Wrzut z autu

Przejęcie piłki w środku pola. Walka bark w bark, rywal odleciał. Podanie do najbliższego. Zgranie na skrzydło. Jeden na jeden. Ziegieda wchodzi w drybling. Szybki zwód, minięcie, biegnie dalej. Drużyna posuwa się do przodu. Kolejny rywal – minięcie. Piłka klei się do nogi. W polu karnym już gęsto. Wrzutka. Odchodząca. Walka w powietrzu. Uderzenie na bliższy słupek. Bramkarz skacze, wyciąga, zbija na bok. Przejęcie. Róg pola karnego. Stachowiak i dwóch obrońców. Zwód, przejście między nimi. Uderzenie. Wewnętrzna stopa. Silny strzał, podkręcony. Okienko. Parę centymetrów pod poprzeczką. Euforia na trybunach. Kibole czerwonych zdejmują koszulki. Pierwsze race odpalone. Kibice przyjezdnych milczą. Narasta napięcie, robi się coraz głośniej. Stachowiak – strzelec gola – robi daba przed trybuną gości. Bańka pęka. Czerwoni kontra niebiescy. Z przyśpiewką na ustach nacierają na rywali. Rozpoczyna się pojedynek na widowni. Trybuna za bramką gości zatłoczona – krzesełka, race i maczety latają pod niebo. Prezes po drugiej stronie boiska. Bezpieczny w budce razem z zarządem i ochroniarzami. Pali fajkę, pogwizduje, obserwuje. Jego drużyna wygrała. I to nawet bez łapówki. Sytuacja oczywiście się uspokaja. Czwarta liga, ale służby porządkowe na poziomie. Kilka nokautów, trochę plastiku na murawie, ale wznawiają grę. Wszystko przebiega sprawnie. Pod butem prezesa Marcinkowskiego nikt nie szczeka zbyt głośno. Zostało parę minut meczu, po tym szybka wizyta w szatni u sędziego. Ostatni gwizdek. Towarzystwo z budki powoli wstaje z fotelów. Prezes poprawia garnitur, przywołuje gońca.

— Tak, szefie? — pyta, unikając kontaktu wzrokowego.

— Wyślij Łysego i Bruzdę na rozmowę z arbitrem — Marcinkowski kładzie dłoń na barku roztrzęsionego podwładnego. — Zamiatamy tę grandę pod dywan, komisja niczego się nie dowie.

— Tak jest, szef!

— No, leć już! — prezes klepie chłopaczka po plecach, patrzy przez chwilę jak momentalnie wybiega na zewnątrz.

Łysy i Bruzda, bracia z poprawczaka, czekają przy trybunach. Korciło ich, by włączyć się do walk, ale rozkaz od szefa był jasny: czekajcie na gońca, obserwujcie uważnie tę sędziowską pizdę. Stali jak słupy soli – w środku zniecierpliwieni i podekscytowani zapachem bójki, ale na zewnątrz trzymali fason. Tak ich wytresował pan prezes, lubił się tym chwalić przy różnych okazjach, oni jednak woleli myśleć, że dał im drugą szansę i pokazał jak się zachowywać przy załatwianiu interesów. Ksywki wymyślili jednak sami, nikt nie musiał ich tak nazywać. Prywatnie i w dowodach Stasiek i Jasiek – trzeba przyznać niezbyt budzące grozę imiona, więc nowa tożsamość niejako była konieczna, by się zgrać z gabarytami. Ważna też była klarowność i łatwe skojarzenie wizerunkowe, toteż Łysy jest łysy, a Bruzda ma szramę na pół twarzy, od końcówki czoła, przez wielgachny nos i do górnej wargi – oba atrybuty oczywiście nabyte w poprawczaku, a później doprawione w zakładzie karnym.

— Panowie, panowie...! — Goniec w końcu dotarł do braci. Zatrzymał się na chwilę, złapał oddech, spojrzał z niepokojem w małe, groźne ślepka prezesowych zabijaków. — Szef mówił, że macie załatwić sprawę z arbitrem. Natychmiastowo.

Szybka wymiana spojrzeń. Łysy na Bruzdę, Bruzda na Łysego. Sygnał nadany, mogą wyruszać.

— Idziemy — stwierdzają razem, przechodzą obok chuderlaka przez rząd krzesełek, przeskakują przez barierki.

Do szatni doszli szybko. Robota też była błyskawiczna. Przyciśnięcie do ściany, nawet nie próbował się opierać.

— Znam zasady, znam zasady! — mówił, łapiąc oddech.

Łysy trzymał sędziego za kołnierz, podniósł go na wysokość swojej twarzy, czyli gdzieś blisko dwóch metrów.

— Puszczaj już. Niczego nie pisnę. Słowo. Puszczaj, bo umrę zaraz, a tego nie zamieciecie pod dywan.

Osiłek dostosował się do prośby. Bruzda stał trochę z tyłu, ale teraz się wysunął, stanął naprzeciw podnoszącego się z ziemi mężczyzny.

— Nasz szef nie brudzi sobie rąk czymś tak prostym jak zabijanie — Wwiercił w niego wzrok, nie chciał, żeby mu tu podskakiwał, próbował udawać, że nie słyszy. — Znamy wiele sposobów, by uciszyć kłamców. Kulka w głowę to metoda miłych gangsterów.

— A my jesteśmy profesjonalistami — dodał Łysy, stając obok brata.

Razem wyglądali jak wielki mur. Ściana nie do przejścia. Arbiter jednak wstał, ominął ich, próbując ukryć strach, wyszedł szybko z pomieszczenia.

 

***

W drużynie czerwonych – Astolfex Trapex Piekiełko Mława – był jeden zawodnik widmo. Michał "Gruby" Jaskowiak. Sprowadzony w letnim okienku, w tym sezonie zero minut, rzadko nawet pojawiał się na ławce. Na treningi przychodził sporadycznie, zwracano uwagę na jego chorobliwą nadwagę. Na papierach przed rozpoczęciem rozgrywek wyglądał w porządku, miał być uzupełnieniem kadry, ale nawet nie spełniał tego zadania. Wiadomo było tylko tyle, że często rozmawiał z innymi zawodnikami. Trener zaczął coś podejrzewać, najpierw zwrócił się do Grubego, ale ten go szybko spławił. "Gadałem tylko o piwerku i kebabach. Nic więcej, trenejro" – tak się tłumaczył, kiedy ostatni raz pojawił się w klubie. Szkoleniowiec Młyński zwęszył coś podejrzanego w jego gadce i od razu zwrócił się do prezesa. Spotkali się po ostatnim meczu, po zwycięstwie z LZS Niebieskimi Szreńsk. Marcinkowski czekał na niego w restauracji w centrum miasta. Dochodziła szósta, było już ciemno, na zewnątrz ponuro i pusto. Młyński był trochę spóźniony, pogładził łysinę, rozejrzał się szybko. Prezes siedział w rogu – stolik czteroosobowy, dwa dodatkowe miejsca zajęte przez obstawę. Wąsacz jadł schabowego, popijał tanim winem, ochroniarze zadowalali się rosołem. Młyński był trochę poddenerwowany, przełknął ślinę, odsunął puste krzesełko.

— Witam, prezesie — zaczął rozmowę nerwowym głosem.

— Przejdź do rzeczy — pogonił go Marcinkowski, machając mu przed nosem kawałkiem opanierkowanego mięcha nadzianego na widelec.

— Ten cały Gruby Jaskowiak... — powiedział, poprawił okulary zjeżdżające z jego pomarszczonego nosa. — On jest jakiś nie teges, szefie. Rzadko się zjawia, nie przejmuje się grą, ale ciągle wypytuje naszych chłopców o jakieś rzeczy. Myślę szefie, że on ten tego...

— Masz szczęście, panie trenerze — odrzekł Marcinkowski, przełykając kolejny kawałek schabowego. — Jakbym sam to odkrył, uznałbym, że jesteście w zmowie i bym musiał uciszyć was dwóch. Podjąłeś dobrą decyzję, trenerze. Bardzo dobrą decyzję. Uratowałeś swoje jaja, chłopie! — szturchnął osiłka po swojej lewej stronie, a on od razu przytaknął.

— Wie pan, panie szanowny prezesie — Młyński uśmiechnął się trochę, pot spływał z jego twarzy, dłonie, które trzymał pod stołem tańczyły w dziwacznym, stresowym pogmatwańcu — ja pana bym nigdy nie oszukał. Ja... mi też zależy na awansie, na pana sukcesie...

— Swój z ciebie chłop — Prezes się uśmiechnął, wyciągnął prawą dłoń i położył na barku przełożonego. — Który palec najmniej ci się przyda?

Bicie serca przyśpieszyło, pot spływał dalej, Młyński czuł jak zimne krople spływają wzdłuż jego twarzy, potem po szyi, za kołnierz starego dresu i białą, przepoconą koszulkę.

— Ależ panie prezesie... — Głos mu się łamał, strach plątał język. — Pan, pan... nie ma na myśli tego, prawda? Panie prezesie szanowny, ja pana...

— Wpuściłeś do mnie kreta — Marcinkowski przerwał mu stanowczym głosem, akcentując wyraźnie każdy wyraz. — Dobrze się spisałeś, kompetentniejsi od ciebie się tym zajmą, ale spowodowałeś MOJĄ szkodę. Rozumiesz? — Młyński nerwowo machnął głową. — Rozumiesz o co toczy się gra, prawda? Wszyscy pracujemy dla klubu, codziennie przelewamy krew, by coś osiągnąć, rozumiesz? A ty mi tu wpuszczasz szkodnika, nawet na niego nie zerknąłeś i on może zjeść moje plony.

— Ależ panie prezesie... — Strach już całkowicie przejął kontrolę nad umysłem Młyńskiego. Próbował coś zrobić, uciec od kary. Przez tyle lat wszystko mu się udawało, zawsze się dogadywał z szefostwem. A teraz, a teraz był na krawędzi. Marcinkowski patrzył na niego zimnym wzrokiem, dłonie miał splecione przed twarzą, łokcie na stole, pomiędzy pusty talerz, srebrny nóż i widelec. Widział to już parę razy. Siedział wtedy na miejscu jednego z tych ochroniarzy i patrzył jak niewierni podwładni kulą się na swoim fotelu, próbując przetrwać.

— Nie, nie, nie, Młyński — Marcinkowski powiedział to spokojnie, wyraźnie. — Znasz zasady. Stawisz się jutro w klubie tak jak co dzień i przyjmiesz swoją karę. To będzie twoja próba. Mówiłeś, że mnie nie zdradzisz, prawda? Przyjdziesz więc jutro i pokażesz mi swoją wierność.

Młyński już odpadł. Schylił głowę, wpatrywał się w kafelki pod stolikiem. Nie płakał, już się nie bał – wszelkie myśli opuściły jego umysł. Zostało mu tylko czekać na wyrok. Jedyne, co mógł zrobić to pokazać, że nadal jest wiernym pieskiem.

— Podaj mi telefon — Prezes zwrócił się do jednego z ochroniarzy.

Wystukał szybko numer Łysego. Znał go na pamięć.

— Gruby Jaskowiak — powiedział, wiedząc, że podwładny już uważnie słucha. — W aktach macie jego namiary. Odwiedźcie go w domu i przesłuchajcie. Powie coś lub nie, wpakujcie go do auta i zawieźcie do zakładu. Będę tam na was czekał. Ten koleś to kret. Musimy się nim odpowiednio zająć.

— Tak jest, szefie — odrzekł Łysy, rozłączył się momentalnie.

Szybka akcja – tak to się załatwia w Trapexie.

 

***

Gruby czekał na swoich oprawców, wtopiony w kanapę i pochłonięty telewizją. Nie wiedział kiedy ani gdzie, ale zdawał sobie sprawę, że nie był zbyt dyskretny w swoich działaniach. Ot, nie był po prostu zbyt dobry w tym całym detektywistycznym fachu. W gruncie rzeczy siedzi w tym dopiero od niedawna, mógł sobie wybrać łatwiejszą robotę, ale chciał zaryzykować – nagroda była sowita. Chuj jednak to wszystko strzelił i nie pozostało mu nic innego jak celebrować ostatnie chwile spokojnego życia w najmilszy ze znanych mu sposobów. Nie chciał zachować się jak ten ostatni pędrak i dać dyla, więc wolał powitać okrutny los w domowym zaciszu. Nie czuł za dużo strachu, frustracji – wszystko, co mógł spierdolić w życiu już dawno spierdolił. Już przed przyjęciem tej roboty przeczuwał, że dalej jest tylko koniec. Ziemia nie może zbyt długo znosić tak żałosnych ludzi jak on. Zawsze znajdą się jakieś gady, które w odpowiednim czasie sprzątną grubego chomika, nieważne jak bardzo chciałby od tego uciec.

Podrapał się po brzuchu, przełączył kanał – akurat leciał mecz Ekstraklasy. Fajnie przed śmiercią przypomnieć sobie swoje dziecięce marzenie. Gra w gałę, a teraz gra o życie. Los lubi mieszać w perypetiach nawet najbardziej zagorzałych leniwców.

Ding dong. Dzwonek od drzwi, potem jeszcze pukanie na dokładkę. Kaci przyszli.

— Proszę wejść — powiedział, nie podnosząc nawet głowy z poplamionej poduszki.

Łup, łup, łup. Podłoga mieszkania trzęsła się coraz bardziej z każdym kolejnym krokiem stawianym przez dwójkę dryblasów. W końcu weszli do niego, do salonu – jak zauważył nie zdjęli nawet swoich ubłoconych butów.

— Gruby Jaskowiak? — zapytał Łysy z nadspodziewaną elokwencją.

— Tak, to ja — potwierdził grubas w czarnym podkoszulku.

— Jesteś kret? — zapytał Bruzda, sugerując się słowami prezesa.

— Jestem leniwiec — odrzekł Gruby, próbując rozluźnić atmosferę w ostatnich chwilach żywota.

— Idziesz z nami — powiedział Łysy, patrząc w jego stronę z groźną miną.

— Wybaczcie, ale musicie mnie ponieść. Nie mogę sam wstać.

Bruzda nachylił się nad nim. Prawy sierpowy, nokaut. Podnieśli go we dwójkę razem z przylepioną do potarganych włosów poduszką. Wynieśli, rzucili na tylne siedzenie służbowego passata. Łysy się jeszcze na chwilę wrócił – wyłączył telewizor, zamknął mieszkanie, otrzepał buty na wycieraczce przed drzwiami. Pełna kulturka.

 

***

Dojechali wkrótce do zakładu Astolfex Trapex, wynieśli Grubego z auta, weszli z nim do jednej z hal zakładowych. Ta jedna była pilnie strzeżona i zamknięta dla personelu – to tam odbywał się proces uciszania.

W środku był ciemno, ledwie parę zapalonych lamp. Wejście było otwarte, obok na parkingu stało auto prezesa. Rzucili Grubego pod stopy szefa. Ten mu się pobieżnie przyjrzał, splunął na nieprzytomną twarz.

— Dobra robota chłopcy — powiedział, patrząc w ich stronę. — Bierzcie narzędzie i zaczynajcie. Popatrzę sobie z boku.

Na środku hali, centralnie pod jedną z lamp stało solidne, stalowe krzesło. Bracie podnieśli Grubego z ziemi, przywiązali mu ręce i nogi mocnym, lnianym sznurem. Po prawo od nich, kilka metrów dalej, siedział na wygodnym fotelu Marcinkowski w towarzystwie dwóch osiłków, popijając herbatę z termosu. Po lewo był stół z narzędziami do uciszania, które znów będą musiały zabrudzić się krwią.

— Pobudka, pobudka — Bruzda potrząsnął Grubym, by go wybudzić.

Łysy stał przy stole, wybierał odpowiednie narzędzia. Jaskowiak się ocknął, rozejrzał się spokojnie wokół, wyczekiwał śmierci. Po cichu liczył, że usłyszy w swoim marnym życiu coś jeszcze oprócz agonalnych wrzasków, którymi najpewniej zedrze sobie gardło, ale jego malutkie pragnienie było dalekie od rzeczywistości. W uciszaniu chodzi o to, by ofiara nie mogła nawet pomyśleć, że jeszcze ma do czynienia z ludźmi. Oprawcy za każdym razem milczeli, gdy z chirurgiczną precyzją pozbywali się niewygodnych dla szefa osobników. Nie inaczej miało być i tym razem – wszyscy grają i schodzą z boiska na jednakowych zasadach.

Cykl uciszania opiera się na sinusoidalnym dawkowaniu bólu.

Zaczyna się więc od wysokiego "c", czyli wyrywania paznokci. Małe, pordzewiałe szczypczyki, powolne, rytmiczne rwanie i szybkie pociągnięcie jak przy wyrywaniu zęba – tak to właśnie wygląda. Łysy podszedł do Grubego, zaczął od prawej ręki. Złapał paznokieć na dużym palcu, na początku powoli nim kołysał, w prawo, w lewo, obserwował uważnie mimikę ofiary, malujący się stopniowo na jego twarzy ból, który w końcu znajduje swe ujście w pięknym geście uciekającego życia – szybkim pociągnięciu i towarzyszącemu mu krzykowi. Przy pierwszym palcu ofiara lubi się wierzgać, próbuje się wyrwać, krzyczy, napina mięśnie, próbując się wyrwać spod sznurów. Dalsze paznokcie więc są zdejmowane trochę szybciej, gwałtowniej, tworząc kaskadę narastającego cierpienia. Po wszystkim ofierze daje się chwilkę odpoczynku. Potrzebuje chwili by przełknąć ślinę, dobrze się przyjrzeć zakrwawionym dłoniom i oswoić się z bólem, który przechodzi całe ciało, wędrując od końcówek palców. Potem przychodzi czas na paznokcie u stóp i cały proces się powtarza.

Przed etapem drugim ofiara już jest mocno wymęczona – ocieka krwią i potem, ciężko oddycha, ból nadal krąży po całym jej ciele. Na początek daje się więc coś bardziej relaksującego i przyjemnego – szybkie, ożywcze plaskacze w czerwoną od łez twarz. Na dorosłych, postawnych lub zwyczajnie grubych mężczyzn ta metoda nie działa jakoś mocno – oni są już wtedy pogodzeni ze swoim losem albo nadal wierzą w ratunek i próbują w sobie tłumić tę krzywdę. W dzieciach zaś, co zostało już sprawdzone, wyzwala to nowe pokłady energii, budzi się instynkt przetrwania, który każe im walczyć, wierzgać na krześle, próbować się oswobodzić. Łysy nigdy tego nie mówił, ale zawsze wolał, gdy ofiara do samego końca łapała się skrawków życia. Tak czy owak, rytmicznie wymierzane liście to tylko preludium, bo główną atrakcją etapu drugiego jest lanie wosku. Zagrywka zaczerpniętą z zabaw bdsm, ale Łysy, a szczególnie Bruzda lubili sobie popatrzeć na podrygi torturowanego, gdy kolejna kropla spadała na jego nogę lub brzuch. W przypadku Grubego było na co lać, więc bracia nie szczędzili świec i czasu. Kropelka po kropelce punktowo zadawana udręka wypełniała umysł i zmuszała do ruchu, do próby uniku. Gruby nie krzyczał za dużo, nie było to wcale tak bolesne po tym, co przeszedł, więc zacisnął zęby i próbował przetrzymać etap drugi. Niejako mu się udało, choć kropki z wosku piekły i raniły niemalże do samego końca.

Krok trzeci to ulubiona część siłaczy, czyli prozaiczne łamanie kości metalową rurą. Krótkie, niezwykle brutalne i bardzo skuteczne. Po czymś takim ofiara już całkowicie odlatuje i jest w stanie agonalnym. Kończyny są tylko cztery, głowy się oczywiście nie rusza, więc bracia podzielili się po połowie. Łysy lewa strona, Bruzda prawa. Ciosy na przemian, złamania otwarte podwójnie punktowane. Na początek prawa ręka. Trzask, złamanie do środka i najgłośniejszy wrzask na jaki było stać gardło Grubego. Wiedział, że to już koniec, brakło mu sił, ale nie zdołał nawet zamknąć oczu, gdy Łysy wziął zimną rurę i uderzył go w lewą rękę, dosłownie sekundę po prawej. Tak szybko zadawany ból miesza się, powoduje odejście od zmysłów, przeciążenie w mózgu. Potem szybko prawa noga – złamanie otwarte i noga lewa. I już. To wszystko. Gruby stracił kontakt z rzeczywistością, czuł jak z każdą sekundą uchodzi z niego życie, jak bardzo jest bezsilny, jak zmasakrowane jest jego ciało. Nadal krzyczał rzucał się, próbował zamknąć oczy, odciąć się od tego, ale jego wzrok ciągle był skierowany w martwe, zimne oczy oprawców. Spojrzenia nieskalane ludzką moralnością. Zanim się uspokoił, opadł z sił i stracił przytomność minęła dobra chwila.

Bruzda szybko go obudził, by nie przegapił gwoździa programu – etapu czwartego. Końcówka tej sinusoidy uciszania to śmierć, zwykła, powolna śmierć. W gruncie rzeczy najprzyjemniejsza część tortur. Ten moment, kiedy już wiadomo, że nic nie ma, że nic już się nie wydarzy. Obserwatorzy i oprawcy wyszli z hali, pogasili światła, Gruby został sam na sam z uciekającym życiem i wypełniającym jego ciało bólem. Pozostał sam w tej zimnej, przepełnionej krwią ciemności i mógł w spokoju pomyśleć ostatni raz. Na tym samym krześle wcześniej zginęło wielu takich jak on, być może nawet dzieci w ramach praktyki. Nie przejmował się tym za bardzo, ale ostatnią jego myślą, ostatnim tchnieniem, które wydał w życiu była ulga, że choć raz podzielił z kimś swój los, że ktoś przeszedł przez to samo co on. Głupie, patetyczne, ale być może to właśnie było apogeum przeleżanego istnienia – śmierć współdzielona z ludźmi, którzy w przeciwieństwie do niego od początku do końca chcieli istnieć.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Anonim 26.01.2020
    Buczyborze,
    to dobry tekst. Naprawdę dobry. Ma sporo błędów, ale najważniejszy jest klimat. Bo co prawda tekst nie jest w żaden sposób nowatorski, to wywołuje pewne uczucia, a to cenie chyba najbardziej.

    Pozdrawiam.
  • Pan Buczybór 27.01.2020
    Dziękuję za komentarz
  • Szpilka 27.01.2020
    Przeczytałam z zaciekawieniem, obrazowo przedstawione sceny bestialstwa, poruszyły mnie ostatnie frazy o filozoficznym wydźwięku ?
  • Pan Buczybór 27.01.2020
    Dzięki za przeczytanie
  • Bajkopisarz 27.01.2020
    Podoba mi się to opowiadanie, napisane bardzo wiarygodnie, rzeczowo. Na tyle interesująco, że nawet nie zwróciłem większej uwagi na powtarzanie „się”, gdzieś to parę razy mignęło.
    Udało ci się przedstawić w sumie pięć postaci i każda wzbudza jakieś emocje, a to już więcej niż dobrze. Zwłaszcza, że taki prezesów, trenerów czy Łysych jest na świecie sporo.
  • Pan Buczybór 28.01.2020
    dziękuję za komentarz :)
  • TheRebelliousOne 07.02.2020
    Niby ludziom się podoba opowiadanie (w tym również mi :D ), ale jednak hejt w postaci anonimowych pał jest... Szkoda... :(
  • Pan Buczybór 07.02.2020
    Eee tam. Oceny nie mają tu znaczenia. Dziękuję za komentarz

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania