Wspomnienia znużonego człowieka

O, dzień dobry, jak pan się miewa? Dobrze? To świetnie. Powiem panu, że u mnie ostatnio nie najlepiej, a to dlatego, że doskwiera mi samotność.

Nie myślałem nigdy o tym, jak bolesna może ona być, przez całe życie ktoś obok był, do kogoś można było otworzyć gębę.

Wie pan, o co chodzi, rozumie pan mój ból? Cieszę się, ale wątpię. Jest pan na to za młody, nie może pan wiedzieć, co znaczy przeżycie tylu lat co ja – na starość pozostaję mi tylko świadomość, że nie żyłem dobrze, że mogłem komuś zostawić miejsce na tym padole, a sam lepiej jakbym nie istniał, ale po co ja pana tym zamęczam, co może to pana obchodzić.

Chcę pan słuchać? Dobrze, jest pan bardzo dobrze wychowany, ale proszę mi powiedzieć, co pana sprowadza? Chciałby pan odkupić ode mnie ten kawałek ziemi za lasem obok potoku? No nie wiem, ta ziemia należy do rodziny od dawna, bardzo dawna, nie, nie mogę jej sprzedać, przykro mi.

 

Porozmawiajmy, jeśli chcę się panu słuchać gadaniny starego pryka. Wie pan, kiedyś w tym domu było głośno jak na jarmarku, pełno ludzi i zwierząt. Widział pan białego, średniej wielkości psa na zewnątrz? Tak, to Czaruś, mój dobry druh, zostałem tutaj tylko ja i on. Pilnujemy tego wielkiego domu, ktoś musi, prawda? Jeszcze niecałe trzynaście lat temu, kiedy Zuzia umarła – to była moja żona. Tak, bardzo mi jej brakuję – wtedy jeszcze mnie odwiedzano. Córka z mężem i dziećmi, czasami sąsiadka, czy sąsiad. Ale po jakimś czasie przestali przychodzić, podejrzewam, że to Zuzia była osobą, do której oni wszyscy przychodzili, ja byłem tylko takim dodatkiem, niekoniecznie potrzebnym. Teraz nie ma tutaj nikogo.

Tak, dzwoniłem nieraz z zaproszeniem do córki, ale zawsze mówiła, że ma coś na głowie, w końcu przestałem się fatygować i tak już jakiś czas siedzę tutaj, dbam o dom i nie widuję nikogo.

Mówi pan, że to smutne? Wcale tak nie uważam, po prostu żyję sobie na uboczu, nikomu nie wadzę, zresztą nie zostało mi wiele do przeżycia – tak mi się wydaję, ale kto wie. Zresztą mam Czarusia. Że ślepy jest? Tak, jest stary, bardzo stary, chyba nawet nadnaturalnie stary, tyle psy chyba zazwyczaj nie żyją, ale dobrze, niech psisko ma nawet sto lat, chociaż mogę do kogoś gębę otworzyć. Opowiem panu coś ciekawego:

 

Kiedyś tutaj nieopodal znaleźli szczątki dinozaura. Tak, naprawdę. Przyjechało wielu ludzi w takich mundurkach szaro-brązowych i kazali Staszkiewiczowi zburzyć stodołę, bo pod stodołą, jak zapewniali, znajdowały się ważne dla nauki przedmioty. Staszkiewicz to był wielki chłop i powiedział im wtedy, żeby się wynieśli, a kiedy nie chcieli tego zrobić, straszył ich z widłami w rękach – tak ich w końcu przegonił, zresztą pomagał mu jego syn, wcale nie mniejszej postury od ojca.

A Staszkiewicz mieszkał tam za rogiem, koło kaplicy, musiał pan tamtędy przejeżdżać, jadąc tutaj. Teraz stoi tam na wzniesieniu taka rudera, zapadła się już chyba z pięć lat temu. Nie widział pan, a to nieważne. Co dalej? Już, tylko sobie przypomnę.

Naukowcy musieli się wycofać przed wielkim chłopem, ale po czasie jakimś wrócili, wtedy już z nakazem i funkcjonariuszami do obrony. Funkcjonariusze zastali na miejscu jednak biednego człowieka, uprawiającego swoją ziemię i spokojnego niczym letnia bryza – zdenerwowali się i wlepili naukowcom mandaty, po czym odjechali jak najszybciej. Panowie w szaro-brązowych mundurkach jednak nie dawali za wygraną, poszli do sądu, zaskarżyli Staszkiewicza, mówiąc, że utrudnia badania, które prowadzone są w imię nauki.

Staszkiewicz w sądzie zachowywał się, jakby znał prawo od deski do deski. Sąd, oczywiście, musiał kazać Staszkiewiczowi usunąć stodołę, ale to naukowcy mieli mu zagwarantować odbudowę jej w innym miejscu i na ich koszt. Można powiedzieć, że Staszkiewicz nieźle na tym wyszedł, stodołę postawili mu o wiele większą i bardziej nowoczesną.

Mówi pan, że to patolodzy? Nie? Paleontolodzy? Dziwna nazwa, ale jak tak pan uważa, to niech będzie, choć dla mnie oni wszyscy to i tak naukowcy.

Naukowcy pracowali długie tygodnie, w ziemi pod stodołą znajdywali małe przedmioty: monety, pokruszone wazy i jakieś tam jeszcze inne rzeczy, ale w końcu, bardzo głęboko, znaleźli szczątki dinozaura – i był to ponoć wielki okaz. Kiedy tylko wieś usłyszała o znalezisku, od razu zbiegła się do domu Staszkiewicza, a ten, cwany, za drobną opłatą wpuszczał chętnych na teren wykopalisk, choć dostał bezpośredni zakaz robienia tego.

 

Co pan na to? Ciekawa ta nasza wieś, co? Wiele się tutaj działo, choć to mała pipidówa – teraz już raczej jest tutaj spokojnie. Kiedy znaleźli dinozaura? Dość dawno, byłem wtedy chłopcem i jak to chłopiec, kochałem dinozaury, wie pan, są wielkie, groźne, silne, wszystko, co może się chłopcom podobać. Byłem jednym z pierwszych, który zapłacił te parę groszy za wejście na teren wykopalisk, dla mnie był to uczciwy interes. Pamiętam, że kiedy tylko tam wszedłem, od razu mnie chciano przegonić, ale ukryłem się w pobliskich krzakach i obserwowałem pracę nad wydobywaniem szczątek – był to dla mnie raj! Wyobrażałem sobie, że kości połączą się ze sobą magicznym sposobem, powstanie wielki tyranozaur i zacznie zjadać naukowców po kolei, a później wyjdę z krzaków, zaprzyjaźnię się z nim i będę jeździł na jego grzbiecie. Kiedyś moja wyobraźnia była tak żywa…

 

Ale, stare dzieje, cóż pozostaję człowiekowi u schyłku życia? Marzenie o dinozaurach? Dziecko wierzyć może w takie rzeczy, bo ma nadzieję, że spełni się wszystko, o czym zapragnie – i dla dziecka wszystko jest możliwe, nawet jeżdżenie na grzbiecie tyranozaura.

Stary umysł wie, że nie ma co mieć zwodzącej nadziei, lepiej po prostu przygotować się na porażki. Zastanawiające jest tylko, kto w takim wypadku jest mądrzejszy – Dziecko, które potrafi wyobraźnią zdobyć wszystko, czy starzec patrzący z pogardą na podobne wygłupy i będący zaślepionym ciemnością na końcu ścieżki? Wie pan, dla mnie czekanie na tę wieczną śpiączkę to coś normalnego, weszło mi to w nawyk. Przyłapałem się nawet na tym, że o niczym innym nie myślę. Tak, racja, czasami o Czarusiu, ale też przez pryzmat śmierci. Patrząc na to stare psisko, widzę odzwierciedlenie siebie, widzę bielmo na oczach, utykanie, bladą sierść i tak jakby zmarszczki…

Wiem, psy nie mogą mieć zmarszczek, to znaczy niektóre mają, ale akurat Czaruś, ten sierściuch zmarszczek mieć nie powinien w tym gąszczu, ale wie pan, dla mnie i tak jakby ma. Chyba widzę to dlatego, że znam go od zawsze i wiem, jak wyglądał kiedyś, jakim był rozbrykanym szczeniakiem, później, uganiającym się za panienkami młodzieńcem i w końcu dorosłym, poważnym dżentelmenem – ja też taki byłem, można powiedzieć.

Dlatego widzę w Czarusiu jakby psa martwiącego się swoją kondycją, może myślącego o tym śnie, jak to będzie i co go czeka – tak jak ja, bo psy czują to, co czuję ich pan, a ja myślę tylko o tym jednym…

Podśmiewa się pan? No nic, to tylko moje takie przemyślenia, wiem, że pewnie bredzę, jak uważają młodzi – starzy bredzą, bo są jedną nogą w grobie. Może i prawda, ale cóż z tego? Wszystkich nas czeka to bredzenie.

 

Ale co pan mówi? Proszę głośniej, bo słuch już nie ten. Chcę pan usłyszeć więcej o mieszkańcach wsi? A po co? Jest pan dziennikarzem?! Czemu dopiero teraz pan mówi, przyjechał pan tu na przeszpiegi? Po co? Racja, kogo mógłby obchodzić los zdziwaczałego starca. Dobra, mam coś, co mogłoby pana zainteresować, ale mam nadzieje, że nie pojawi się ta opowieść w jakimś szmatławcu. Nie? Chciałby pan kiedyś napisać książkę o ciekawych historiach prostych ludzi? To mogę panu opowiedzieć. Od razu ostrzegam, że mogę przekręcać kolejność wydarzeń, bo było to dawno temu.

 

Wie pan, istnieję zdrowa miłość do przedmiotów, nie wszyscy ludzie to zwykli materialiści. Na przykład, kiedy mamy sentyment do jakiegoś przedmiotu i towarzyszy on nam przez całe życie – jest to wtedy taki nasz talizman, na pewno pan też coś takiego ma. Swój dziennik? Właśnie. Niektórzy zachowują stare rzeczy należące do ich dziadków, ojców, babek, mam – przypominają one o tych osobach, można powiedzieć, że ich miłość przeniesiona została na te przedmioty.

Mam u siebie taką rzecz, która związana jest z historią innych ludzi, ale zostałem w pewien sposób z nią i tymi ludźmi połączony. Ta rzecz to stara drewniana fajka, koloru ciemno-brązowego. Końcówka główki jest nadpalona, sczerniała i podrapana, na cybuchu widać przetarcia od częstego używania jej, a ustnik jest trochę nadgryziony. Najciekawsza jest głęboka rysa na boku fajki, która ciągnie się przez całą jej długość, od razu widać, że przedmiot miał jakiś wypadek…

Zresztą co będę gadał, mogę panu pokazać. Widzi pan, o tutaj, o tej rysie mówię. Piękna fajka? Czy ja wiem, jest już bardzo zużyta.

Mówię o państwu Tybulskich, którzy dom mieli w pobliżu jeziora, niedaleko ziemi, którą chciał pan kupić.

Pani Tybulska pracowała u nas na wsi w bibliotece. Była to cicha, przemiła osoba, idealnie do tego miejsca się nadawała. Z jej pracy nie miała może jakichś wielkich pieniędzy, ale kochała swoją pracę. Zawsze, kiedy wracała do domu, robiła mężowi obiad, dbała o swój ogródek lub sprzątała dom. Pan Tybulski był drobnym urzędnikiem w mieście, które leży niedaleko.

Tak, mowa o Czereśniowie.

Pan Tybulski musiał wcześnie wstawać, żeby dojechać do pracy, zawsze autobusem, i później niż pani Tybulska wracał do domu. Ale wracał często z kwiatami dla żony, po czym nabijał fajkę i palił na werandzie. Jego praca była trochę lepiej płatna, dlatego żyło im się dość spokojnie i bezpiecznie.

Niestety państwo Tybulscy nie mieli dzieci, nie mogli ich mieć. Cierpieli z tego powodu przez długie lata. Rozważali nawet adopcję, ale stwierdzili, że już na to za późno.

Tak, zestarzeli się bezdzietnie. To może chociaż kawy, herbaty, jakąś przekąskę? Nie jest pan głodny? Herbatkę? Dobrze, zieloną, owocową, czy może zwykłą? Owocową, już pędzę zrobić. Proszę, herbatka, na czym ja to…? Ach, tak.

Ich życie zmieniło się, kiedy do domu zapukał ktoś obcy. Otworzyła pani Tybulska.

– Dzień dobry, czy mogłabym na chwilkę wejść, jest mi zimno – powiedziała drżącym głosem dziewczynka na oko dziesięcioletnia. Staruszka była zaskoczona, ale że była przemiłą osobą, zaprosiła dziecko do środka. Zrobiła jej herbatkę, kilka kanapek i usadowiła ją w salonie, przykrywając kocami. Pan Tybulski rozpalił w kominku.

– Nie masz domu? Gdzie twoi rodzice? – zagadnęła pani Tybulska.

– Nie mam domu ani rodziców. Oni umarli, a ja uciekłam, bo nie chciałam iść do sierocińca – odpowiedziała dziewczynka. Dziecko zostało u państwa Tybulskich kolejne dwa dni, ale w końcu musieli coś z nim zrobić.

Tak, to prawdziwa opowieść, może trochę zmieniam kolejność i zapewne przekręcam słowa, ale to było dawno.

– Musimy ją oddać do sierocińca, przecież będą z tego same kłopoty – mówił zmartwiony pan Tybulski do żony.

– Wiem, wiem, ale nie czujesz tego, tego szczęścia? W końcu mamy dziecko, którego zawsze pragnęliśmy, a ja już czuję, że je kocham. Dajemy jej bezpieczeństwo! – namawiała staruszka.

– Też to czuję, ale jeśli ktoś dowie się, że mamy dziecko w domu, od razu zacznie się interesować, jak takie stare małżeństwo dostało pod opiekę dziecko z sierocińca. To nie do obejścia.

Ich rozmowa była bardzo dramatyczna, oboje pokochali dziewczynkę, ale wiedzieli, że nie mają wyboru i muszą ją oddać. Było to dla nich rozdzierające uczucie, jakby wyrywano im szczęście z rąk.

Minęły dwa tygodnie, a dziewczynka na dobre zadomowiła się u nich w domu. Pojawiło się tam o wiele więcej śmiechu i zabaw.

Kiedy sąsiedzi przychodzili, mówili dziewczynce, żeby pobawiła się na górze, a ona zawsze ich słuchała. Nie wychodzili z nią zbyt często, ale musieli robić to od czasu do czasu, wtedy, jeśli ktoś pytał, mówili, że to ich wnuczka, która przyjechała do nich na jakiś czas.

Pewnego dnia pan Tybulski wrócił do domu i nie znalazł swojej fajki w tym samym miejscu co zawsze. Szukał po całym domu, aż w końcu znalazł ją w pokoju dziewczynki, która wzięła ją do zabawy. Bardzo się wtedy na nią zagniewał, a dziewczynka nie wiedziała dlaczego. Dopiero pani Tybulska wytłumaczyła jej, że ta drewniana fajka jest dla pana Tybulskiego bardzo ważnym, drogocennym przedmiotem, który kiedyś należał do jego dziadka, później ojca i w końcu do niego, stanowiła ogromny sentyment.

Dziadek zawsze opowiadał panu Tybulskiemu, że fajka towarzyszyła mu na wojnie i bez niej nie dałby rady, nie wytrzymałby psychicznie. Ojciec pana Tybulskiego odbierał przedmiot od swojego ojca z wielką czcią. Za to pan Tybulski pamiętał swojego ojca siedzącego w fotelu, czytającego gazetę i kopcącego fajkę, było to dla niego wspomnienie szczęśliwego dzieciństwa. Dziewczynka dopiero wtedy zrozumiała swój błąd i bardzo serdecznie staruszka przeprosiła, pokazała mu nawet swój drogocenny przedmiot – małą, brudną lalkę, którą dostała od mamy. Nie pamiętała nawet twarzy matki, ale mówiła, że czuję w przedmiocie jej miłość, która ją chroni.

Może jednak sprzedam panu tę ziemię, przecież i tak nie mam już sił na jej uprawianie, jedyne, co robię, to dbam o dom, żyję z emerytury, marnej, ale zawsze, niewiele zresztą potrzebuję. Kto miałby dbać o ziemię? Ale to taki sentyment, to tak, jak z panem Tybulskim i fajką. Przyspieszę trochę opowieść, bo chyba pana zanudzam. Nie? W porządku, ale mi coś łupie w kościach, nie mogę tak długo siedzieć na twardym krześle.

Pewnego razu dziewczynka, wracając z naręczem drew, nie utrzymała równowagi na oblodzonych płytach, wywróciła się i wpadła w zaspę – jednak nie stało się jej nic złego. Bardziej niepokojąco wyglądała pani Tybulska. Była tak zdenerwowana, kiedy z mężem znaleźli dziecko na zewnątrz, że to ją trzeba było wnosić do domu, myślała już, że dziecku stała się krzywda. Doszła do siebie dopiero po paru godzinach i zapewniała, że czuję się wspaniale, ale widać było, jaka jest blada i niemrawa.

Następnego dnia staruszka nie wstała z łóżka, teraz to mąż i dziecko opiekowali się nią. Robili wszystko, żeby tylko było jej wygodnie i żeby szybko doszła do siebie. Nawet próbowali gotować, co nie wychodziło najlepiej. Staruszek był marnym kucharzem. Po tygodniu wezwali lekarza, który stwierdził, że to zwykła grypa i zalecił: „wypocić to cholerstwo!”.

W tamtych czasach lekarze byli jeszcze gorsi niż teraz, każdy tak naprawdę mógł być takim specjalistą – gorączka? Wygrzać się, pić mleko z czosnkiem. Ból głowy? Wygrzać się, ewentualnie mleko z czosnkiem. Złamana ręka? Pić mleko, może z czosnkiem, wygrzać się, bo w sumie to nie zaszkodzi. Wielcy specjaliści, ha! Dzisiaj jest trochę lepiej, ale kolejki do lekarzy to jakiś żart. Czuję, że coś w plecach w okolicach krzyża mnie łupie, jednak nie widzę sensu zapisu do lekarza i czekania paru miesięcy, możliwe, że do tego czasu szlag mnie trafi. Wracając do historii:

Pani Tybulska po całym tym wstrząsie dostała wysokiej gorączki, była bardzo osłabiona, przesypiała całe dnie i nie miała siły wstać.

Dziewczynka zauważyła, że staruszek coraz więcej przesiaduje na werandzie owinięty w koce i ćmi fajkę. Kiedyś zapytała go, czy martwi się o żonę, odpowiedział jej wtedy, że martwi się o cały świat, ale tym światem jest właśnie dla niego żona.

Dziewczynka próbowała pomagać w domu, jak potrafiła: rozpalała w kominku, sprzątała i uczyła się gotować, co zresztą coraz lepiej jej wychodziło. Poza tym próbowała podtrzymywać w domu dobry nastrój i wszędzie było jej pełno. Ciepłe zupki wzmacniały panią Tybulską. Za to pan Tybulski dostał okropnego kaszlu. Od kiedy dziewczynka u nich mieszkała, słyszała, że staruszek kasłał, ale w czasie świąt i po nich, kaszel stał się o wiele ostrzejszy.

Dziewczynka postarała się o najlepsze syropy w pobliskiej aptece. Nic to jednak nie pomagało. Dziecko próbowało protestować, kiedy pan Tybulski wybierał się do pracy, mówiła, że lepiej byłoby to wygrzać, tak przecież powiedział lekarz. Pan Tybulski nie słuchał, mówił, że musi pracować na utrzymanie. Wychodził więc na mróz opatulony przez dziewczynkę dwoma szalikami, grubą czapką i rękawiczkami.

Minął kolejny tydzień. Staruszka także wyłożyło na łóżku, dostał gorączki i jego kaszel nasilił się jeszcze bardziej. Pani Tybulska leżała w pokoju obok, nadal osłabiona. Teraz dziewczynka miała na głowie opiekę nad dwiema osobami. Robiła, co mogła, najlepiej jak potrafiła – sprowadzała lekarzy, którzy stwierdzali, że trzeba czekać i prędko opuszczali domostwo.

Pewnego razu, siedząc przy łóżku pani Tybulskiej, usłyszała ciche słowa:

– Gdzie mój mąż? Czy z nim wszystko w porządku? – pytała staruszka.

– Ależ dobrze pani wie, że leży w pokoju obok również osłabiony – odpowiedziała dziewczynka spokojnie, ale jednocześnie poczuła, że coś jest nie tak.

– Czy możesz go tu sprowadzić, dziecko?

– Nie, nie. Lekarz zabronił. Powiedział, że najlepiej będzie, jeśli będziecie leżeć w osobnych pokojach, wtedy nie pozarażacie siebie nawzajem. Choć nie wiem co to za różnica, jednak i tak wolę go słuchać. – „Dziecko” zabrzmiało dla dziewczynki jakoś oschle.

Po dwóch dniach pan Tybulski zaczął w podobny sposób pytać dziewczynkę o swoją żonę. Dziecko nie wiedziało, co się dzieje, tak jakby staruszkowie tracili pamięć. W końcu dziewczynka postanowiła położyć państwo Tybulkisch w jednym pokoju. Udało jej się jakoś przeprowadzić panią Tybulską, która większość ciężaru opierała na niej. Rozczulił ją widok, kiedy witali się ze sobą. Byli szczęśliwi jak dzieci i zasnęli wtuleni w siebie.

Nazajutrz państwo Tybulscy tryskali taką energią, że dziewczynka była pewna, że rychło wyzdrowieją. Grali wszyscy razem na ich łóżku w karty i wcinali kanapki z dżemem. Staruszek chciał nabić swoją fajkę, ale żona rozzłościła się na niego i zabroniła mu jej dotykać. Dziewczynka nie wiedziała dlaczego, ale stwierdziła, że może ma ona coś wspólnego z kaszlem pana Tybulskiego.

Wieczorem zakradła się do kredensu, w którym staruszek trzymał tytoń, ubijacz i fajkę. Patrząc na przedmiot, stwierdziła, że najlepiej byłoby, gdyby nie istniał. Wiedziała jednak o sentymencie, jakim pan Tybulski darzy tę rzecz i postanowiła go schować, żeby nie kusiło staruszka wychodzić z łóżka, palić i przez to ryzykować pogorszenie stanu zdrowia.

Mówi pan, że złodziejka z niej? Wie pan co, chciała dobrze, a była młoda, nie myślała nawet w ten sposób, według mnie postąpiła szlachetnie i bardzo słusznie.

Najwyraźniej w nocy pan Tybulski musiał wykraść się z pokoju z zamiarem zapalenia fajki, a kiedy jej nie znalazł, zaczął przeszukiwać cały dom, bo kiedy dziewczynka następnego dnia przyniosła im śniadanie do łóżka, ledwo staruszka obudziła, bo był tak bardzo osłabiony. Poszła do skrytki i nie znalazła tam fajki, zaczęła krzyczeć na pana Tybulskiego, ale ten tylko burknął, że służąca nie powinna krzyczeć na pracodawcę i poszedł spać dalej. Pani Tybulska miała bardzo zmartwioną minę, podziękowała dziewczynce, że próbowała odciągnąć jej męża od nałogu, ale powiedziała, żeby już więcej nie chowała jego fajki.

Podziw do fajki, która przeżyła tyle lat, zmienił się nagle w nienawiść. Dziewczynka jeszcze raz wykradła fajkę i próbowała ją tym razem zniszczyć grubym gwoździem i młotkiem. Uderzyła kilka razy, ale poczuła w końcu, że ktoś łapię ją za przedramię, odwróciła się i zauważyła wściekłego pana Tybulskiego. Odepchnął ją, zabrał fajkę i kazał się jej wynosić. Dziewczynka nie miała wyboru i musiała opuścić domostwo. Spała tej nocy na dworcu, ale miała zamiar wrócić i przeprosić pana Tybulskiego następnego dnia. Wiedziała, że to choroba kazała mu ją wypędzić, po prostu jej nie poznawał, stracił pamięć, miał ją za jakąś służącą.

Nazajutrz zapukała do drzwi państwa Tybulskich, nie mając nadziei na to, że ktoś jej otworzy. Dziewczynka była zaskoczona, widząc twarz staruszki, która nabrała rumieńców. Zaprosiła ją do środka, tłumacząc, że przecież nie mogła zostawić męża w potrzebie, dlatego wyzdrowiała jak najszybciej. Opowiedziała dziewczynce, że staruszek po ostatnim incydencie wyczerpał siły doszczętnie. Pani Tybulska mówiła o wahaniu, jakie czuła wraz z mężem, kiedy dziecko zadomawiało się w ich domu.

Chory staruszek zupełnie nie poznał dziewczynki, zresztą większą część dnia przesypiał. Staruszka uprosiła dziewczynkę, żeby z nimi została, tłumaczyła, że mąż żałował swoich słów i wypowiedział je tylko w nagłym przypływie gniewu. Następnego dnia pani Tybulska znowu leżała w łóżku i dziewczynka opiekowała się obojgiem. Gorące zupy, ciepłe drugie dania, zimne okłady, sprzątanie, palenie w kominku, podawanie lekarstw – wszystko to dziewczynka miała na głowie. Widziała, że fajka leży na komodzie obok łóżka, jakby na honorowym miejscu, nie była używana jednak od ponad tygodnia, pan Tybulski był na to za bardzo osłabiony. Zresztą pani Tybulska jakby dzieliła wraz z mężem to osłabienie. Nie wyglądali najlepiej. Dziewczynka sprowadziła w końcu lekarza z większego miasta, miała już dość wymijających diagnoz. Lekarz oglądnął, odchrząknął i powiedział, że osłabienie minie, trzeba się tylko troszczyć o staruszków. Dał nawet nowe leki. Dziewczynka była jeszcze bardziej załamana po tej wizycie.

Widzi pan, tak działają lekarze, cholernicy, nic nie potrafią, podadzą byle jaką diagnozę i wystawią rękę po pieniążek. Trzeba było uczyć się na takiego… Ale gdzie mi tam do tego, jestem zbyt uczciwy. A po co ta uczciwość człowiekowi w życiu potrzebna?

Znam takiego jednego, który wcale uczciwy nie był i żył życiem najszczęśliwszym z możliwych, no, może przesadzam, bo skąd mam wiedzieć, co odczuwał tak naprawdę. Ach tak, wracam do opowieści, o tym facecie może opowiem panu później, jeśli będę miał jeszcze siłę.

Później było to tak: dziewczynka pewnego dnia weszła do pokoju państwa Tybulskich i zauważyła ich przytulających się do siebie, śpiących twardo i spokojnie. Była pora na porcję leków, więc musiała ich rozbudzić. Nie udało się to z panią Tybulską, więc spróbowała poruszać pana Tybulskiego – ani drgnął. Sprawdziła puls i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że oboje nie żyją. Dziewczynka długie godziny spędziła na podłodze, płacząc i bijąc w podłogę z żalu. Dopiero później zauważyła, że staruszek w ręku trzyma fajkę. Czy był to dla niego tak ważny przedmiot, że w obliczu śmierci musiał ostatni raz na nią spojrzeć?. Staruszkowie odwróceni do siebie wyglądali nadal, jakby spali, ich twarze były spokojne, wydawało się, że odeszli szczęśliwi. Dziewczynka wezwała pogotowie i uciekła – jak wyglądałaby załamana nieznajoma osoba nad zwłokami obcych ludzi?

 

Parę lat później, w połowie semestru, do naszej szkoły podstawowej, a byłem wtedy w szóstej czy siódmej klasie, dołączyła pewna dziewczynka. Pamiętam, jak wszyscy z niej drwili, mówili, że jest przybłędą, a kiedy dowiedzieli się, że jest sierotą, zaczęli drwić także z tego. Nie widziałem w tym nic śmiesznego, było mi jej bardzo szkoda, zresztą od początku zauważałem w jej oczach coś innego, tak jakby przeżyła zdarzenie, którego nie powinna w tak młodym wieku doświadczać – była poważna, chyba nawet za bardzo, może także to sprowadzało na nią drwiny. Chyba nigdy nie skarżyła się na swoje położenie, nigdy tez się nie śmiała – muszę to powiedzieć, czułem do niej mięte, czy jak to teraz się mówi.

Tak, dobrze pan myśli, to była ta sama dziewczynka. Ale skąd znam jej historię? Zaprzyjaźniłem się z nią, a nawet więcej…

Po czasie jakimś staliśmy się nierozłączni, wydawało mi się, że jest osobą, która jako jedyna chcę mnie słuchać, zresztą w drugą stronę działało to podobnie.

Zawsze w szkole próbowałem jej bronić, ale dało to taki efekt, że zaczęto drwić także ze mnie. Od tamtej chwili nazywano nas parą dziwolągów, choć parą nie byliśmy. Ale co ja pana tu będę zamęczał, to tylko szczeniackie problemy.

Dziewczynka miała na imię Zuzia i była to moja przyszła żona. Dziwi się pan? Tak, to od niej znam historię państwa Tybulskich. Nie, nie wyglądało to tak, że opowiedziała mi od razu o wszystkim, dopiero po wielu latach razem, a zaczęliśmy być ze sobą gdzieś w szkole średniej, opowiedziała mi tę historię, musiała najpierw mi zaufać w pełni.

Po śmierci państwa Tybulskich Zuzia trafiła do sierocińca. Wcześniej jednak z ich domu wzięła fajkę na pamiątkę, czego później przez całe życie żałowała, mówiła, że nie miała prawa wynosić jej z rodziny, w której służyła parę pokoleń. Dała mi ją na przechowanie, mówiąc, że nie chcę jej widywać, bo związane są z nią przykre wspomnienia – według niej to fajka doprowadziła do śmierci pana Tybulskiego. Nienawiść do tego przedmiotu przetrwała, ja jednak myślę, że przesadzała. Historia staruszków jest najpiękniejszą znaną mi historią miłości, jestem szczęśliwy, że mogłem ją poznać.

 

Mógłbym panu sprzedać ten kawałek ziemi, co mi tam, tylko jak ja to wytłumaczyłbym Zuzi, która uprawiała ją z taką miłością? Wiem, że nie żyję! Ale przecież spotkamy się po drugiej stronie i to niebawem. Jeśli pan nie rozumie tak podstawowej rzeczy, nie będę mógł sprzedać panu tej ziemi, wylano na nią mnóstwo wiader miłości i troskliwości, ja wiem, że młodemu trudno to zrozumieć, ale to ta ziemia dawała nam dawniej pożywienie, dzięki niej mogliśmy godnie żyć! Czasy się zmieniły i żałuję…

Mówi pan, że na lepsze? Być może, ale brak w młodych tego szacunku, który nami kierował. Pamiętam, jak kiedyś dostałem od ojca kamień. Czemu się pan śmieję? Nie? To Dobrze, bo musiałbym pana wyprosić.

 

Ojciec mój pracował w delegacjach, zakładał ogrody dla bogatych ludzi, wyjeżdżał na długo i widywałem go tylko w niedzielę, a zresztą nie wszystkie. Kiedyś wrócił z takiej delegacji i przywiózł mi kamień, ale nie był to zwykły kamień, dla mnie miał wielką wartość – był płaski i gładki, koloru niebieskawego. Ojciec powiedział mi wtedy, że jest to szlachetny kamień z ogrodu jednego z bogatych panów i że ma magiczne właściwości, ale nie wyjawił jakie. Był to dla mnie skarb, który przechowywałem w tajnej skrytce i tylko czasami go wyjmowałem, żeby wykryć jego magiczną właściwość.

Wie pan, mam nawet dzisiaj ten kamień. Nie, nie znalazłem jego magicznej właściwości, bo to tylko zwykły kamień, ale jest on dla mnie ważny, przypomina mi o człowieku, który mnie wychował i był wspaniałym ojcem. To też dla mnie taki mały talizman. Zresztą pokaże go panu. Proszę popatrzeć, jaki jest gładki i płaski. Piękny, prawda? Już wie pan, dlaczego jest dla mnie taki ważny? Nie, nie chodzi o to, jak wygląda! Chyba nic pan nie zrozumiał.

 

W Brzozówce mieszka taki jeden, jak mu tam, Mietek chyba. Zacząłem panu przedtem opowiadać o facecie, który nie żył uczciwie, ale za to szczęśliwie, tak, to on. – i tutaj pojawia się ten paradoks, bo po co nam uczciwość, kiedy nic ona nie daję?! Mietek od zawsze miał śliskie paluszki i już jako berbeć kradł małe przedmioty. Pamiętam, że kiedyś przyłapałem go na kradzieży lampki z naszego ogrodu, ale był ode mnie dwa lata starszy, więc nie mogłem nic zrobić, krzyczałem tylko wtedy: złodziej, złodziej! Aż pół wsi zaczęła gonić biednego Mietka, a on biegł przed siebie jak szalony, a skubaniec potrafił biegać, że aż się kurzyło!

Mietek zawsze kręcił się nocą gdzieś po okolicy i zwijał różne rzeczy, ludzie nie wiedzieli co począć z łobuzem, straszyli jego rodziców, młodemu czasami dawali kopniaki w rzyć, ale on nic sobie z tego nie robił, zresztą jego rodzice nie byli zbyt rozmownymi ludźmi i tylko machali na wszystko ręką. Cała ta rodzina była dziwna – widywano ich pracujących tylko w niedziele, przy czym tańczyli i pili wódkę, a w małym ich domu gnieździło się dziewięć osób: matka, ojciec, trzech synów, trzy córki i babcia. Wszyscy, od najstarszej babki do najmłodszej córki wychodzili, tańczyli i pili – ponoć widywano młodą, sześcioletnią dziewczynkę, jak zataczała się samotnie, idąc do sąsiada po kolejną flaszkę wódki.

Niestety! Tacy ludzie też się tutaj zdarzają. Ale Mietek był z całej tej rodziny najnormalniejszy, on tylko chodził i kradł, ale nigdy nie był pijany, wolał chyba, żeby nie widywano go z rodziną, kiedy odprawiali swoje dziwne rytuały.

Kiedy Mietek skończył piętnaście lat, uciekł z domu, chyba nie mógł już tam wytrzymać. Oczywiście trafił na ulicę, ale potrafił sobie tak poradzić, że początkowo przyjęto go do małego gangu, który urządzał większe schadzki na bogatsze domy.

Po niedługim czasie został hersztem tej bandy i to on zarządzał ich skradzionym bogactwem, był na tyle sprytny, że policja nigdy nie mogła udowodnić mu winy. Widywano go wtedy pięknie ubranego, tryskającego energią, chadzającego od klubu do klubu, umawiającego się z pięknymi paniami – taki to pożyję, co?!

W końcu Mietek ze swoim majątkiem zwiał, banda bez niego rozpadła się w szybkim tempie, większość nieostrożnych złodziei zamknięto. Chodziły pogłoski, że ich herszt uciekł do Ameryki i tam zaczął nowe życie.

Po kilku latach wrócił i mówił o wielkich interesach, w jakich brał udział, opowiadał wszystkim, kto chciał słuchać, o Ameryce jako o kraju idealnym. Jednak ktoś zadał w końcu pytanie, dlaczego w takim razie wrócił, odpowiedział wtedy, że zrobił dziecko z taką jedną i musiał uciekać, przecież nie chciał zakładać rodziny, bo chcę być wolnym duchem. Zresztą, mówił, jednak rodzinna wieś to jest to, tutaj najlepiej mu się odpoczywa. Nikt w te brednie nie uwierzył i stwierdzono, że w Ameryce też musiał być ścigany za jakieś przestępstwa.

Od tamtej chwili, aż dotąd, Mietek żyję życiem spokojnym w domu, który wybudował po przyjeździe z Ameryki – na rodzinę nawet nie spojrzy, mówi, że mogli go zepsuć tak samo, jak zepsuci byli oni wszyscy. Może ma w tym trochę racji, ale jednak nadal jest to rodzina, tak?

 

Co mi pan na to powie? Jak osoba taka zasługiwać może na tyle spokoju, dobrobytu? Miał życie lekkie, bezproblemowe, manipulował ludźmi, jak żonglujący klaun, nie liczył się z niczym, a życie wynagrodziło go ponad miarę – i za co? Ach, może tylko tak gadam, bo wydaję mi się moje życie okropne. Ale czemu niby miałoby takie być? Przecież nie wygląda to tak, że mamy od losu oczekiwać wszystkiego co najlepsze, to my powinniśmy być wdzięczni za to, że żyjemy – a jak to życie przeżyjemy zależy tylko od nas. Mietek równie dobrze może być bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, skąd miałbym to wiedzieć? Mógł przez całe życie być więźniem samego siebie, jego byt ograniczał się do czynienia zła, ale nie robił tego, żeby zrobić komuś na złość, wszystko to wyniósł z domu, który karmił go miazmatami, chciał się jakoś wyzwolić z ponurej perspektywy i tak się w tym zapędził, że przesadzał – a jeśli Mietek to człowiek najbardziej smutny? Chyba muszę się do niego przejść i zapytać, jak uważa. Tylko że to kawał drogi. Mógłby mnie pan podwieźć? Nie, to chyba głupi pomysł, żeby iść do kogoś i pytać, czy czuję się ze swoją podłą naturą w porządku.

Chciałem panu tylko wyłuszczyć problem, wiem, że robię to nieudolnie, ale trochę już umysł nie wyrabia. Ach tak? Dziękuję. Wie pan, ale zastanawiam się nadal, w jakim stopniu warto być uczciwym? Pan sądzi, że warto w jak największym? Więc jak obroniłby pan to stanowisko? Nie wie pan, no właśnie.

Tak jesteśmy od początku wychowywani: bądź miłym, kulturalnym człowiekiem, uczciwość jest najważniejsza i tak dalej.

Wydaję mi się, że uczciwość nie jest zawsze najważniejsza, czasami trzeba być nieuczciwym, aby ktoś inny mógł żyć uczciwie, albo, żeby zachować tego kogoś w bańce uczciwości choć na chwilę dłużej – bo nie można przez całe życie być wzorem cnót. Powiedzmy, że chodzi o empatię. Empatia w połączeniu z uczciwością daję człowieka nie w stu procentach uczciwego, ale nie skreślałbym takiej osoby, a właściwie, powiedziałbym, taka osoba byłaby więcej warta.

 

Nie do końca pan pojmuję? No dobrze, nieważne. Zajmijmy się tą ziemią, ile chce mi pan za nią dać? Aż tyle? Cholera, ale nie potrzebuję pieniędzy, ja zmywam się z tego świata za jakiś czas, rodzina jest gdzieś w rozjeździe. No dobra, mogę przecież dzieciom wysłać te pieniądze, co mi tam, w końcu coś dla nich zrobić muszę, bo chyba nigdy nie byłem dobrym ojcem, dlatego to Zuzia była zawsze bardziej kochana. Naprawiłbym to wszystko, gdybym tylko mógł, jakże można żałować, nawet pan sobie nie wyobraża. Powiem panu tak: jednak uważam, że nie ma nic gorszego niż samotność – ale dostrzegłem to wtedy dopiero, kiedy zaczęła doskwierać mi niczym róży kolec w boku. Zuzia kochała róże, jak tylko miałem gdzie, kupowałem jej kilka. Pamiętam jej uśmiech na widok bukietu, ależ miała piękną twarz. Czyż nie jest to kolejny paradoks? Wspomnienia dają zarazem szczęście i cierpienie. Wie pan, widzę twarz żony i czuję szczęście, ale jednocześnie smutek, bo nie ma jej obok. Najgorsze jest to, że zaczynam zapominać tę twarz, nie wiem jak to możliwe…

Samotność wżera się w ten bok, przedziera w górę między wnętrznościami i pełznie powoli, mając mnóstwo po drodze do wyniszczenia, zagnieżdża się w organach, aż w końcu dociera do najważniejszego – serca, tam podrażnia jego rytm bicia i tak pozostaję z człowiekiem, chwilami dając spokój strudzonemu ciału, ale tylko na chwilę.

To, że mogę z panem pogadać, jest dla mnie bardzo ważne. Tak, mam Czarusia, ale wie pan, on chyba na starość dostał bzika, opowiada mi takie głupoty, takie strasznie pokręcone historie, że nie mogę go czasami słuchać, a z panem mogę gadać normalnie, choć jest pan młody i nie rozumie wielu rzeczy.

 

A tak, znowu odbiegłem od tematu. Musi pan za niedługo wracać? No dobrze, już pana nie będę przetrzymywał, ale mam pytanie – czy będzie mnie pan czasami odwiedzał? Jest pan aż z Mazur?! O, to kawał drogi, rozumiem, rozumiem. Proszę więc posyłać listy, będzie mi zawsze raźniej. Dziękuję. Dobrze, sprzedam panu ziemię, kwota mnie zadowala, pójdę po papiery.

Tutaj są, ale wie pan, muszę pana bardzo przeprosić za swoje niezdecydowanie, nie mogę, a może bardziej – nie chcę panu sprzedawać tej ziemi. Jeszcze raz przepraszam. Chodzi tutaj o przywiązanie, pomyślałem, że może jeszcze będę chciał coś na niej posadzić.

Róże? Tak, wspaniały plan, Zuzia będzie bardzo szczęśliwa.

Dziękuję panu za poświęcony czas, nawet nie wie pan, ile to dla mnie znaczy. Proszę chwilę poczekać.

To taki mały prezent, fajka pana Tybulskiego. Nie, naprawdę, niech ją pan weźmie, dla mnie jest tylko nie najlepszym wspomnieniem, a panu przypomni o mnie. Zresztą nie chciałbym, żeby trafiła w niepowołane ręce – pan zna chociaż jej historię, proszę się nią opiekować i pamiętać, że była to ważna rzecz dla wielu osób, żyję w niej wiele wspomnień. Chcę pan zamknąć ją szczelnie w gablotce i usadowić na honorowym miejscu w swoim domu? Dobrze, wspaniale, wiedziałem, że oddaję ją w dobre ręce.

Ale czemu pan chciał kupić ziemię w tak odległym krańcu kraju? Turyści? No tak, chwile spokoju, rozumiem. Ma pan rację, tutaj naprawdę nie dzieje się zbyt wiele, oczywiście ostatnimi czasy. Choć może mi się wydaję, nie opuszczam przecież tego domu zbyt często.

Róże, świetny pomysł. Dziękuję jeszcze raz.

Do widzenia!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • kacperin 01.03.2020
    Świetne opowiadanie!!!
    Pozdrawiam, Kacper

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania