Widnokropek (cz. I/ II)

I. Ogień. Pasożyty

W radiu III koncert fortepianowy kogoś tam.

Paruzja, gorące światło podpala przeterminowaną gazetę. Spleśniałe wydarzenia trawione ogniem.

Zwęglenie ogarnia psujące się trupy celebrytek, pordzewiałe karabiny mudżahedinów, wieżowce z wbitymi w szklane elewacje kikutami awionetek. Poarańczowożółta maź płynie przez ulice. Pałac Ogłady i Techniki, niczym wielki lód z żarówką w środku.

Czerniejące litery ,,Sztandar NSDAP wyprowadzić".

Ja- zdziczały, bawiący się zapałkami mesjaszyk. Oni- dzieci popsutej kopiarki, heretyckie fotografie.

Ja- inkwizytor, mag wyczarowujący zapomnienie. Oni- już popiół.

Rodzący się pożar obejmuje butelkę po oranżadzie. Plastikowy tunel gnie się, mnie, roztapia. Chwilę później zajmują się patyki.

Okopcony czajnik stoi na kuchni. Dwie łyżeczki kawy do kubka. Pięć cukru.

Woda gotowana na dawnych historiach. Wrzątek ze stosu popeerelowskiej makulatury.

Zapalniczka. Kolejny języczek ognia. Ledwie widoczny sygnał dymny. Jak szept. Ciekawe, co chcę podświadomie przekazać?

Zaciągam się papierosem.

Dobrze zapowiadający się poeta wypełniony gnojem. Dobrze zapowiadający się gnój napełniający się lurą.

Narrator historii opisanej topniejącym śniegiem.

Patetyczna grafomania, ciężkostrawny bełkot udający poemat. Plagiat Słowackiego.

Nie, czekajcie, jaki kurde poemat? Jestem w miarę młody, jeśli teraz popełniłbym samobójstwo starczyłoby mnie najwyżej na haiku.

Dokładnie policzyć sylaby, bo inaczej zostanę spisany bez ręki.

Drewno, płomienie w przedwojennym, kaflowym piecu, ponadstuletnie belki domu. Moja krew łącząca się z kawą.

Człowiek- kałuża, mętny syrop. Lump w skórze pożyczonej na wysoki procent od zwykłego człowieka.

I jeszcze ten brak mebli. Przecież to rzeźba abstrakcyjna. Jakże genialny musiał być jej twórca podczas dokonywania amputacji!

Chirurg- wizjoner usuwający zbędne narośle.

Z drugiej strony to trochę jak zaburzenie, choroba wieku starczego. demencja, budynek zapomina o poprzednich lokatorach.

Moje ciało jest nadzieniem, łączy się z pustką ścian. Wyjątkowo niestrawne danie.

Zakrztuście się. Udławcie, niech wasze twarze zsinieją.

Chętnie stanę komuś w gardle. Na baczność.

Ogołoconą chatę można wystawić w galerii. Krytycy byliby zachwyceni. Stado siwych sępów wolno przechadzających się po gnijącym bunkrze.

W końcu któryś zwróciłby uwagę na mnie kiwającego się w kącie.

Dysonans, fałszywa nuta. Zatrute jabłko w koszyku dojrzałych szaleństw.

-A fe, ten tutaj psuje wszystko. Zamknijcie go w lamusie. Albo przetrzeźwieć go, może się przydać jako eksponat na ,,Wystawie ludzi zdegenerowanych". Tylko z tymi paznokciami trzeba by coś zrobić. Za czyste. Ma ktoś sadzę? A, i jeszcze zęby. Co trzeci wybić.

***

Pustka ścian, plamy kontynentów tworzące się nieśmiało na odłażącej tapecie. Zacieki, kartografia wilgoci.

Nagie, przychodzące na świat Pangee z pleśni, Laurazje stęchlizny. Tylko muzyka jest świeża, choć wypływa z trzydziestoletniego kasprzaka.

Korzenne nuty przywiezione przez kompozytora z zamorskich krajów, gdzie ludzie chodzą nago i są uzależnieni od fajek pokoju.

Nie dam się rozwinąć tej dekompozycyjnej bajce. Wysuszę lęgnącą się śmierć kwaśnym oddechem. Idealny środek dezynfekujący.

Bakterie i grzyby wyparują, jak ludzie stojący w pobliżu grzyba atomowego na Kuroshimie w 1945.

Ścielę barółg. Zmienia się w łóżko, cywilizuję. Popiół z papierosa spada na połataną pościel.

Zazimie, wiosnopodobny syfek udające pogodę. Pryszcz z żółtawą ropą, wyprysk na dupsku Matki Ziemi.

Gałęzie stukają w szyby. Na łysym drzewie siedzą gawrony. Pazury wczepione w popękaną korę.

Pióra z granatowymi refleksami. Z atramentem. Możnaby stworzyć niejedną bajkę.

Na przykład taką o kornikach. I o mnie wpisanym w sieć tuneli, korytarzy, ślepych uliczek.

O chacie po dziadkach, z której, gdyby nią potrząsnąć, wysypałoby się pół tony robactwa.

Największy, tłusta larwa w lepkich szmatach. Z nieodłącznym papierosem w pysku.

Moje alter- ego, zwierzę totemiczne. Skacowana morda. Półgłówek gubiący się w labiryntach wyżartych przez poprzednie pokolenia.

W sumie to fajny gość. Gdy nie wpada w szał.

Ptaszyska odlatują, zimny wiatr miecie je do Afryki. Zakładają tam gniazda, po jakimś czasie zmieniają się w papugi.

Spijają tęcze z gejzerów farby, kąpią się w rubinowych strumykach. Brudny instynkt, młode, świeże pokolenia wracają do Polski.

Śnieżyce, gorzkawe deszcze raz- dwa spłukują z nich barwy. Stają się gawronami.

Krakanie, hymn mdło- burego kraju, w który wkłuwa się czarna strzykawka. Z depresją, ze zrezygnowaniem. Tępa igła.

,,Kto tak naświnił"?- sarkają ludzie widząc jasnokolorowe plamy na chodnikach.

Czarne ptaszory zastygają na gałęziach. Czekają, dni, tygodnie, miesiące. Do odlotu, do emigracji.

Teraz nie, trzeba odstać, odwisieć swoje, być posążkami smutku.

Najważniejsze- nie przegapić dnia, gdy będzie się dojrzałym do powrotu. By się rozmnażać.

Tutaj nie. Tu na świat przychodziłyby jedynie cherlawe trupki, szkielety niezdolne do życia.

Państwo bronione przez czołgi z błota, rycerzy w cerowanych zbrojach.

Godzina za godziną powoli sunie czas, przygłupi żebrak. Biegną za nim bezdomne dzieci i psy. Wydzierają jełczejącą słoninę zza pazuchy.

***

Dopijam kawę. Zdychająca pogoda daje nieźle w kość. Niewiele zostało z wczorajszej ,,siedemdziesiątki".

Ostatni kieliszeczek przed wyjściem. Drzwi nie dają się zamknąć. Podpieram miotłą. Aby nie naszło zimno.

Sunę przez chaszcze. Zeschła trawa po kolana. Lodowata, szklana łąka na dawnym podwórzu.

Przyroda wchłonęła dom dziadków. Samych dziadków. Teraz trzyma mnie w przeżartych próchnicą zębiskach.

Może niedługo wsiąknę w ziemię? Śmierć wyobrażam sobie jako mech porastający olbrzymią tarczę zegara.

Jedynka, dwójka... każda cyfra pokryta zielonym kożuszkiem.

Wskazówki, ostre jak noże krążą z prędkością dźwięku. Życie mija tak szybko, ze właściwie nie ma go wcale, kończy się w minus pierwszej sekundzie. Rozpad, cofanie się do chwili narodzin. I dalej. Z każdą chwilą bliżej początku wszechświata.

Wreszcie przekraczanie tej granicy, patrzenie w oczy bożka. W szopie robił Wielki Wybuch. Bawił się karbidem, gówniarz.

***

Stojąca pod falującym płotem staruszka, garbuska zapadła się do połowy. Skorupa żółwia- dinozaura, przedpotopowego stwora.

Już nigdzie nie popełznie. Minęły wieki, odkąd ruszał się z miejsca.

Cętki rdzy na resztkach beżowego lakieru coś oznaczają. To nieznany rodzaj pisma.

Wrak samochodu kontaktuje się ze mną. Stąd te wybroczyny na cienkiej, łuszczącej się skórze.

Myśli utleniającej się blachy, rozlatujących się siedzeń. Karoseria to ekran.

Schrypnięte litery. Tylko ja potrafię odczytać. Ale to tajemnica. Język za zębami.

Ze zgrzytem otwieram drzwi. Uderza kwaśna woń.

Wrzucam butelkę. Do bliźniaczek. Samochód powoli zapełnia się. Pijacka warszawa, stolica zadupia.

Centrum rozkołysania, skąd rozchodzą się etylowe fale. Blaszany grobowiec wódki. Znaczek M20 zastępujący krzyż.

Dziadek, abstynent, pewnie zszedłby na zawał dużo wcześniej, gdyby widział swoje auto, oczko w głowie, trzecie.oko pośrodku czoła zamienione na składzik opróżnionych flaszek.

Wreszcie polna droga. Do sklepu kilometr, piechotą przez moje zrakowaciałe miejsce odosobnienia. Więzienie pokryte szankrami.

Lupanar w lunaparku, gdzie w budzie obwieszonej drewnianymi kutasami i kryształowymi pochwami siedzi najstarsza prostytutka świata.

Dłubie w uchu cieniutkim ołówkiem- dildo dla niewyżytych, początkujących poetek.

Samorozdziewiczacz z funkcją pisania listów miłosnych do kolegów z klasy.

Przebijasz się jednocześnie gryzmoląc bzdury o różowoskrzydłych aniołkach i wiecznej miłości.

Pęka błona. ,,Serce pęknie, jeśli mnie zostawisz".

Strużki krwi ściekają na papier. ,,Tak krwawi moje serce z niespełnionej miłości do ciebie".

Podpisujesz się, gdy z gumowego fiutka, pod wpływem ciepła i tarcia wysuwają się haczyki.

Szatkują hymen. Ps. Wrzucam Ci do koperty kilka moich zaschniętych łezek- piszesz czując, jak wypływają z ciebie mokre liście.

Oczywiście kilku następnych chłopaków będzie twoimi pierwszymi. A to? Nie liczy się, wypadek podczas ćwiczenia sztuki epistolografii.

Ta wieś to dziwka o spękanej, pomarszczonej skórze. Wystarczy napluć, powiedzieć kilka podniecających słów, a stanie się wilgotna.

Wejdźcie, tylko trzydzieści groszy za minutę. Płatne z góry. Przyjmuję komórki pod zastaw, najlepiej nokie 3310.

Nie bójcie żaby, uodporniłam się na wszystkie choroby weneryczne, jakie były, są i będą.

Nawet ejts mi niestraszny, załapałam to w osiemdziesiątym szóstym od takiego młodego z Enerde. Wystarczyło się podmyć wodą brzozową i chwastoksem, przeszło, jak ręką odjął.

Pierwsze zabudowania. Tym to się powodzi. Nowa blachodachówka w majonezowym kolorze. W oknach złote szprosy.

Na podjeździe moskwicz aleko i daihatsu charade. Tylko mafiozów, aferzystów i kler stać na tak luksusowe fury. Tfu.

A tu co budują ci... islamici? Kolejna bożnicę? Dziura, gdzie psy dupami szczekają, pięć osób na krzyż, a im się zachciewa drugiej świątyni... A żeby ich... Zawsze przechodząc koło zboru, synagogi, czy jak tam to się nazywa mam ochotę nabluźnić, wydrzeć się na całe gardło: ,,,Ej, czy nie wiecie, że Giahometa wysrała świnia? Serio, wyjątkowo obleśny knur, nazywał się Pallah. Potem pomagał mu napisać jajcarską książkę, Kworan. Giahomet blocował go w dupsko, a ten dyktował farmazony. A potem się pokłócili, bo Giahomuś znalazł sobie sześcioletnią żonę, przestawił się z zoofilii na pedofilię. I od tamtej pory wy, jego wyznawcy nienawidzicie świń i gejów".

Już widzę, jak wybiegają z obłędem w oczach, dyszą ze wściekłości. Co w łapy wpadnie, kamień, deska wyrwana z ich pseudokościoła.

Albo gołe pięści. Dalej nie ma już nic poza bryzgającymi flakami. Mój sprzeciw rozrywany racicami oszalałych warchlaków w turbanach. Kwiczą ,,Pallah Akbar" zażerając się moim mięsem. Zostaję szahidem ateizmu, teraz pewnie będzie czekać na mnie kilkadziesiąt dziewic w raju. Albo kilkadziesiąt butelczyn. Słońce przesłania chmura- czerwony półksiężyc. Motyle zmieniają się w ćmy.

Nagle przed oczami pojawiają się trupy. Gdy jeszcze mieszkałem z rodzicami, w necie lubiłem wchodzić na stronki z drastycznymi zdjęciami z wypadków, katastrof, fotkami rozkładających się zwłok. Te ostatnie mnie prześladują.

Idę i nagle wyłania się obraz człowieka leżącego w kałuży krwi i robaków. Krok dalej atakuje wizja ekshumowanego pana.

Wyżarte oczy, nos, wygląda jak okaleczony pies. Wyrastająca z głowy pleśń przypomina ciepły beret.

Naprzód. Rozdęte ścierwo wisielca. Zamykam oczy. Zielony topielec. Błyszczące muchy na twarzy staruszka.

Musiał długo leżeć, zanim go znaleźli.

Obrzydliwe zdjęcia zakrywają nie mniej paskudną rzeczywistość. Sklep typu ,,mydło i powidło", spożywczo- przemysłowo- żelazny.

Za ladą wielka sępica w beżowej bluzce. Majtki pewnie nie zmieniane od wczesnego Gomułki.

Towar na półkach równie ,,świeży": jakieś leguminy chałwopodobne, budynie mięsno- kostne, skamieniałe gumy ,,Turbina".

Mysie i szczurze gówienka w koszu z czerstwym pieczywem. Pająki ptaszniki w kątach. Pod powiekami morze wyrzuca na plażę ofiary tsunami.

-...bry- witam się grzecznie.

-...bry. Co?- kłapie krzywym dziobem sprzedawczyni.

Zdjęcia z sekcji. Rozcięty, mocno nadpsuty truposz.

-Połówkę ,,Krajowej", puszkę czarnej farby i pędzel. Nieduży.

-... złotych ...dziesiąt groszy.

(zwłoki... zwłoki...)

-I reklamóweczkę na to. Dziękuję.

Szkielet w zetlałych resztkach ubrania. Kobieta z otwartymi ustami. Język- gęsta masa wylewająca się na szyję.

Myśleć, myśleć o czym innym. Tajna planeta. Za szafą, w skrytce bankowej, pod łóżkiem.

Oceany wódeczki, ciepłe zdroje piwa. Zapach padliny. Kurwa mać! Już nigdy nie obejrzę tego typu zdjęć!

Wyłażę na szosę. Wódka sama się odkręca. Mija mnie para chodzących narzut. Przez wywietrzniki w burkach widzę ich pogardliwe spojrzenia. Brechają coś arabskimi wężykami w szariatowym języku.

Te to dopiero mają nasrane we łbach. Dzień w dzień chodzić pod kapą, jak żywa wersalka.

Istnieć jedynie jako oczy- dodatek do płachty, samobieżny manekin przykryty, aby się nie kurzył. Wychodzisz z domu? Zaściel łóżko i żonę.

Może pod spodem one wcale nie są ludźmi? Zdalnie sterowane androidy dżihadystyczne do walki z psami niewiernymi.

Kosmitki- terrorystki. Albo prozaicznie: są tak brzydkie, że boją się pokazać publicznie nieoszmacone. Ciekawe, czy przed mężami się rozbierają? Może przyrosły do swoich ścierek?

,,Żona mięciutka w dotyku, firmy Vileda, możesz nią zetrzeć kurze, umyć podłogę. Po wypraniu nadaje się do ponownego użytku, np ruchania"- głoszą reklamy w Islamostanie.

,,Ożeń się z irchą, drugą otrzymasz gratis", ,,Do każdego egzemplarza Kworanu dodajemy żywy czarczaf".

Zakup poprawił mi nastrój, pomimo pogody pod zdechłym Azorem deprecha minęła. Dziś, jesli dobrze pójdzie, zjawi się Noemi.

Trzeba się przygotować.

Gdy dochodzę do domu butelka jest już prawie pusta. Wychlałem wszystko z gwinta, bez zapijania. To się nazywa kac- gigant.

Ale przynajmniej odgoniłem gnijące zjawy.

Zamalowuję szyby na czarno. Chałupa w żałobie, jednoosobowy szpital psychiatryczny imienia Erica Dravena. Budynek okryty burką.

Mój umysł- jaskinia, do której nigdy nie dociera światło.

Nieuleczalne ponuractwo, ciemny filtr. Noc, na moją ruderę spadają gorące diamenty. Pod warstwą mroku kryje się prawdziwy skarb: ucieczka. Od świata, dnia, od parszywej wiochy. Chata jest norą wykopaną pośrodku nieprzebytego lasu, mauzoleum szalonego tyrana, który umarł mając pięć lat. Pomimo to zdążył zapisać się w historii jako wyjątkowy okrutnik.

Dom pączkuje, rozrasta się. Pojawiają się meble z mgły, zapachu konwalii i pajęczyn.

Ściany porośnięte dzikim winem, krople kapiące z liści. Biblioteka, zżółkłe starodruki na posadzce.

Język praojców, budowniczych Wieży Babel. Język wykwitów rdzy na karoserii warszawy, pleśni na porwanej tapecie.

Każde słowo trzeba wypowiedzieć powoli. Trzykrotnie. Splunąć przez lewe ramię.

Ona, wypełniona ludźmi. Mrowisko, w każdej komórce ciała drzemie tysiąc miast.

Święta, nieistniejąca siostra, którą znam tylko z obrazów w kościele, ilustracji w Biblii dla dzieci i z filmów pornograficznych.

Wyuzdana dziwka pisząca pod różową latarnią Księgę Noemi, najpiękniejszy apokryf.

Bóg to delirka, alkoholowy omam. Majaczenia, konwulsje to rodzaj modlitewnej ekstazy.

Znów doznaję objawienia. Florian de Nath- ostatni z prawdziwych proroków trzeciego tysiąclecia.

Reszta to szarlatani uganiający się za białymi myszkami, fałszywi stygmatycy raniący nadgarstki o krawędzie kieliszków .

Podchodzi do mnie. Słyszę krzyki, śpiewy, przekleństwa. Pod skórą wybuchają wojny, upadają monarchie.

Przygłupi władcy oddają korony za flaszkę samogonu. W mózgu z brzydkiej, lepkiej pestki kiełkuje roślina. Pnącze. Powoli.

Za dwa- trzy tysiące lat oplecie nas. Chata stanie się drewnianym sarkofagiem.

Koszulka z uśmiechniętą czaszką, logo Misfits. Grobowy chłód, igiełki mrozu przeszywające na wskroś.

Za oknem tryliony wersji świata. Jedna głupsza od drugiej.

Prawdziwe życie gubi się, wypada z dziurawej reklamówki z Biedronki. Nawet nie próbuję szukać.

Za piętnaście złotych kupię lepsze, w bezzwrotnej butelce. Wypiję do dna, zagryzę herbatnikiem.

Mówi coś. Alfabet Braille'a, chropowate powietrze rozsarpuje mi bębenki. Krew z uszu i nosa.

Drut kolczasty w lewym oku, Zwrotnik Lwa. Komety zderzają się. Ulice pokryte popiołem. Tabuny mikroskopijnych ludzi wchłaniają się.

Organizm Noemi pożera ich.

Jesteśmy częścią przedpotopowego organizmu, może tylko kośćmi rozrzuconymi na pustyni.

Flor i zjawa, chata zżerana przez korniki, drzewa i zimny wiatr. Zabawki w rękach kogoś Największego, stwórcy bogów, zwidów i ognia.

Klocki lego, na chybił-trafił, może powstanie nowy człowiek, może tylko trup z wbitymi w serce spróchniałymi drzazgami.

Zmienić go w kupę nadgniłych liści, pióra zdechłego gawrona, który był zbyt słaby, by odlecieć do kolorowych krajów.

Jego imię napisać na odwrocie etykiety ,,Krajowej". Potem złączyć go z Noemi, dziewczyną- mrzonką.

Doszyć mu jej ręce, piersi, twarz. Floremi, czteroręki stwór. Jedyny przedstawiciel gatunku, pod ścisłą ochroną.

Dać mu różaniec z tysiącem kolczastych paciorków, niech odmawia modlitwy gapiąc się w zapaćkane farbą okno.

Nad ranem mu przejdzie, trzeźwiejąc zapomni o wszystkim.

Na czworakach wróci z libacji z duchami, popijawy na zamkniętym cmentarzu.

Następne częściWidnokropek (cz. II/II- OST.)

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania