Wolność opleciona drutem kolczastym

Epizod z życia Marysi Nowak

 

Halt! Te słowo krzyczy cały czas w mojej starej głowie. Halt! Tak gestapowiec, niejaki Kurt zatrzymał mnie w naszym domu, gdy próbowałam wyskoczyć przez okno. Złapał mnie za rękę-szybki był! Był to wieczór czerwcowy koniec dnia, trzeci rok tragedii Polaków i Żydów.

Byłam wtedy młodą dwudziestą czteroletnią dziewczyną, łączniczką w „ZWZ” później „AK”. Dawne tragiczne dzieje, a dzisiaj -żyję! Jestem starą kobietą, samotność to mój brat moja siostra. Tylko w mojej głowie szum przeżyć tak realnych a tak odległych. Nazywam się Marysia Nowak z domu Pieńkowska. Urodziłam się w Płotczynie na Podlasiu, zdaje się w czwartek, rano chyba. Moja matka zaraz po porodzie zmarła. Ukończyłam szkołę. Biegle znałam język niemiecki, na moje szczęście jak się okazuje, ale o tym później. Postanowiłam opowiedzieć splątaną historię drutem kolczastym.

Wtedy wyskoczyć przez okno usiłowałam, ale gestapowiec prawie wyrwał mi rękę. Cisnął mną o podłogę. Leżałam koło ojca Mariana na podłodze, w tym czasie szubrawcy w długich skórzanych płaszczach plądrowali nasze mieszkanie. Jakiś donos „osoby życzliwej” musiał nas sprzedać. Ja i mój tata byliśmy w ZWZ jak napisałam wcześnie. Ja byłam łączniczką i wypełniałam karty meldunkowe po niemiecku, a tata drukował ulotki i blankiety różnych podrobionych pism. Tamtego wieczoru zabrano nas na pakę ciężarówki i wywieziono do Ostrowi, a później na Pawiak. Pół roku trwało śledztwo. Mojego tatę widziałam tylko raz. Był cały zakrwawiony, wyszeptał tylko Kocham cię Marysiu. I tyle z widzenia, strażnik zabrał mnie,a mój ojciec został sam na klepisku celi. Nie wiedziałam wtedy co się działo później z nim. W trakcie brutalnego śledztwa szkop wykrzyczał że mój ojciec wyszedł przez komin w Treblince. Zatkało mnie i jeszcze bardziej się zaparłam i nic nie mówiłam ani słowa. Byłam tak zbolała z pobicia, czułam się szmatą w tamtej chwili. Jeszcze tego samego dnia znalazłam się z innymi w ciężarówce. Cóż to za miejsce? Pytałam się w duchu sama siebie?

Tamtego miejsca nie zapomnę nigdy. To nie miało prawa się dziać ta bestialska droga zaczynała się w wagonach kończyła się w kominie. Straszne.

Poustawiali nas w jednym szeregu. Prawie sto osób. Wysoki szkop oficer z lekarzem przy boku i adiutantem swoim pokazywał palcem na nas. Wskazał i na mnie.

-Kto jest lekarzem? Zapytał się. Wystąpiło chyba sześć osób.

-Kto jest szewcem? Znowu zapytał się, ale nikt nie wyszedł przed szereg. Przyszło mi do głowy że to może uratować życie komuś i powiedziałam reszcie że szukają szewców, a oni dalej stali. Oficerowi odpowiedziałam po niemiecku że nie ma takiej osoby bo nikt nie wyszedł , dziwiłam się trocha mógł ktoś się zgłosić. Uratowałby się chociaż na chwilę. Podszedł do mnie ów oficer i zaczął do mnie mówić po niemiecku. Ja mu odpowiadałam płynnie też po niemiecku.

-Wystąp. Nie wiedziałam o co chodzi? Reszta pod „pod prysznic”. Wtedy nie wiedziałam co znaczy iść „pod prysznic”. Trafiłam na segregację. Buty tu, płaszcze tam złoto i inne kosztowności do skrzyń. Co się dzieje? Mętlik w głowie wszyscy mają. Wywołano mnie i kilka innych kobiet z nazwiska i tam zostaliśmy na tej sali. Nie wstydziliśmy się nagości nikt nie zważał na to. Reszta podążała długim korytarzem w kształcie litery „s”. Rozpłakałam się gdy powiedziała mi jedna z kobiet gdzie oni idą i co z nimi się stanie. Przypomniałam sobie te słowa, makabryczne słowa szkopa, który mówił o kominie w Treblince. Wtedy przeżyłam szok, tyle istnień te dzieci. Ich wzrok ich oczy przeszklone łzami które patrzyły na swe matki mówiły wszystko bez słów. Długo dochodziłam do siebie. Musiałam się wziąć w garść i próbować przeżyć. Pracowałam przy dokumentach więźniów. Pamiętam większość nazwisk. Kilkanaście razy te same imiona adresy i daty urodzenia przewinęły mi się przed oczami, zapamiętałam je. Najbardziej przeżywałam to, gdy pisałam akty zgonu. Nie znałam tych ludzi, ale czułam się podle. Ale nic nie mogłam zrobić. Sama chciałam żyć.

Obozowe życie! Wegetowanie z dnia na dzień o kawałku chleba i miska berbeluchy z robakami. Schudłam tak bardzo że moje kolana wyglądają jak dwa kije wepchnięte z dwóch stron w jabłko. Jabłko -co ja bym dała za ten owoc w tamtej chwili? Śmierć zamiast cienia za nami chodziła. Bardzo dobrze kostucha pracowała, mnóstwo istnień zabierała tu w mordowni. Pewnego dnia los był dla mnie łaskawy, wtedy wywołano mnie do komendanta, kazał mi iść z dwoma strażnikami na męską część obozu po niejakiego Knaszaka. Zaprowadzili mnie do pomieszczenia gdzie była kartoteka więźniów. Miałam znaleźć papiery Knaszaka. Wtedy po nazwiskach poznałam swoją rodzinę. Wszyscy nie żyją. Mój wujek,dziadek kilku braci ciotecznych zostali zagazowani. I znalazłam papiery mojego ojca. Podzielił ten sam los. Łza mi spłynęła po policzku i tylko to mogłam zrobić. Wzięłam papiery te po które przyszłam i poszliśmy do komendanta obozu. Dałam mu je i rozkaz o wydanie tego człowieka. Szkop popatrzył się na mnie i podszedł do telefonu. Gdzieś zadzwonił śmiał się i rżał knur jeden do słuchawki. Ja wol! Od krzyczał. Znowu rży i kazał przyprowadzić więźnia 2541. Po chwili stał ów więzień w drzwiach jak Bóg. Przystojny,wysoki o czarnych włosach zapatrzyłam się jak byk we wrota. Aż Hanz pchnął mnie kolbą w plecy, wtedy się ocknęłam. Doszliśmy do miejsca gdzie spotykają się wysokie płoty obozów dla kobiet i mężczyzn. A na końcu brama, a za bramą wolność. Z automatu kierowałam się w stronę mojego obozu, ale nie! Szkopy z kierowali nas ku bramie. Mnie i Staszka bo tak miał na imię. Co się dzieje? Brama rozwarła się na obie strony.

Głos po niemiecku- macie trzydzieści minut na oddalenie się od obozu. Po tym czasie zaczynamy pogoń za wami. Nie macie szans, ale jeśli wam się uda będziecie wolni. Nasze pieski mają dobry węch, a że wasz zapach jest intensywny no sami wiecie...Tego rżenia jak świnia nie zapomnę.

W nogi!-krzyczał Staszek. Musiałam się trzymać jego, jakoś czułam się przy nim bezpieczna. Moja kostucha znika powoli. Czym dalej,a czym bliżej wolności moja kostucha znika. Pojawia się cień człowieka w blasku słońca, które przebija się przez drzewa. Ten zapach lasu, szyszek.

Wolność!

Minęła piętnasta minuta na wolności jako takiej. Pierwsze co musieliśmy zrobić to zmyć ten odór naszych ciał. Psy miały wyczulony węch. Staw był duży, woda ciepła na szybkiego wskoczyliśmy do wody nadzy jak Pan Bóg stworzył. Wypraliśmy szybko nasze pasiaki. Nad brzegiem rosła dzika mięta. Wysmarowaliśmy się porządnie i w drogę. Ale pachniałam wtedy. Staszek też pachniał. Na chwilę przystaliśmy, aby omówić strategię. Biegliśmy prosto od bramy przed siebie. Musimy biec na południe w las. W lesie mamy większe szanse na przeżycie. Zgodziłam się wtedy bez mrugnięcia oka. Staszek był stanowczy i dowodził. Poddałam się temu.

Pogoń za nami już się zaczęła. Czas minął jaki dał nam szkop. Biegliśmy bez ustanku przez mchy zielone. Nogi miałam pokaleczone, lecz dalej biegłam za nim. Chyba zakochałam się wtedy. Brzuch jakoś inaczej mi burczał. Z głodu inaczej burczy.

Koniec drogi! Krzyczy Staszek. Wysoki klif, a na dole rzeka. Musimy skakać. Zgodziłam się na ten wyczyn. Nie wiem skąd miałam siły? Nie mogłam się poddać. Nie w tamtej chwili.

Nurt rzeki był wartki. Wzniósł nas daleko. Nasze szanse rosną. Wydostałam się na brzeg. Wycieńczona głodna ukryłam się w gęstej trawie pod dziką różą. A wtedy kwitła. Pachnący sen wtedy miałam. Hmm...

Obudziłam się w nocy, po cichu szepcze.

Staszek, Staszek!? bez odzewu. W oddali strzał pojedynczy huknął. I cisza. I znowu strzał, poszła seria z ckm-a. W uszach słyszę szczekanie psów rozjuszonych przez szkopów. Co raz bardziej donosi nocne powietrze głos i śmiech niemieckich oprawców. Co raz bliżej są, czuję ich oddech i mlaskanie ich gęb. Bóg mi tą różę chyba posadził, bo rośnie i pachnie że nosy psiaków głodnych mojego mięsa nie wyczuli. Zgłupieli. Plus dla mnie.

Chwilę odczekałam. Pomyślałam że oni udali się na południe brzegiem rzeki, a ja biegnę na zachód. Wtedy oddalimy się od siebie na znaczną odległość. Wtedy przyszła mi do głowy myśl o Staszku. Najprawdopodobniej wydostał się po drugiej stronie rzeki. Dlatego nie jesteśmy teraz razem. Tak wtedy pomyślałam. Pocieszałam się tym że żyję. Biegłam tak przed siebie aż wybiegłam na polanę. Na końcu widać było dom. Cofnęłam się do lasu. Obeszłam lasem polanę. Księżyc oświetlał mi drogę, byłam widoczna jak na dłoni. Na sznurku wisiały ubrania nie wiem czy męskie czy damskie nieważne. Przebrałam się w pośpiechu. Napiłam się wody z beczki pod domem. Musiałam wejść do domu. Padałam z głodu. Na stole leżała słonina z czerstwym chlebem. Wzięłam tego chleba i słoniny kawał i poszłam dalej. Zjadłam na szybko, przechorowałam to biegunką. Dobrze że znałam się na ziołach. Nie pamiętam co zjadłam ale szybko boleści ustąpili. Jakaś wioska w oddali lekko się świeciła. Bez zbędnego ryzyka obeszłam zabudowania bokiem i dalej zmierzałam przed siebie. Ale na drodze stanął on. Niemiecki żołnierz wyskoczył zza drzewa walnął mnie kolbą w głowę. Nieprzytomna byłam jakiś czas, gdy się pozbierałam leżałam na ziemi w gałęziach. Był też i Staszek. Martwy biedak był z dziurą w piersiach. Szukałam chwili nie uwagi szkopa i uciekłam. Znowu uciekam ile sił w nogach. Biegnę przez gałęzie, co i rusz walą mnie po twarzy jak bicz woźnicy w zadek konia. Uciekam czym dalej by się ratować.

Boże jeśli mi pomagasz, pomóż mi i teraz. I pomógł mi bo upadłam, zaczepiłam o korzeń nogą. Gdy tak leżałam kilka metrów dalej patrol niemiecki przechodził na pewno by mnie złapali. Opatrzność boska nad mną czuwała. Podniosłam się i biegnę dalej aż na obóz w sam środek wpadłam. Stałam nieruchoma, gdy do ucha wpadł mi polski głos. Rozmowa kilku osób, mówili po Polsku. Chłopaki za uwarzyli mnie wychudzoną dziewczynę, która stała w podartym ubraniu z wielkim guzem na głowie i pokrwawionych stopach. Skąd tu się wzięłaś. Wybąkałam że uciekłam z obozu ja i Staszek Knaszak. Znaliśmy go to nasz kompan. Odpowiedział któryś z nich i upadłam. Spałam trzy dni. Gdy się obudziłam jadłam jak szalona ale z głową. Nie chciałam znowu mieć sraczki. Dostałam leki i stałam na nogi. Ci chłopaki to grupa stu chłopa była. Rozproszona po okolicy w mniejszych grupkach. Tak było bezpieczniej. W razie wtopy kapsułka z trucizną rozgryziona zębami i śmierć. Większe szanse że nikt nie wyda swoich w razie przesłuchania. Coś organizowali, tylko nie wiedziałam co? Z biegiem czasu zaufali mi chłopcy i powiedzieli że planują atak na obóz. Ten z którego uciekłam. Byłam żądna zemsty za mnie ojca za moją rodzinę. Złożyłam przysięgę i przystałam do chłopaków. Dostałam na stan broń i kilka magazynków. Nie strzelałam nigdy, nie musiałam i umieć nie muszę. Ale nie za waham się nacisnąć na cyngiel. Nadszedł czas ataku. Byliśmy już w ukryciu czekaliśmy na sygnał. Sygnał to roztwarcie bramy i wypuszczenie dwóch osób z obozu. Szkopy mieli taka zabawę, polegała ona na coś w rodzaju polowania. Polowali aż do skutku. A ten Niemiec który rąbnął mnie w głowę to taki co dobija niedobitków. Rozproszeni w różnych miejscach w lesie. Ten sygnał roztwarcie bramy to ukłon w naszą stronę bo nie musimy forsować bramy. Trzeba zaatakować z zaskoczenia. I brama się roztworzyła. Rżącego szkopa sama zastrzeliłam. Upadł już z inna miną. Reszta poszła jak po maśle. Mały pluton chronił tylko cały obóz. Ale co zastaliśmy tam to wołało o pomstę do nieba. Dosłownie garstka przeżyła. Same ramy z kości stały i jakby czekały na nas ubrani w ludzka skórę. Wywiad nawalił. Niemcy zlikwidowali obóz. A prochy rozrzucali w lesie i orali końmi. Zacierali ślady. Ogromna konsternacja i zawiedzenie. Gdy przysiadłam nad ciałem znajomej coś mnie ukuło. Palący ból pod ramieniem. Upadłam.

Boże mój jeśli mnie pilnujesz, pilnuj dalej, a jeśli przysłałeś kostuchę niech mnie zabierze.

Obudziłam się już w szpitalu. Po paru dniach pobytu wysłano mnie do Londynu. I tam przeżyłam wojnę. Wróciłam do kraju jeszcze nie w pełni wolnego. Nigdy się nie ujawniłam. Dopiero teraz zdobyłam się na odwagę aby mówić o tym, o tych, o wszystkim co przeżyłam. Z chłopakami mam kontakt do tej pory. Większość kostucha zawołała.

Odwaga to nie bać się skoczyć w przepaść, nie myśleć czy woda głęboka, ale czy byłam odważna? Chciałam żyć.

 

Już kostucha mi nie obca. Czekam na nią.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Bogumił 10.05.2019
    Czy ten tekst to jakiś autentyk? Nawet jeśli nie to i tak dzięki za niego.
  • sasquach 10.05.2019
    Nie to mój oryginalny tekst.
  • Bogumił 10.05.2019
    I tak wygląda na autentyczne.
  • Pan Buczybór 11.05.2019
    Nie doczytałem do końca. Sama historia, choć bardzo okrojona i szybka, jest niezła, ale błędy, konstrukcja zdań. Dość słabo...
  • Canulas 11.05.2019
    Podzielam zdanie Bucza. Świetny pomysł, ale konstrukcja leży.
    Chociażby tu: "dwudziestą czteroletnią dziewczyną, łączniczką w „ZWZ” później „AK”.".

    Czasem w obliczu trudów czy też wagi tematu przymyka się oko na warstwę techniczną, ale nigdy się tego oka nie zamyka. Sporo do poprawy, ale na bazie takiej treści warto
  • konfiguracja 11.05.2019
    Hollywoodzkie naleciałości to epizod z próbą skoku przez okno podczas zatrzymania, wypuszczenie więźniów z obozu, przerzut bohaterki do Londynu, wątek miłosny... ale próba dźwignięcia tematu zasługuje na uznanie. Mankamentów zapisu sporo. Na tle bzdurnych zwierzeń zalewających portal - tekst z fabułą i jakąś tam (pobieżną) charakterystyką postaci pozytywnie się wyróżnia. Plusem również oddziaływanie na emocje czytelnika.
    Cztery (z minusem).
  • sasquach 11.05.2019
    Dziękuję za komentarze. Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania