Poprzednie częściWielożycie. Część 1 Początek

Wielożycie. Część 2 Myśl

Szept, szept cichy szept.

 

Nic nie mówi,

 

przechodzi dreszcz.

 

Iść za głosem, który niemy

 

Iść za sercem, które wierzy.

 

Idę więc, tam gdzie sens

 

Idę tam gdzie drogi kres.

 

Do miejsca, w którym zwykłam przebywać nikt nie miał dostępu. Nikt bowiem go nie znał. Było tylko moje. Znalezione i stworzone przeze mnie. No. Może nie stworzone. Nigdy nie uważałam się za Matkę Naturę. A to ona kreowała najpiękniej.

 

Gdy wychodziłam przez wyrwę w murze, musiałam wejść w gęstą, ciemną przez nikogo nie poznaną puszczę. Stawiałam kroki ostrożnie w wyznaczonych miejscach, by nie wydeptać ścieżki, która mogłaby mnie zdradzić.

 

Przedzierałam się przez palmy oleiste, drzewa kapokowe i chlebowe, uważając, by nie paść ofiarą ruchomych bagien, które wciągały swe ofiary niczym węże, na które starałam się uważać za wszelką cenę. Gady te brzydziły mnie do tego stopnia, iż nie byłam w stanie na nie patrzeć.

 

Były wszędzie. Wiedziałam to. Małe, duże, jadowite, dusiciele. Ta puszcza należała do nich. Była ich własnością.

 

Jednak nie mogli przecież zabrać jej całej. Nie mogli odebrać mi całego jej piękna.

 

Zawsze miałam ze sobą nóż. Zrobił mi go mój ojciec, gdy byłam jeszcze małym dzieckiem. Potem umarł. Na gruźlicę. Wychowała mnie Szklarnia. Ja byłam jej własnością.

 

Gdy przeskoczyłam przez wąską fosę docierałam do wąwozu. Suchego, utworzonego z lessu i gliny, którego zbocza łączyły się w jedność na dnie. Dno jęło porastać już mchem. Natura zawsze zabierała do siebie, to co już było martwe. Wąwóz nie był długi. Aby go przejść wystarczało dwa pełne obroty zegara. Potem zmuszona byłam iść ścieżką, która znajdowała się w pobliżu legowiska węży. Był to odcinek trasy, którego zawsze obawiałam się najbardziej. W miejsce, do którego uciekałam nie prowadziła prostsza ani krótsza droga. Za każdym razem pokonywać musiałam tę samą trasę i bać się nie mniej niż poprzedniego razu. Strach był jednak pomocny. Właśnie on zmuszał do działania oraz automatycznie wyostrzał zmysły.

 

Poprawiłam szmacianą torbę. Trzymałam w niej kilka papirusów oraz kawałek węgla. Ukradłam je niegdyś ze strażnicy. Tak naprawdę to kradłam je regularnie. Wiedziałam, że nie było to dobre, jednak nie znałam innego sposobu pozyskiwania papieru.

 

Słońce ledwo co przedzierało się przez gęste korony drzew. Było już wysoko. Dawało teraz najwięcej ciepła.

 

Drgnęłam, gdy usłyszałam syczenie dobiegające z oddali. Spięłam wszystkie mięśnie, gotowa do odparcia ataku, jednak on nie nastąpił. Wyczulając zmysły, ruszyłam dalej. Rozglądałam się przy tym na boki, za siebie, przed siebie jakby z każdego zakamarka puszczy mógł wysunąć się paskudny łeb znienawidzonego przeze mnie gada. Gad ten zatruł moją matkę. Umarła w kilka sekund. Nawet nie zdążyłam się z nią pożegnać. A potem uciekł. Jakby ukazał się tylko po to, by ją zabić. Na moich oczach.

 

Nie rozumiałam dlaczego po świecie prócz ludzi, stąpały( a raczej sunęły) tak destrukcyjne gatunki.

 

Następnie wspomagając się gałęziami drzew, musiałam wspiąć się na ogromną górę, stromą do tego stopnia, iż wystarczyła chwila mojej nieuwagi, abym zleciała z powrotem w dół.

 

A potem moim oczom ukazywało się To miejsce. Uśmiechnęłam się szeroko, czując jak letni wiatr uderza wprost w moje policzki. Rozpostarłam ramiona, tak jakbym posiadała skrzydła, po czym zaczęłam krzyczeć. Krzyczeć najgłośniej jak potrafiłam, bowiem nikt nie mógł mnie tu usłyszeć.

 

Roześmiana zaczęłam zbiegać w dół, po łagodnym zboczu wypełnionym po brzegi różnokolorowymi kwiatami, jadalnymi krzewami oraz młodymi drzewami, które dopiero co wypuszczały swe korzenie. Pełno tu było motyli. Przysiadały na kwiatach, by ponownie wzbić się w górę. Uwielbiałam na nie patrzeć. Wbiegłam w pole dmuchawców, które wyrzuciły w powietrze gęste połacie puchu. Właśnie tutaj istniał mój świat. Świat należący tylko do mnie.

 

Pode mną rozciągała się czysta, niemalże bajkowa kraina, w której płynęły górskie strumienie, otoczone przez krystaliczne skały i cienkie, wysokie drzewa. Słyszałam śpiew ptaków, a nie syczenie węży. Słyszałam szum wody, a nie narzekanie ludzi. Tu było cicho. Tu było pięknie.

 

Dolina otoczona była przez wysokie granie.

 

Na północnej stronie, z hukiem roztrzaskiwał się o skały szeroki wodospad. Za nim ukryta była jaskinia w której barwne stalaktyty połyskiwały niczym diamenty.

 

Przysiadłam na brzegu strumienia obmywając twarz i dłonie. Czułam tu radość i spokój, których nie potrafiłam odnaleźć w Wiosce. Gdy byłam młodsza, starałam się tego szukać w ludziach, jednak na próżno. Oni nie myśleli o tym co ja. Ich nie zastanawiało to, co mnie. Skupiali się jedynie wokół tego, co podawane mieli na tacy. To co wymagało od nich większego wysiłku niż wyrobienie normy i położenia się w łóżku, uważali za nieistotne.

 

A dla mnie było to najważniejsze. Zastanawiało mnie po co tu jestem, skąd przyszłam, dlaczego żyję, dlaczego mówię, dlaczego zdolna jestem myśleć. I skoro oni byli tacy sami jak ja, to dlaczego nie posiadali tych samych pytań dotyczących egzystencji? Czy oni zdawali sobie sprawę z tego kim byli? Przecież żadna istota stąpająca po ziemi, nie była zdolna myśleć na tym samym poziomie co my. Czy oni tego nie czuli? Że byliśmy czymś więcej, niż tylko kupą tkanek zdolnych do wykonywania pracy?

 

Odszukałam wzrokiem postawnego, jak podejrzewałam najstarszego drzewa w całej dolinie, którego gałęzie rzucały obszerny cień na ziemię.

 

Oparłam się o niego biorąc głęboki wdech. Wyciągnęłam z torebki kartki papirusu oraz węgiel.

 

Wsłuchałam się w wszechogarniającą ciszę, przecinaną jedynie odgłosami przyrody. Nieskazitelnej przyrody, przez nikogo nie zdefraudowanej, ani nie poznanej.

 

Wyciągnęłam węgiel przykładając go do kartki i wtedy usłyszałam za sobą głos, który niemal przyprawił mnie o zawał serca.

 

- Zachowujesz się jak wariatka.

Następne częściWielożycie. Część 3 ukiyo e

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania