Poprzednie częściWroty (rozdział I)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wroty (rozdział II.)

II. Kraina jeńców

"Nic się nie da zrobić"

"Pani zdurniała?"

"To jest padlina, trzeba do utylizacji oddać"

- to najczęściej słyszała od lekarzy Marzena. Niektóre pielęgniarzyce zbywały ją już na początku, odmawiając rejestracji "konkubenta" w wiadrze. Jeszcze więcej - chciało wzywać policję, podejrzewało szukającą pomocy, niezaradną i zrozpaczoną kobietę o okrutne morderstwo plus zbezczeszczenie zwłok, a kto wie, czy nie kanibalizm.

Bo coś za mało mięsa, jak na człowieka... Zmieliła go i - czego nie dało się upchnąć do wiadra - zeżarła! Prawdziwy Karl Denke w spódnicy!

Łapiduchy odmawiają ratunku, zdruzgotany Marek chyba popadł w jeszcze większy obłęd, rodzice Marzeny, a nawet jej dzieci nie wierzą w historię z wrotkami, moi - odchodzą od zmysłów, zgłosili na policji zaginięcie syna, rozklejają po drzewach i tablicach ogłoszeń rozpaczliwe obwieszczenia, poważnie myślą o wystąpieniu w "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie", a ja mam niedługo rozmowę o pracę (nie byle gdzie, bo w okolicznym Ridel Markecie) - i coś mi się wydaje, że raczej się na nią nie stawię. A jeśli nawet - nie będzie to sensu stricto rozmowa, bo i jak tu gadać, gdy żuchwa ciągle leży pod "Skocznią", umknęła uwadze Marka i jej nie wziął...

Jeśli nie dostanę roboty w lokalnym oddziale największego w kraju marketu z RTV i AGD - trudno. Nie będę się dziwić, ani tym bardziej mieć za złe rekruterowi, jeśli na stanowisku sprzedawcy nie zatrudni wiadra pełnego zmielonych zwłok. Stałem się niewyględny i niekomunikatywny, nie doradzę, jakie kino domowe, czy lodówkę wybrać. W służbowym uniformie również nie prezentowałbym się szczególnie dobrze.

Taka kupa mięcha nie wzbudza zaufania może nawet bardziej, niż obdziarany od stóp do głów facet o wyglądzie kryminalisty.

Nie powierzysz swoich ciężko zarobionych złotówek w ręce kogoś, kto zamiast rąk ma kilka litrów brei.

Przyjdzie mi chyba skończyć na bezrobociu, bo nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek na świecie chciał zatrudnić kogoś takiego jak ja. Ciekłego sprzedawcę.

Od ciągłego stania w lodówce nabawiłem się kataru, ale nie przejmuję się, bo nie mam nosa.

Godzinę temu Jacuś, złośliwy gówniarz, chciał nadebrać trochę mnie, już-już wsadzał łyżeczkę. Na szczęście Marzena w porę dostrzegła, co się święci, uchroniła synka rzed przyszłą traumą (kto tak naprawdę chciałby się dowiedzieć, że ileś tam lat temu, będąc dzieckiem, nadżarł człowieka, w dodatku niedoszłego ojczyma? Taka hiobowa wieść wpędziłaby w najlepszym razie w alkoholizm. W najgorszym - spowodowałaby siakieś psychopatyczne zmiany pod deklem; mimowolny kanibal uznałby się albo za nadczłowieka, albo/i potwora. A to gorsze od poczciwego chlańska).

W trzecim tygodniu mojej lodówkowej niedoli, do chałupy, po głosie słychać, że podekscytowany jak diabli, wręcz w ekstazie, bez pukania wpada Marek i wykrzykuje:

- Jest! Żesz w mordę dymany - jeeest!

- Co? Co ma być? Odwaliło już dokumentnie? - zdenerwowana Marzena odrywa się od kolejnego odcinka Rodzinki.pl.

- Opatentowałem! Znaczy... opracowałem urządzenie! Deszatkujące, do zmiany formy scalenia bytu... cofnięcia fragmentacji... - jąka się, stawia jakąś maszynerię - z tego słyszę przez drzwi lodówki - w pokoju obok telewizora.

- Prawdziwy wehikuł czasu, aparat Frankensteina do ożywiania ludzi. Choć on nie umarł. Gdzie jest?

- A gdzie ma być? W wiadrze.

- Bliższa lokalizacja - cedzi przez zęby, ciągle ekstatycznym tonem, coraz bardziej podenerwowany wynalazca.

- W lodówce. Ale nie dotykaj...

- Niby dlaczego?

- Nie pamiętasz, co mu zrobiłeś? Przez ciebie, skurwysynu... - wściekła Marzena rozpoczyna litanię. Przez dobrych pięć minut wyczytuje Markowi wszystkie grzechy Boga i całej ludzkości, od zarania dziejów. Niemal oskarża go o bycie wężem, który uwiódł biblijną Ewę, sprowadzenie potopu, z którego ocalała jedynie arka pełna zwierzyny i Gilgamesz, pardon - Noe z rodziną.

- Cofnę to, odwrócę, wy-le-czę go! - zarzeka się Marek, prawie pomówiony o pomieszanie ludziom języków, przez co nie skończyli budowy takiego jednego wieżowca, nie pamiętam nazwy, Babel, czy Sears Tower.

- Taaa, już to widzę! Wypierdalaj!

Do awantury włączają się rodzice Marzeny, we trójkę usiłują wyrzucić na zbity pysk mordercę-natręta, kanibala-nekrofila, co przylazł z jakimś ustrojstwem, żeby znęcać cię nad żywymi (sic!) zwłokami niedoszłego męża i zięcia.

Obudzone wrzaskami najmłodsze dzieci zaczynają płakać, co dodatkowo rozjusza ich matkę. W Marzenie budzi się lwica broniąca młodych, rodzinnej pieczary. Niemal rzuca się z pazurami na Marka, żeby mu wydrapać oczy. Gdy oślepnie, będzie bezbronny jak niemowlę.

Poszatkuje się go wtedy na drobniuśko, odpłaci pięknym za nadobne. Poczuje, zwyrol jeden, na własnej skórze, jaka to przyjemność być startym na mięsny przecier.

Marek nie ma zamiaru ustąpić, ciągle powtarza, że " będzie jak nowy, Paweł, no uwierz, do kurwy nędzy".

Wreszcie ta wariacka mantra przynosi skutek: Marzena i niedoteściowie kapitulują. Może, ale tylko na kilka minut, nie dłużej, podłączyć ustrojstwo do wiadrocielesnego mnie. Bezpiecznie ma być, z zachowaniem wszelakich środków ostrożności, poszanowaniem przepisów BHP. Wiadro z piaskiem ma stać w pogotowiu.

Jakby coś sie, nie daj, Boże, zaczęło dymić, palić, lub choćby skwierczeć - ma natychmiast odłączyć machinerię, stłumić w zarodku rodzący się pożar.

- Jeszcze kineskop.

- Co?

- Z telewizora - Marek bez pytania łapie stojącego w kącie izby, dość wiekowego soniaka, zestawia ze stolika.

Marzena, oczywiście, znowu wpada we wściekłość. Bo serial niedooglądany, bo taki kineskop przecież może strzelić, a wybuch - rozerwać chałupinę, poza tym - co on znowu odpierdala, ubzdurało mu się, że rozkręci, zniszczy jedyne okno na świat? A potem - co? Z czego ona i rodzice będą wiedzieli, co się dzieje, czy rząd się nie zmienił? Na czym dzieci będą oglądać bajki?! Na nowy - nie stać, a bez telewizora - jak w zakonie klauzurowym.

Odbija debilowi, daj takiemu rękę, to cię razem z telewizorem zmieli, poszatkuje wrotkami...

Marek stara się uspokoić trajkotkę, spokojnie tłumaczy, że o co ta cała wojna - o złom, elektrośmieć? Jezu, w ramach przerosin za wypadek odda jej swój, czterdziestocalowy, na całą prawie ścianę, żaden problem. To pudło jest potrzebne ze względów czysto technicznych, bo ma wspomniany kineskop. Zesztą - po skończonym eksperymencie może złożyć do kupy, niech się Marzena i jej rodzinka trzyma z tym szmelcem, skoro jest tak przywiązana.

Tu chodzi o ludzkie życie, medycyna konwencjonalna nawet nie tyle okazała się bezradna, co ślepa na mój przypadek, lekarze odmawiali zajęcia się poszatkowańcem, a on ciągle widzi nadzieję, nawet nie cień szansy. Jest pewien, że się uda, znów będę taki jak dawniej, więc czy można mu z łaski swojej nie przeszkadzać? To tylko przedmiot, martwa rzecz. Jak kamień, albo felga samochodowa.

Czym jest stary telewizor, jeśli rzecz idzie o mój powrót? Człowiek niejako będzie drugim Łazarzem, wstanie z grobu...

- Z wiadra. Z puzzli.

Błagalny ton Marka zmienia się w ślozy. Autentycznie, nie wiem, na ile szczerze, wyje jak bóbr, klęka, błaga o wybaczenie.

Moja niedoszła teściowa każe wstać, nie zgrywać pajaca. Krzyczy coś, średnio logicznie, o sekcie narkomanów, do której ten skurwysyn, Ancychryst (tak, chodzi o mnie!) ich wciągnął.

- Razem'ście go zabili, co? A teraz przyjedzie, jakby nigdy nic bandyta, morderca, bękart, czarci wymiot, pomiot, Lucyper, żeby przy rodzinie, dzieciach, razem z jej córką - teraz dobre - GOTOWAĆ KOMPOT NA LUDZKIM MIĘSIE I KOŚCIACH. I co mają zamiar zrobić z kineskopu - destylator do bimbru?

Gardłuje babina, że aż musztarda, masło i laska podgardlanej (o mnie nie wspominając) podskakują w lodówce. Że aż pewnie w okolicznych domach więdną kwiaty na elewacjach.

Dzieci - wyją niczym dwie strażackie syreny.

I znów spór udaje się zażegnać, nie dochodzi do eskalacji napięcia, rękoczynów (choć Mareczkowi należałoby się oklepanie ryja).

Da Vincias bierze się za rozkręcanie samograja, Marzena - za uspokajanie Sandry i Patryka.

Kabelki i druciki - glisty i małe, połyskliwe węże. Pokrętło, pewnie do sterowania napięciem, natężeniem prądu. Do regulowania wizji i fonii, wydłużania, rozciągania obrazu wywoływanej osoby (żart).

Zostaję wyjęty z lodówki.

- Ludzinę żrą... - warczy pod nosem teściowa nie do końca przekonana, że to nie tak, ciągle żyję, nikt tu nie ma zamiaru rozpuścić mojego truchła w samogonie i wypić (porzygaliby się po pierwszym kieliszku; jestem wyjątkowo nieprzyswajalny).

Marek kładzie kineskop na wiadrze. Lampa wnika we mnie, zapada się w półpłynną treść.

- Żadne elsidiki, pani Marzeno, nie mogą się równać z tradycyjnym, ciężkim... aua! Żesz kuźwa, goły drut, aż się ukłułem...

...czarno-biały byłby jeszcze lepszy, wręcz idealny, ale myślę: skąd teraz takiego wziąć? Pytałem po ludziach - nikt już nie ma. Posprzedawali złomiarzom. Zwykły, nawet nie lampowy telewizor Unitry powoli staje się białym, aua, krukiem. A kiedyś prawie w każdym domu był. Dobra, zaraz będzie próba generalna. Może się pan odsunąć? Koło pieca proszę stanąć. A najlepiej - dalej - "Wielki Elektronik" instruuje mego "teścia".

- A co może być? Pierdolnie?

- Powiedzmy.

Klik. Dziiit. I - cisza, aż w uszy, których zresztą nie mam - kłuje.

- Zajebiście chodzi, bezgłośnie. Nie zaczął wyświetlać Pawła, a to jest, kurwa, genialnie! Lepiej, niż sukces. Bardziej...

- A czemu nie może go wyświetlić? Chciałabym zobaczyć.

I znowu - litanijka, że dupku, skurwysynu, morderco...

Marek, zaaferowany kabelkami, pewnie nawet nie słyszy obelg. Ciągle dostraja aparaturę.

Czuję przepływający przez moje byłe (!!) ciało prąd. Stały, zmienny, wielofazowy. Poliamoryczny. Pstrokaty, niczym maziflora na grajborowskich domach. Prąd z Kolorado, Teksasu i Wisconsin. Prąd południowoafrykański, koptyjski, żydowski. KAŻDY. Ile określeń bym mu nie nadał - będzie o hektomiliardopaskale za mało.

Krwawą miazgą w wiadrze ze śmietnika, jaką za sprawą genialnego wariata się stałem, przenika najgenialnniejsze uczucie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Orgazm orgazmów.

Nie ma w nim nic z metafizyki, to nie - jakkolwiek pojmowany - trip, efekt działania halucynogenów, a doświadczenie czysto fizjologiczne, tyleż piękne i wzniosłe, co... kurze, świńskie, lepkie od potu, cielesne.

Ekstatyczny prądzicho nie wywołuje wizji, jest jedynie... jakby to obrazowo wytłumaczyć...

Zostańcie, po dwudziestu latach siedzenia w zatęchłym i zawilgłym karcerze, wypuszczeni wprost do wiosennego ogrodu. Rozejrzyjcie się. Wszystkie cztery świata strony umajone majem.

...e tam, zabrzmiało kiczowato.

Zemściliście się na zwyrodnialcu, który z zimną krwią zabił waszą rodzinę, a potem podpalił dom. Teraz macie drugi, przestronniejszy, leżycie w jednej z sypialni z zawalistą laską, a, niech będzie - dwiema, a po podłodze turla się odcięta głowa bandyty.

Już bliżej.

Lampa kineskopowa to swego rodzaju dildo powodujące...

...a on mi je, powolutku, wyciąga! Ledwie zasmakowałem ekstazy, przeszyła mnie strzała Amora (w tym stanie naprawdę można się zakochać! Już po sekundzie chciałoby się, by trwał i trwał w nieskończoność), a zostaje mi to odebrane. Brutalnie, bez dania racji, na chama i można by rzec - barbarzyńsko.

Każdy milimetr lampy, który mnie opuszcza, to - wiem, górnolotne stwierdzenie - pół hektara nieba mniej.

Poczucie utraty najbliższej osoby, nie dającej się zastąpić inną, unikatowej rzeczy, z którą byliśmy związani...

Marka nie obchodzą sentymenty. Robi swoje.

Kuchnia w domu Marzeny to mała Antarktyda. Momentalnie oblewa mnie zimne powietrze, w beztwarz uderza wicher.

Czarne, bezgwiezdne niebo i ja, zagubiony na odludziu. Nic nad i pode mną. Żadnych praw, zwłaszcza moralnych.

Szczątki wrzucone do przerębla - tak się czuję. Tym na obecną chwilę jestem.

- Przezajebiście. No to co - lecimy z tym koksem? - Marek włącza maszynkę i nabiera łyżkę mnie. Marzena - z krzykiem (który już raz?), że co robi?!

- Nie pojawił się na ekranie, czyli nie jest związany z obecną formą, stracony. Żeby go wyciągnąć - trzeba zastosować odwrotną fragmentację. Niech pani nie zmyli nazwa - to nie to samo, co scalanie. Nie wezmę super glue i nie będę, z zegarmistrzowską precyzją, całe lata garbił się, kurwa, nad szkłem powiększającym, składał go, sklejał. Jego duch jest wolny, nieuszkodzony. Gardzi i brzydzi się obecnym stanem, chciałby się wydostać, powrócić do dawnego ja. Wiesz pani, co trzeba zrobić? Jak w bajce o Śpiącej Królewnie: żeby zdjąć czar trzeba odpierdolić coś magicznego. Rytuał. W naszej bajce to... - Marek wlewa łyżkę mnie do urządzenia przypominającego okablowaną i oklejoną układami scalonymi, zelmerowską maszynkę do mięsa. Elektryczną.

- Czary są na prąd. Zawssze. Zapamiętaj to sobie, a będzie ci się lepiej żyło. Nie raz wspomnisz...

- Nie pierdol! Dziuuuuuudth! - moje szczątki zostają powtórnie poszatkowane.

Łycha po łyże, Marek przelewa mnie do... a, daruję sobie określanie czegoś, co ma więcej latek, niż ja i w przeszłości służyło do mielenia mięsa. Bynajmniej nie ludzkiego.

- Tutaj patrz! Będzie wychodzić... - (de)konstruktor pokazuje podłączony do urządzenia nylonowy worek.

Stara śpiewka: Marzena klnie, jej rodzice się śmieją. Matka docina, że "uważaj, zaraz robot urodzi Pawła". Że wariaty z nas, dopalacze pozżerały młodym mózgi i takie są tego efekty.

...ostatnia łyżka.

Na własnej skórze przekonuję się, że bycie urodzonym jest paskudne. Tak mitologizowane przez ludzkość przyjście na świat bardziej kojarzy mi się z wydaleniem, niż czymś, kuźwa, wzniosłym.

Zostaję wypluty, zniesiony, wyrzygany do worka.

Ja pokryty różową, kleistą wydzieliną. Ja poprzestawiany, bo Mareczkowi zapomniało się, że na enduro-śmietniku była poza mną jeszcze jedna osoba, z którą się zderzył. I którą pochlastało.

Rozprostowuję pierwsza lewą dłoń. Jedenaście kikutów palców.

Druga. Wydaje się być w porządku. Gdyby nie ten nos na nadgarstku...

Pierwszy oddech zmartwychwstańca. Zastanawiam się, do czego w przyszłym, kalekim życiu przydadzą mi się umiejscowione w garbie, dodatkowe płuca.

Dotykam twarzy. Chyba nie jest najgorzej, ale dlaczego nos oplatają jelita?

Nogi - też są. Para niemal kompletnych nóżek zakończonych stopami. Są nawet kolana!

...szkoda tylko, że wszystko - na wspomnianej twarzy...

Żeber i "nóg właściwych" - brak, ale trudno się dziwić, w końcu materiał na mnie był niekompletny. Maszyna poskładała potworka z dostępnych części. Z próżnego i Salomon się nie nachleje. Nie można mieć pretensji do mechanika, że jeśli dostarczycie mu blok silnika i tylny błotnik beemki - na drugi dzień nie wyjedziecie kompletnym i zatankowanym do pełna autem. Tego typu cuda zdarzają się wyłącznie w druga stronę: można jedynie trafić na złamanego chujca, który oszabruje wam samochód. Merlina od znikających części.

Moje drugie narodziny są w zasadzie bezbolesne (jakie były pierwsze?), tworzę się po prostu z przeszatkowanej drugi raz miazgi, formuję w niehumanoida, człowieka a'la Picasso. Kubistycznego potwora.

Krzyk matki, jak to podczas porodu. Z tą różnicą, że tym razem wrzeszczy matka Marzeny. I ojciec. Ona sama. I dzieci - też.

Zamiast orkiestry grającej na dzień dobry coś podniosłego, wita mnie chór torturowanych ofiar Inkwizycji, więźniów katowanych w podziemiach Łubianki. Dusze potępione, straceńcy wysłani na pewną śmierć mogą tak wyć...

Skowyczą, wilcy, wilkołaczyce, ale nie, żeby mni przestraszyć. Przeciwnie: zdjęci zgrozą, zszokowani zapominają ludzkiej mowy, włącza im się w głowach zawodząca i monotonna piosenka z gatunku disco atavismo.

Najbardziej przerażona jest - co zrozumiałe - Marzena. Pewnie, gdy zacząłem gramolić się z przeklętego wora, przez pierwsze sekundy była przeszczęśliwa - że tak! Odzyskała mnie! W biednej, grajborzewskiej chatynce, niczym ponad dwa millenia wcześniej w stajence, przychodzi na świat ktoś wyjątkowy.

A tu - horror na jawie, a nie powtórka z Biblii. Cud - oczywiście, miał miejsce, ale do diabła - to cud wyrodny, psychopatyczny, zmutowany, obleśny i tak, kurwa, wstrętny, że patrzeć się na jego owoc - trzydziestoparoletnią dziecinę (bożą? Raczej diablą!) nie chce.

Cud przeterminowany, zgniły w nieotwartej puszce, przeleżany w magazynie.

Nie - to antycud, drwina jakaś, istoty, czy istot wyższych, chamskie i szczeniackie nabijanie się z tragedii Pawła.

CO TO DO CHOLERY JEST?!! - czytam z wybałuszonych oczu Marka. On też nie przewidział takiego obrotu sprawy, zresztą - kto ma doświadczenie, jakiekolwiek, w ODMIELANIU ludzi, czy innych form życia, choćby pierwotniaków?

- Cz... cześć - rzuca blado półgłosem. Odstępuje krok dalej. Następny. I jeszcze.

- Próbowałem go ściągnąć, odkręcić reakcję... kurwa, prekursorstwo, w trzy tygodnie skonstuowałem cud-machinę, o działaniu której sam głowno wiem. Coś tam się słyszało o odczynianiu czarów, więc chciałem spróbować... doświadczenie na zwłokach, poszukiwanie dusz kineskopem... miałbym Nobla z medycyny w kieszeni, a tak...

- Czrzieźć - odkasłuję tymi mniejszymi ustami.

- To... żeby wrócił... Postawiłem sobie za cel, że albo wywołam, sklecę, albo... sam nie wiem, co. Ale coś złego se zrobię. Jest... jest... to on - plącze się Marek. Mówi w przestrzeń, do nikogo. Wyjce nadal wyją.

- Pracowałem nieraz dwadzieścia cztery na dobę, żeby wrócił. Opierałem się na bzdetach Crowleya, słuchajcie, czytałem w necie grymuary, inne szarlatańskie głupoty... Najwięcej dały - nie uwierzycie - filmy z serii "Pogromcy duchów". To na nich bazowałem tworząc... choć to amerykańskie komedie dla dzieciaków - najwięcej z nich wyniosłem... Czas naglił, nie zostałeś zamrożony, a w lodówce jak to w lodówce - mięso wiecznie leżeć nie będzie... Chciałem cię wyssać z pieprzonego wiadra, zanim się zepsujesz. Szedłem po omacku, jak pijane dziecko we mgle. Pomyślałem, że jak się larwy zalęgną - to już ostateczna kaplica, nie ma nadziei. Pochowałbym cię w lepszym... przelał do nowego... obok grobu twoich dziadków byś leżał... wiem, gdzie to...

- Zhamnij juś się. Thak phiepszisz, zhe w całim Hrajborowje kwjaty na ścjankach wjędną... Mharzena - cisio, thoż to, kuhwa, ja... - próbuję mówić łagodnie, ale aparaty gębowe są rozstrojone, działają jak chcą. Ledwie panuję nad wypowiadanymi słowami.

I teraz - nagła wolta, backflip zakończony wywaleniem się na plery i strzaskaniem kręgosłupa.

Pan Jan, ojciec Marzeny mówi nagle coś, czego bym się po tym poczciwym - jakim się wydawał - starszym panu nigdy nie spodziewał.

- To czort! Wysrałsia z Pekła. To ny czołowik...

Podbiega do kredensu, ze stojaka wyciąga najszerszy, kuchenny nóż.

- Te, Ukhainiec - toż to ja...

- Tato, przestań!

Wrzask. Że nie ja, a Belzebub, czort wym szczo wylizło z myszka, nawet ny howoryt' jak Pawieł...

Dzieci ciągle zdzierają gardła. Atmosfera robi się naprawdę nie do zniesienia. Janek jeszcze nie startuje do mnie z kosą, ale naprawdę niewiele brakuje.

- Gdzie shamochód?

- Bezpieczny. Nie będę przeciez jeździć, jak nie umiem... - uśmiecha się Marek. Znów jest poza sobą, w innym wcieleniu. Wypadł z gry i jego miejsce zajął przypadkowy cwaniaczek z ulicy, nieznajomy chuligan.

- Boże, Paweł, teraz absolutnie szczerze - to ty, czy nie ty?

- Telewyzur skruczuj! - pan Jaśko rzuca się w końcu z gębą do Marka.

Gniazdo wściekłych, płonących pszczół, ulepione z gorącego tłuszczu jaskółki kołują pod sufitem. Coraz mniej powietrza, niedługo będziemy oddychać rozrzedzoną... próżnią.

Rozgorączkowane głowy, w których chlupie wrząca oliwa. Każdy mówi swoje, nie słucha odpowiedzi na pytania i zadaje je jeszcze raz.

Dzieciaczki obrzucające się kamieniami. Kto pierwszy nie wstanie - wygrywa babkę z błota, narysowane patykiem na piasku wrotki i pocałunek Marzenki z grupy starszaków.

Czworo osób (nie licząc dzieci), a jakby echo odłowiono z lasów w całym powiecie i wypuszczono z klatek pod Grajborzewem.

Każde krzyczy co innego, powtarza się, ciszej i cieszej. Nie rozumieją się, nie mają zdolności komunikacji.

Taśmy z nagraniami cudzych głosów i ciągle wciśnięty przycisk replay.

Katarynki dzwoniące pomyloną melodię. Nuty nie na temat.

- Thak, Mahrzenkho, tho ja.

- Skręci pan ten telewizor, jak obiecał. Albo odda swój.

- To czort!

- Nhic mi nhie jhest. Psychicznje. Niejheden ghorzej by znjiósł takje pjerjepały.

- Uspokój dzieci.

- ...pierwszy raz wywołałem ducha...

- ...i od razu wyszedł Quasimodo. Lepiej niech nie będzie drugich.

- Co poszło nie tak?

- Demon wyszof z myszka...

- Tham był chłopakh. Nastholatekh. Posiekhało nas obu, a thy...

- ...ubyty treba, bo pozaryzaje... zakuse wsich...

- ...Boże, naprawdę? Musiałeś go wchłonąć. Zaanektować. Nabrałeś jego cech fizycznych... Źle powiedziane. To bardziej tak, jakbyś rozerwał go i powtykał sobie jego części ciała, na chybił - trafił. Kosztem zdrowia, wyglądu, sprawności...

- Wjem, kuhwa, nje jestem duhny!

- ...nie płacz, kochanie. Chcesz misia? O - idzie do ciebie mi-siu-lek... (to nie do mnie).

- Zabyraj dity i wtykajmo.

- ...parę razy się przejechałem, co będę ściemniał. Zawsze to jedno doświadczenie więcej. Spoko furacz.

- Theraz nikt thak już nje mowi, hje, hje.

- A spróbowałbyś stanąć? Na momencik tylko. Zobaczyłbym, czy nogi mogą unieść twoją masę.

- Na pierwszy rzut oka widać, że nie.

- Skąd wiesz, mamo? Badałaś, że takaś pewna?

- Za krótkie i koślawe. Nie ma szans.

Zanim zdołałem zderzyć się z własną myślą, dopuścić do głosu rozsądniaka w smokingu i futrzanej czapie, który, załamując spracowane ręce, krzyknąłby: "Nie rób tego!", ja - na tę chwilę bardziej szalony od Marka, któremu po sekundowym piku powrócił na właściwe miejsce rozum; nie przejmując się, że ani czas, ani tym bardziej miejsce, bo szok w nas, zgroza, bo "teść" - potencjalny morderca - ciągle stoi z nożem, wreszcie BO DZIECI, choć cą lulane, tulane, miziane, aaakotkidwane (!!) - ciągle nie śpią... robię nura do przodu, skłon i staję na tych rzekomo krótkich i niewydolnych nogach-balastach, odroślach nogawych, kikutach giropodobnych.

Idę parę kroków w stronę Marka.

Dopiero gdy będę w połowie drogi dotrze do mnie, że poza jednym butem bez pięty i resztkami skarpety na drugiej nodze - jestem kompletnie nagi, a moje - zmaltretowane, jak i reszta ciała - wędrówką dusz klejnoty błyszczą w świetle słabej, kuchennej żarówki.

 

III. Hamburger z silnikiem Wankla...

 

...haubica pierogostrzelna, kuchenka mikrofalowa z funkcją wypiekania bieżnika na łysych oponach, czy mikroskopijna myjka do erytrocytów - takie, albo/i jeszcze głupsze wynalazki przychodzą mi do głowy (głów?) słuchając pseudotechnicznych, okultysiarskich, czarownicych wykładów Marka.

Od dwóch dni głowimy się, jak wespół w zespół, mnie naprawić.

Myślowo? Miałbym się skoncentrować na tym, że jestem Paweł, powtarzać sobie w myślach Pa-weł, Pa-weł, zdominować, strawić resztki obcego chłopaka.

Bzdety, sajens fykszyn, łysenkizm.

Wreszcie, podczas już nie burzy, ale sztormu mózgów uradzlilśmy, że nie będzie skuteczniejszej metody leczenia, niż... ponowne przemielenie mnie.

Przydałoby się jeszcze dorzucić brakujące części ciała, ale o tych mogę zapomnieć, bo dawno zgłły na idiotodromie, zresztą - i tak Marek, Mawet, gdyby chciał, nie miałby tam wstępu, bo po kolejnym wypadku policja zamknęła, a włodarze gminni i kościelni (!!) zarządzili natychmiastową rozbiórkę oślej moto-łączki.

Pleban i wójt wyowiedzieli wojnę Łamignacji, pierwszy ostrzegał z ambony przed nie szanowaniem daru ciała, zdrowia danego od Boga, szafowaniem życiem, narażaniem go bez potrzeby, drugi - wysłął deta by zgarnął i ekipę robociarzy interwencyjnych, by posprzątała śmietnisko.

Szkoda, że tak późno, gdyby wcześniej nie miał gdzieś, co się dzieje na terenie gminy, którą rządzi - nie doszłoby do... ech, szkoda słów.

Z braku oryginalnych części zamiennych można by podsztukować mnie zamiennnikami, odjąć rozpaczliwą próbę

Następne częściWroty (rozdział III. - OSTATNI)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania