Pokaż listęUkryj listę

Wiosna zawsze smakuje krwią Rozdział 1 (cały)

- Z balkonu na drugim piętrze małej kawiarenki „Złote chwile” roztaczał się przepiękny widok. Widać z niego było jak na dłoni całą panoramę zachodniej dzielnicy. Obraz zapierał dech w piersiach. To tam mieściły się najwspanialsze zakłady jubilerskie i warsztaty złotnicze.

Ociekające złotem, kunsztownie wykonane budynki powalały na kolana swoim splendorem. Co się dziwić! Jak cię widzą, tak cię, piszą. Wygląd sklepu to pierwsza rzecz, na którą zwróci uwagę klient.

Jaka szkoda, że to teraz wszystko płonie.

Huk obok mojej głowy wyrywa mnie z zamyślenia.

- Pawn! Szykuj się, znowu będą szturmować barykadę.

Wzdycham ze smutkiem. Miło było, choć na chwilę zapomnieć o tym całym szaleństwie.

-Widzę Gerard.

Opieram muszkiet o balustradę balkonu małej kawiarenki „Złote chwile”. Mój starszy brat, prawie bliźniak, rzuca mi kilka zapasowych ładunków.

- Ci dranie, są cholernie zdeterminowani. Wracam do reszty bronić barykady.

Patrzę na, zbierające się w wąskiej uliczce odziały. Miała ona zaledwie czterdzieści metrów długości i była bardzo wąska. Wzdłuż niej wyrastały trzypiętrowe kamienice, okna ich były zabite deskami. Nie było osłony, za którą mogliby się schować maszerujący żołnierze. Strzelaliśmy do nich jak do kaczek.

Gwardziści padali jak muchy od naszych kul. Jedynym powodem, dla którego cała ulica nie była zasłana ciałami to fakt, że pozwalaliśmy im zabrać rannych.

Zawsze z honorem, myślę sobie.

Amunicja się kończy. Coś, co nie miało zająć więcej niż dzień, trwa już trzeci. Fakt, że nie rzucili na nas wszystkiego, co mają, daje nadzieję. Pozostałe barykady dalej walczą, ale jak długo jeszcze?

Cała ta rewolucja to żart, spluwam przez ramię.

Słyszę dobiegające z poziomu ulicy krzyki. Silny, zdecydowany męski głos wydaje rozkazy.

- Czekajcie, aż znajdą się w zasięgu! Nie marnujcie ładunków. To oni muszą przyjść do nas! Nie mają gdzie się skryć.

Zerkam w dół. Olivier Lucio Trank, szesnastoletni chłopak, ani brzydki, ani przystojny. Ustawia ludzi jak pionki na szachownicy. To on dowodzi naszym oddziałem, a raczej tym, co z niego zostało. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżnia, ale ma w sobie ten ogień i zdecydowanie. Podręcznikowy przykład urodzonego dowódcy.

Jak ja bardzo go nienawidzę.

Przełykam ślinę i oddaję strzał w stronę szarżujących na nasze umocnienia żołnierzy. Moi dwaj koledzy ustawieni w oknach sąsiednich budynków mi wtórują. Zaraz za nami idą dwie serie po dziesięć zza barykady.

Ulice wypełnia dym, zapach prochu i krzyki rannych.

Padło wielu, ale nie dość. Nie było czasu na przeładowanie i kolejną serię. Ubrani w czerwono niebieskie mundury gwardziści zaczęli wspinać się na umocnienia. Bagnety poszły w ruch.

Moje ręce sięgnęły do pasa w stronę dwóch załadowanych pistoletów. Jednocześnie wzrokiem szukałem na dole swojego brata. Odciągał jakiegoś biedaka, który dostał bagnetem w brzuch. Z całych sił starał się rękami utrzymać wnętrzności w środku, kiedy Gerard wlókł go na bok.

Jednemu z czerwonych kurtek udało się przebić i ujrzał mojego brata. Ruszył biegiem w jego stronę ze zakrwawionym bagnetem umocowanym na muszkiecie. Gwałtownym szarpnięciem wydobyłem pistolet.

HUK!

Żołnierz pada, ledwo robiąc kilka kroków do przodu. Odkładam pusty pistolet na bok i wyszarpuję drugi.

HUK!

Zabijam kolejnego i zaczynam ładować.

Z ulicy dochodzą krzyki. Walka trwa w najlepsze. Masa durni walcząca o nic! Wykrzykuję, w myślach starając się pohamować łzy.

Rzucam szybkie spojrzenie w stronę rozpościerającej się panoramy zachodniej dzielnicy. Spomiędzy dachów unosi się dym. Tam powinna znajdować się druga barykada, na północy trzecia. Całe miasto stało się miejscem głupiej walki o władze. Książę Henry kontra jego siostra Czerwona Księżniczka Dwaj pretendenci do tronu i my, pionki na szachownicy.

Obyś zdechł Olivier, ty i cała rodzina królewska.

Walka nie trwa długo. Może piętnaście minut, ale są to długie wypełnione krwią i wrzaskami, minuty. Gwardia kolejny raz się wycofuje. Lecą za nimi strzały i obelgi, ale to tyle. Nikt nie ma siły, by ich gonić.

Kiedy odgłosy walki milkną, odzywają się rani. Na parterze kawiarni urządzono polowy szpital. A raczej umieralnie. Jedyne, na co mogą tam liczyć to kieliszek wódki, amputacje i dobre słowo.

Tego pierwszego i ostatniego jest coraz mniej.

Od razu idę szukać brata. Przeskakuję po dwa schody naraz i wyobrażam sobie, że to nie dym, unosi się w powietrzu, tylko zapach świeżo parzonej kawy. Znajduję go na parterze, pomaga opatrywać rannych. Naszych, jak i wroga, „Zawsze z honorem”, myślę sobie i ledwo powstrzymuję się od wybuchnięcia śmiechem. Jest przy nim Henrieta, młoda pielęgniarka, taki sam typ co Olivier i cała reszta. Młoda, pełna ideałów, święcie przekonana o tym, że Książę Henry powinien być królem.

Pomimo zmęczenia i bycia całą we krwi dalej ma ten ogień w oczach. Wygląda to makabrycznie w połączeniu z piłą do amputacji, którą trzyma w ręce.

Ranni są wszędzie, z trudem udaje mi się dotrzeć do baru, nikogo nie nadeptując. Biorę sobie butelkę wykwintnego czerwonego wina.

- Alkohol jest dla rannych. - Przypomina mi trzydziestoletni doktor, który wyrósł, przymnie jak duch.

- Daj mi spokój Cornwel – mówię i odkorkowuję butelkę. - Nie mam na ciebie sił, zajmij się rannymi.

- To właśnie robię. - Oznajmia i delikatnie wyjmuje mi ją z ręki.

Nie protestuję. Nie chce mi się z nim użerać, aż tak bardzo nie chcę się urznąć.

- Poza tym – kontynuuje. - Nie ma na świecie takiej osoby która by dobrze strzelała po alkoholu. Jesteś naszym najlepszym strzelcem, musisz być trzeźwy.

Przecieram dłonią czoło. Jestem tak bardzo już zmęczony.

- Jeszce trochę, a nie będę miał czym strzelać i tak. Ta cała rewolucja trwa za długo. Dłużej niż Olivier i wszyscy inni sądzili. To już drugi dzień. Jesteśmy odcięci od reszty miasta, nie wiemy co z innymi, jedyne co widać to dym. Jak dla mnie zamach nie wypalił i książę gryzie ziemie albo jest aresztowany.

Naprawdę jestem zmęczony. Z reguły trzymam swoje przemyślenia dla siebie i bardzo się pilnuję. Fakt, że pozwoliłem sobie na ten drobny przebłysły szczerości dosadnie o tym, świadczy.

- Miej nadzieję. - Oznajmia jak gdyby, miało to rozwiązać wszystkie problemy.

Jestem z siebie dumny, nie powiedziałem mu gdzie, może sobie wsadzić całą tę swoją nadzieję.

- Będę doktorze.

Mijam go, zbliżam się do swojego brata, kiedy pojawia się Trank. Na pięcie robię w tył zwrot i wracam na górę. Nie mam zamiaru ryzykować rozmowy z nim. Jeszcze bym stracił nerwy i palnął mu w głowę.

Na balkonie patrzę na powoli zachodzące słońce. Staram się ignorować dym i jęki rannych. Skupiam się na wspominaniach. Wracam nimi do czasów przed całym tym szambem.

 

Zawsze z honorem! Taki właśnie napis widniał nad wejściem do mojego nowego domu. Miałem dokładnie dziesięć lat, kiedy ojciec wysłał mnie do stolicy. Matce zmarło się rok wcześniej, spadła z konia podczas przejażdżki. Nie mam wątpliwości, że chciał zrzucić na kogoś innego obowiązek wychowania dwójki chłopców.

Gerard został wysłany tutaj rok temu, teraz miałem do niego dołączyć. W tamtej chwili jeszcze nie wiedziałem, że za pięć lat weźmiemy udział w czystym szaleństwie. Gdybym wiedział to uciekłbym. Gdziekolwiek, byle jak najdalej od stolicy.

Akademia nosiła imię na cześć pierwszego króla i największego bohatera królestwa. Aleksander Yora Tars to postać legenda, o której można pisać grube na tysiąc stron tomiszcza. Jak najbardziej napisano i każda z nich to tutaj lektura obowiązkowa.

Budynek był ogromny, nie tak duży, jak pałac królewski czy katedra. Nie należał także do nazbyt urodziwych czy imponujących. Jak na dłoni widać było, że architekt kochał się w prostocie i minimalizmie.

Przed bramą stała na baczność dwójka wartowników. Byli młodzi, dopiero później dowiedziałem się, że oni też są uczniami akademii. Każdy z nim miał muszkiet, szable przy pasie oraz pistolet. Stali na baczność, nie rozmawiali, a ich twarze wyglądały jak pozbawione emocji maski.

Instynktownie schowałem się za obszerną spódnicą pani Molly Shane. Opiekowała się mną od zawsze. Moje przywiązanie do niej tylko się pogłębiło po śmierci matki.

- Już paniczu! – skarciła mnie. - Proszę, zachowuj się jak na człowieka twojego statusu, przystało. Szlachetnie urodzonemu nie wypada chować się za kobiecą spódnicą.

Nie chętnie, ale robię co mi, każe. Zawsze to robię.

Molly podchodzi do bramy i wyjmuje list. Mówi do nich kilka słów i zaraz jeden z nich prowadzi nas do gabinetu dyrektora. Tam siedzę obok opiekunki. Staram się za bardzo nie wiercić, kiedy ona prowadzi rozmowę.

Dyrektor to wysoki dobrze zbudowany mężczyzna. Ma pięćdziesiąt lat, ale nie wygląda na tyle. Jedyne co go zdradza to już prawie całkowicie siwe włosy. Nazywa się Strass i małemu ignoranckiemu mnie to imię nic nie mówi. Nie zdaje sobie sprawy, że siedzę naprzeciwko pierwszego miecza w królestwie. Niepokonanego szermierza, którego umiejętności opiewane są w pieśniach.

Dziesięcioletni ja myśli tylko o tym, że chce z powrotem do domu, nad morze i że śmierdzi tu tytoniem.

Rozmowa nie trwała długo, szybko dyrektor wyznaczył nam jednego z uczniów by, oprowadził nas po uczelni. Był nim piętnastoletni chłopak, bardzo wysoki i chudy. Miał czarne jak smoła włosy i równie ciemne oczy, ale dobrze mu z oczy patrzało. Ubrany był w żółty mundurek szkolny.

Przez całą naszą wycieczkę buzia mu się nie zamykała. Był bardzo gadatliwy, opowiadał nam o patronie szkoły, o nauczycielach. Oraz wszystkich innych rzeczach. Wpuszczałem jego wypowiedzi jednym uchem, a wypuszczałem drugim. Wzrokiem cały czas wypatrywałem Gerarda. Nie widzieliśmy się cały rok, tęskniłem za nim, w domu byliśmy nierozłączni.

Zauważyłem go na placu ćwiczebnym, grał w piłkę z innymi chłopakami. Wszędzie rozpoznałbym te wściekle rude pukle włosów, znak rozpoznawczy naszego rodu. W pierwszej chwili miałem zamiar do niego krzyknąć i ruszyć biegiem w jego stronę. Jednak żelazne spojrzenie pani Shane usadziło mnie na miejscu.

Później się z nim przywitam.

Caleb, tak się nazywał nasz przewodnik, po dwóch godzinach łażenia i opowiadania w końcu zabrał nas do dormitorium. Wtedy też znowu odezwał się we mnie strach. Nie chciałem tu przyjeżdżać. Pragnąłem zostać w domu, z rodziną i przyjaciółmi.

A teraz byłem jak samotny statek na środku oceanu. Kilometry od suchego portu, zdany tylko na siebie i niebiańską łaskę.

Jako dziesięciolatek miałem skłonności do wyolbrzymiania.

Pokoje były dwuosobowe. Skromnie umeblowane, piętrowe łóżko, jedna szafa i dwa biurka do nauki.

- Straszne, prawda? – Caleb uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. - Nie bój się! Jestem przekonany, że błyskawicznie wypełnisz tę przestrzeń. A kiedy dostaniesz współlokatora to, zaczniesz tęsknic za wcześniejszym porządkiem.

To dobry człowiek, od razu zapałałem do niego sympatią.

- Właśnie – odezwała się Molly. - Z kim panicz będzie dzielił pokój?

Chłopak wyciąga z kieszeni kartkę.

- Pozwoli pani, że sprawdzę – spogląda na zawartość kawałka papieru. - Samuel Sexo Lock. Jest to najmłodszy syn królewskiego skarbnika.

Pani Molly kiwnęła głową z aprobatą.

- Tak, sądzę, że jest to odpowiednia partia do dzielenia pokoju z paniczem. Bardzo dobrze, mój pan będzie zadowolony.

- Zjawi się dopiero za tydzień, idealnie na początek nowego roku. - Caleb spogląda na mnie. - Na razie będziesz miał pokój cały dla siebie. Nawet nie wiesz jak ci, zazdroszczę. Dobrze bym zapłacił, by być na twoim miejscu chociaż przez dzień.

- Na razie podziękujemy za pańską pomoc. - Odzywa się moja opiekunka. - Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale czy mógłbyś nas zostawić na chwilę samych?

Kłania się.

- Oczywiście, pozwolę sobie poczekać na zewnątrz.

Kiedy zostajemy sami Molly siada na łóżko i klepie miejsce obok siebie. Siadam, jestem smutny i przerażony.

- Jak się czujesz? - pyta mnie. Milczę, a ona nie naciska, czeka cierpliwie na moją odpowiedz.

- Źle. Chce do domu – szepczę, choć się staram to czuję, że po policzkach płyną mi łzy. - Nie podoba mi się tutaj. Całe miasto śmierdzi.

- To standardowe zapachy cywilizacji, u nas też występują.

- Ale my mamy morze! - piszczę.

Opiekunka delikatnie bierze mnie w objęcia. Wtulam się w nią. Teraz łzy płyną pełnym strumieniem.

- Tak, my mamy morze. - Odzywa się spokojnie. - Wiem, że jest ci ciężko. Z dala od przyjaciół i domu. Jednak czy o czymś nie zapominasz? Jest tu też Gerard, na pewno się o ciebie zatroszczy.

Jej głos jest spokojny, wręcz kojący. Z trudem przestaję płakać. Odsuwam się i wyjmuję z kieszonki chusteczkę.

Próbuję się ogarnąć lecz jest to trudne.

- To wszystko wina ojca – mówią z nieukrywanym gniewem. - Wysłał nas tutaj, bo nie chce mu się nami zajmować! Woli pilnować garnizonów i rybaków, a nas ma…

- Pawnie Septimusie Lonsie! - Głos pani Molly przecina moją wypowiedz jak miecz katowski głowę skazańca. - Przestań wygadywać głupoty, ale to już! Wasz ojciec kocha was z całego serca, dla tego zapewnił wam edukację w stolicy. Dzięki temu nie tylko uzyskacie najlepszą możliwe wykształcenie, ale też wyrobicie sobie znajomość. To bardzo ważne.

Milknę, jest mi wstyd. Nie dlatego że źle się wypowiedziałem o ojcu, ale że zdenerwowałem panią Molly.

- Przepraszam – mówię.

- Wybaczam. Pawn – jej głos jest miętki, bardzo czuły. - Posłuchaj mnie, bo mam ci ważne rzeczy do powiedzenia, zanim będę musiała odejść.

Krzywię się jak poparzony. Od początku wiedziałem, że ze mną nie zostanie, że będzie musiała wrócić. Jednak wiedzieć, a usłyszeć to dwie różne rzeczy.

- Podczas twojego sześcioletniego pobytu tutaj spotkasz wiele osób. Zdecydowana większość z nich będzie szlachetnie urodzona. Sprawy w stolicy wyglądają inaczej i pewne rzeczy są od ciebie oczekiwane.

W domu nikt się nie dziwił się, że dziecko hrabiego bawi się z dziećmi kupców, czy rzemieślników. Tutaj to nie przejdzie, jesteś synem arystokraty i musisz tak się zachowywać. Pamiętasz, czego cię uczyłam od małego?

Kiwał głową.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • krajew34 13.11.2019
    Parę powtórzeń, szczególnie słowa "był", rzuca się to najbardziej w pierwszym akapicie. Tylko jedno mi się nie zgadza, może historia nieprawdziwa, ale gdy używano rusznic, nie było jeszcze bagnetów. Użyto ich dopiero, gdy pojawiły się muszkiety. Zważywszy, że rusznice trzeba było ustawiać na podporach i raczej nie było gdzie zawiesić na nich bagnet. Sugerowałbym albo zmiany na muszkiet, albo broni białej. Całość ciekawie się czytało, nie zauważyłem istotnych błędów. Pozdrawiam.
  • OttoV2 13.11.2019
    Dzięki, poprawię.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania