewna, że pracują tam do 14:00... Straszna baba, wyperfumowana takimi mocnymi, kwiatowymi, tanimi perfumami... W szpilkach i fioletowym płaszczu.

“Dzień Dobry, Pani Anna Stelmach? Róża Wiśniewska, pielęgniarka środowiskowa z ośrodka adopcyjnego, przyszłam zobaczyć, gdzie by miało mieszkać nasze dziecko, mogę wejść?”

Wpuściłam ją... Straszna baba, sprawdzała wszystko, każdą półkę, przy apteczce siedziała dobre 20 minut, czytając ulotkę każdego leku, nie zamieniła ze mną żadnego słowa, tylko chodziła i węszyła jak ten pies. A ja? Ja z przylepionym uśmiechem na twarzy chodziłam za nią. Cyrk ten trwał półtorej godziny. W końcu skończyła.

“Należy zakupić zabezpieczenia na kontakty, to bardzo ryzykowne, gdy gniazdka kontaktowe nie są zabezpieczone. Proszę zwrócić uwagę, gdy czyści pani deskę toaletową, proszę się nie brzydzić tylko sprzątać - to jest epidemiom zarazek! A tego nie chcemy... Dziękuję Pani bardzo, proszę się zgłosić w przyszłym tygodniu do ośrodka adopcyjnego, tam będzie czekała na Panią moja opinia. Dziękuję i proszę się przespać, bo wygląda, Pani na zmęczoną. Do widzenia Pani Aniu.”

W końcu poszła, co za durna pizda, ale nie ma innej opcji, musi dać pozytywną opinię. A może musiałam z nią rozmawiać, ciągnąć za język? Może znowu spieprzyłam... Matko, jeszcze 5 dni do odebrania opinii i kolejnego kroku po dziecko....

Przez te pięć dni nie działo się za dużo, no może jest jeden dość ważny szczegół... Zwolniłam się z pracy, nie czułam satysfakcji ze sprzedaży butów na przydrożnym rynku. Dokumenty o dochodach i tak już wypłynęły do Ośrodka Adopcyjnego, a ja mogłam się bardziej skupić na całym procesie.

Opinia środowiskowej: Brak przeciwskazań.

Kurwa, ale zajebiście, teraz już tylko z górki! Jednakże, z drugiej strony, strasznie dręczą mnie wyrzuty, skłamałam.

Ale stało się, machina ruszyła, teraz komisja sprawdza opinie i stawia decyzję. Już nic nie mogę zrobić, stało się. Może mogę zaliczyć to do białego kłamstwa? Czym jest tak w ogóle białe kłamstwo? Istnieje coś takiego? Ja zawsze byłam zdania, że nic takiego nie istnieje, byłam tego pewna, gdy przyśnił mi się dość ważny sen:

CZWARTY SEN ANNY

Zima. Ale taka sroga zima. Wiesz, w telewizji, na każdym kanale mówią, że mamy zimę stulecia, że prosi się obywateli o niewychodzenie z domów. Dobra, dobra... nie lubię zimna. Jednak było ciepłe popołudnie w wakacyjny dzień. Pod wpływem promieni i ciepła, ludzie zwolnili, zaczęli się uśmiechać. Być mili, życzyli drugiemu jak najlepiej, spędzali czas z rodzinami: w parkach, na plażach, nad jeziorem. Tak jakby cały świat ogarnęło błogie lenistwo. Smażyłam się wtedy na jednej z dzikich plaż. Chciałam ze wszystkich sił, pozostać z Tobą tam, lecz wiedziałam, że policzone są moje dni. Myśl o mojej zbyt szybko rozwijającej się chorobie, nie pozwalała mi się oddać strumieniu lenistwa. Gdzieś z tyłu głowy cały czas krzyczała moja śmiertelna choroba. Nie powiedziałam. Wiedziałam, że to zepsuje ten ostatni czas, który nam pozostał. Miałam odejść nagle, we śnie, bez cierpienia w przeciągu 2 miesięcy. Cieszyłam się życiem, mówienie o tym partnerowi, zepsuło by nam te nasze ostatnie 60 dni. W sumie, teraz to już z jakieś 10 dni. Od momentu, gdy tylko dowiedziałam się o chorobie, zrobiliśmy tak dużo. Zwiedziliśmy Afrykę, Teneryfę, Azory... Spaliśmy pod namiotami w polskich parkach, organizowaliśmy ogniska nad jeziorem... żyliśmy. Gdybym mu o tym powiedziała, na pewno byśmy tego nie dożyli. Przed nami jeszcze wylot do romantycznej Francji... Nie mogę się doczekać.

 

Za cztery dni mieliśmy lecieć razem do Francji, ona nie mogła umrzeć. To nie prawda. Jak to była śmiertelnie chora? Powiedziałaby mi o tym! Przecież byliśmy małżeństwem. Nie okłamałaby mnie, nie zataiłaby śmiertelnej choroby. Jeżeli to zrobiła, to była moją największą życiową pomyłką! Zawsze trzeba mówić prawdę, rozegralibyśmy inaczej te 2 ostanie miesiące. Bylibyśmy tylko dla siebie, nie ważne gdzie, byleby tylko w świadomości ostatnich dni – RAZEM.

Czy zmarła Pani miała prawo do kłamstwa?

Przecież było to białe kłamstwo... Niewypowiedziane słowa, niewypowiedziana prawda, tak aby nie skrzywdzić bliskiej osoby...

Miała prawo?

ŻYWOT ANNY PO CZWARTYM ŚNIE

 

Chcąc się trochę odciąć od tych złych i natarczywych myśli, usiadłam na sowie i włączyłam telewizor. Oglądałam bezmyślnie reklamy w telewizji... Leciała reklama aparatu słuchowego...

///Drewniany piętrowy domek w górach, mąż (mężczyzna lat 26, 134cm wysokości, ciemne włosy i podarta koszula) siedzi na kanapie oglądając telewizor, żona (kobieta? Lat 27, 196cm wysokości, jasne włosy i elegancka suknia) w pomieszczeniu obok siedzi na krześle i patrzy w okno. ///

//MĄŻ//

Żono Magdaleno, Żono Magdaleno! Magda! MAAAGGDDDA! KURWA MAGDA!

//ŻONA//

Tak, mężu Zbigniewie?

//MĄŻ//

Podaj mi proszę schłodzonego piwka, tylko takiego wiesz, który na szyjce ma szron…

//ŻONA//

Oczywiście.

/stuk stuk tup tup/

proszę bardzo, wracam do czynności, która robiłam wcześniej

/tup tup tup/

//MĄŻ//

Maaaadzziaaa… Madziiu… Magda… MAAAGGDDDA! KURWA MAGDA!

//ŻONA//

Tak?

//MĄŻ//

A może byśmy dzisiaj wyskoczyli gdzieś wieczorem?

//ŻONA//

Można, tylko najpierw zrobię pranie…

//TUP TUP TUP//

//MĄŻ//

Żono Magdaleno, Żono Magdaleno! Magda! MAAAGGDDDA! KURWA MAGDA!

//ŻONA//

Mówiłeś coś?

//MĄŻ//

Nie Kurwa od godziny się drę jak pojebany, wołam Cię a ty Kurwa nic, gardło można sobie zetrzeć!

//ŻONA//

Przepraszam nie słyszałam

//MĄŻ//

Możesz sobie pomarzyć o wieczornym wyjściu na miasto!

//NARRATOR//

Masz dość przegapionych okazji, chciałbyś obejrzeć film, ale tak żeby sąsiedzi też nie musieli go słuchać? Chcesz w końcu zacząć słyszeć?!

Kup nasz rewelacyjny aparat słuchowy!

Jest on wykonany z potrójnie regenerowanego papieru toaletowego!

Za pomocą Kosmicznej Metody Regeneracji Papieru Toaletowego udało nam się stworzyć produkt odporny nawet na upadek z 5 metrów (bądźmy szczerzy to i tak spora przesada, który człowiek ma 5m wysokości)

Najlepiej nasz produkt opiszą użytkownicy, Gabi jak mnie słychać?

//GABI//

REEEEWEEELACJAA! SŁYSZĘ KAŻDY DŹWIĘK! NAWET OBIJAJĄCE SIĘ O SIEBIE ATOMY!

CHCE KOPIĆ JESZCZE DWA, SĄ TAK ZAJEBISTE!

//NARRATOR//

Chyba nie muszę nic więcej dodawać! Kup teraz za cenę widoczną na ekranie

/543 zł

jeśli kupisz teraz lewy półbut gratis!

Zadzwoń i zamów 510-815-877

 

Patrzyłam się tępo w ekran TV, do momentu, aż zadzwonił telefon, na wyświetlaczu obcy numer... Ręce mi drżały, to pewnie z ośrodka!

Halo?

Dzień Dobry, z tej strony Natasza Król, mam przyjemność z Panią Anną Stelmach?

Tak, przy telefonie...

Dzwonię do Pani z ofertą najnowszego aparatu słuchowego. Jest on wykonany z potrójnie...

 

Dziękuję, czekam na dość ważny telefon, a poza tym nie mam problemu ze słuchem....

Serio? Zastanawiałam się skąd maja mój numer, a potem sobie przypomniałam jak się rejestrowałam na te wszystkie fora, nie fora dla osób które chcą adoptować dziecko i wszędzie podawałam swój numer zaznaczając zgody na różne marketingi. Ale przyszedł i czas na telefon z ośrodka adopcyjne i wiesz co? Będę miała dziecko!!!!!!!!!! Kurczę jaka dobra wiadomość – chciałam powiedzieć kurwa ale zajebista wiadomość ale teraz muszę uważać na słowa – będę matką. Nigdy nie widziałam tak szczęśliwego Marka... Mało tego, jakaś matka wskazała nas jako potencjalnych rodziców. To wszystko stało się tak szybko. Pracownicy ośrodka adopcyjnego powiedzieli, że taka sytuacja się jeszcze nie zdarzyła – dopiero co nas dodali do bazy potencjalnych rodziców, a już jakąś kobieta wskazała nas! Kurczę za kilka tygodni pierwsze spotkanie z nowym dzieckiem!

No i nagle tak jak wszystko działo się tak szybko, to teraz postanowiło zwolnić. Te tygodnie, te dni, te godziny, te minuty, te sekundy oczekiwania na nowe dziecko, płynęły tak długo... Czas nagle tak niewyobrażalnie zwolnił... Ciągle myślałam o tym jak będzie wyglądało nasze dziecko, w jakim będzie wieku, czy złapiemy od razu kontakt. Ale z drugiej strony bardzo bałam się że życie, los lub karma – cokolwiek by to było – się na mnie zemści i coś pójdzie nie tak.... Straszny czas, nawet relacje z Markiem się pogorszyły, bo oboje chodziliśmy śpięci, rozdrażnieni.

No ale i nadszedł czas na pierwsze spotkanie z „potencjalnym wychowankiem”.

Było ciepło, świeciło słońce a niebo było bezchmurne i błękitne. Wejście do ośrodka adopcyjnego w tym świetle słoneczka wyglądało całkowicie inaczej, przyjemniej... Zaraz za brama po prawej stronie był plac zabaw, tam też w tym momencie przebywały wszystkie dzieci z domu dziecka – bawiły się, grały w piłkę, w klasy... Ja obserwowałam wszystkie po kolei i myślałam o tym, że to może on, fajnie by było, wygląda na przyjemnego i grzecznego chłopaka, a może ona? Też fajnie, kurczę do jej kitków ubrałabym jej różowa sukienkę i razem bawił byśmy się w sklep. O a ta dziewczynka, Marek spójrz jakie ma fajne czerwone policzki, jest taka słodka. Nie mogłam przestać na nie patrzeć. Przestałam dopiero gdy usłyszałam już dość stanowczy głos: „Halo, Pani Aniu, mówię do Pani”

To była dyrektor, przyszła wskazać dziecko, serce waliło mi tak mocno że czułam jego echo w głowie...

Widzicie tam? Za tym drewnianym domkiem? Tam jest Karol, ten chłopczyk w czerwonej, trochę przydużej koszulce. Widzicie.

Widziałam.

 

Widziałam i od razu pokochałam. Siedział za takim dużym drewnianym domkiem, w którym bawiły się dzieci. On był sam, chodził z długim patykiem w ręku i co krok uderzał nim o ziemię. Zapytałam czy mogę do niego podejść, się przywitać, usłyszałam tylko „jeszcze jest za wcześnie, Pani Aniu, zapraszam do siebie do gabinetu. Trochę Państwu o nim opowiem.

I weszliśmy do dość przestrzennego pomieszczenia z wielkim oknem w którym było widać barwiące się na placu dzieci oraz z ogromnym drewnianym stołem na którym były porozrzucane zdjęcia i dokumenty dzieci.

Proszę usiąść. Może na początku zaproponuje, żebyśmy prześlij na „Ty” ułatwi nam to rozmowę i rozluźni atmosferę. Chciałabym aby poznali Państwo historie Karola. Niestety trafił do nas przez patologie, która rozgrywają się w jego rodzinnym domu. O ile można to nazwać domem.

Mówiąc to, Pani Dyrektor, przepraszam Martyna pokazała nam zdjęcie. Zdjęcie jakiegoś baraku, obskurnego budynku, który od lat prosi o remont. W oknach żółte firanki a miejscami dziury w szkle. Drzwi przekrzywione, prawdopodobnie się nie domykają a w dachu brakuje kilku dachówek. Ale to nie był barak. Tam żył ten cudowny chłopczyk – Karol.

Ojciec pił – kontynuowała dyrektor Martyna – matka nie radziła sobie z domowymi obowiązkami. Sama też lubiła wypić, w domu wieczne awantury, zdarzały się organizowane w... Domu... Imprezy. Podczas jednej z imprez ich wspólny znajomy palił przy łóżeczku. Wrzucał tam niedopałki stąd u Karola liczne blizny na nogach,, rękach i brzuchu. Losem rodziny zainteresował się sąsiad. Postanowił zgłosić to odpowiednim organom i kilka dni później opieka społeczna odwiedziła rodzinę. Naprawdę bardzo trudno mi o tym mówić, co pracownicy socjalni zastali w domu. Pozwólcie że pokaże wam sprawozdanie z pieszej wizyty MOPSu w domu Karolka.

Dostałam do rąk teczkę, odwinęłam gumkę i zaczynam czytać znajdujące się w niej dokumenty. Ostatnie kartki zalałam łzami. Jak można być takim człowiekiem. Jak można tak krzywdzi dziecko, jak można pozwolić, jak do kurwy nędzy można traktować dziecko gorzej niż psa???!!

W sprawozdaniu pracownica socjalna opisała cała wizytę.

Nikt nie otwierał drzwi, dzwonek prawdopodobnie nie działał, więc pracownica – Pani Danuta, zaczęła pukać w drzwi, najpierw delikatnie, następnie mocniej aż w końcu waliła pięścią. Bezskutecznie... Zajrzała przez okno i przez dziurkę w szybie widziała łóżeczko, usłyszała krzyki i jęki oraz płacz dziecka. Postanowiła wejść do środka. A tam zauważyła jak matka pierdoli się przy łóżeczku z jakimś typem a obok na fotelu śpi zalany w trupa ojciec. Matka nie przerwała pomimo, iż Pani Danuta dość głośno dawała znać o swojej obecności. Zareagował ten obcy typ słowami.

„wypierdalaj dziwo, nie za to płacę, byś mi się nad uchem dała” W pokoju były trzy dorosłe osoby, nikt, kurwa nikt nie przejmował się tym że dziecko aż zanosi się z płaczu. Matka zamiast tego drze się w niebo głosy „pieprz mnie!” a ojciec błogo śpi na fotelu – otoczony pustymi butelkami po wódce i tanim winie w których przez szyjkę wylatuje jeszcze dym z wrzuconego tam niedopałka.

Na szczęście Martyna powiedziała, że sprawa nie trwała długo, sąd odebrał prawo do opieki rodzicom i szybko znalazł rodzinę zastępcza. Niestety ale tylko na 3 lata. Nowi rodzice stwierdzili, że jednak nie są w stanie wychowywać Karolka, że go nie kochają i nie chcą mieć jednak dzieci. Pozwoliliśmy im wybrać potencjalnych nowych rodziców. Wskazali Was.

 

Ja głupia bałam się, że wróci do mnie karma, że los się odegra za kłamstwo. Za to że nie powiedziałam o aborcji Pani psycholog, albo bardziej za to, że jej dokonałam. Ale teraz widzę, że tak wcale nie jest...

Może i to bardzo dobrze że podałam się aborcji, oszczędziłam jedno ludzkie stworzenie przed życiem bez miłości, przed cierpieniem z powodu braku miłości. Teraz już byłam pewna, że chce adoptować Karola, że chcę mu pomóc, że chce wynagrodzić mu te wszystkie krzywdy, których zaznał... Martyna jednak pozwoliła mi już tego samego dnia przywitać się z Karolkiem.

Poszłam z Markiem na plac zabaw, usiedliśmy na ławce i obserwowaliśmy Karola. On musiał wyczuć nasz wzrok, spojrzał na nas i się uśmiechnął. Poszedł do nas, klepnął Marka w rękę i krzyknął „Berek” Marek zerwał się z ławki i zaczął gonić małego przepięknego chłopaka. Usłyszałam wtedy „Będziecie wspaniałymi rodzicami, znam się na tym, jestem dyrektorem tej placówki od 17 lat.

Czas który minął do mementu wprowadzania Karola do naszego domu, minął przerażająco szybko. Tak samo szybko Karol zaaklimatyzował się w naszym domu i swoim pokoju. Poczułam co to macierzyństwo. Kilka nocy przepłakałam, bo ciągle myślałam, że już wcześniej mogłam zostać matką, wcześniej mogłam poczuć jakie to cudowne uczucie być mamą. Ale ja postanowiłam zabić te uczucie, zabijając człowieka, zabijając swoje własne dziecko! Ale jestem też pewna, że dzięki temu byłam w stanie tak bardzo pokochać Karolka. Pani psycholog miała rację, rodzice okazali się wspaniałymi dziadkami. Mogłam na nich polecać, liczyć na ich pomoc. To bardzo nam pomagało i bardzo nas wszystkich do siebie zbliżyło.

Przy kilkuletniej aurze wesołej i kochającej się rodziny padł pomysł założenia rodziny zastępczej, ale jeszcze nie teraz nie teraz, teraz Karolek - przepraszam, już Karol obchodzi swoje urodziny i jako prezent chcemy go zabrać na wycieczkę, dość egzotyczną... Zabieramy go specjalnie w tym okresie, ponieważ za kilka dni rozpocznie się Kortowiada. Całe miasto już się przygotowuje. Strasznie nie lubię tej imprezy i nie mówię, że jest zła, bo są fajne zespoły, fajne koncerty ale czy młodzież tam się odpowiednio bawi?

Nie wiem nie wiem ale nie chcę, żeby mój Karolek się o tym przekonywał...

Lecimy na TENERYFĘ!

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania