Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wyspiański i pies

Zaczęło się od tego, że na podwórko przylazł im pies. Zwykły kundel, żaden tam cud, sierść miał krótką, jasnobrązową, szorstką, oczy wielkie i smutne. Nie był ogromnym, potężnie zbudowanym wilczurem, ale widocznie był na tyle spory, by ktoś mniej odważny mógł się przestraszyć. Dziwny był to zwierzak. Raczej cichy, lgnął do ludzi, ale i do jedzenia, jakby nie dokarmiali go wystarczająco dobrze tam, gdzie do tej pory zamieszkiwał. Jak ktoś robił coś w ogrodzie – siadał i przypatrywał się w zadumie, albo kładł się na którejś grządce i odpoczywał, jak ktoś przyjeżdżał – samochód obszczekiwał, a potem przykładnie lał na opony, bywał denerwujący, ale domownicy przyzwyczaili się do niego i ochrzcili go nawet imieniem „Przemek”. Przemek sprawiał raczej przykre wrażenie zagubionego wędrowca, który nie wie co ze sobą zrobić, jakby chciał się tutaj zadomowić, ale nie tak do końca. Szukał swojego miejsca na świecie, biedny Przemula, niekochany przez absolutnie nikogo, chrząszcza, kota, człowieka, drugiego psa.

Dostał się na gospodarstwo Makowieckich w prosty sposób – nie mieli oni płotu, ani żadnego rodzaju ogrodzenia. Owszem, od wchodu i północy chroniła ich posesję szeroko rozciągnięta druciana siatka, ale to tylko z częściowa ochrona – od zachodu stała stodoła, za nią rozciągało się pole. Przemek mógł więc zwyczajnie przybiec sobie na podwórze.

Gospodarze mieli też własne psy, suczkę rasy beagle, którą trzymali w domu, oraz starego, postawnego kundla, którego zamknąć musieli w klatce. Kundel ten, zwany Azorem, jeszcze kilka lat temu biegał sobie swobodnie po całej wsi, ale czasy się zmieniają, postępuje urbanizacja, wioska powoli zaczęła stawać się dzielnicą sąsiadującego miasta, a grzyby wyrosły jak domy po deszczu, czy raczej odwrotnie, domy wyrosły jak grzyby po deszczówce. No i zaroiło się od dzieci, zupełnie małych i tych trochę większych, pojawili się rowerzyści i joggerzy, spacerowicze i podróżnicy. Wszyscy ci ludzie bali się tego postawnego, groźnie wyglądającego, szczekającego na rowery kundla. A ich, Makowieckich, nie stać było na ogrodzenie całej, jakby nie patrzeć, całkiem sporej, posesji. Solidny wydatek, więcej niż sto arów, a oni mieli córkę na studiach, trzeba było opłacać jej mieszkanie, światowa dziewczyna, musiała mieć kosmetyki, nowe ubrania, telefon. Cierpiał z tego powodu Azor, no bo cóż mieli z nim zrobić, zabić, jak to powiedział stary Makowiecki, który miał dobre serce i kochał zwierzęta, szkoda było, oddać do schroniska też skurwysyństwo, toteż Azor zamieszkał w klatce. Cóż, nie on jeden wylądował za kratkami z powodu braku pieniędzy. Wszyscy się przyzwyczaili, Makowieccy się przyzwyczaili, świat się przyzwyczaił, przyzwyczajenie do zbrodni to największa zbrodnia, tylko biedny Azor się nie przyzwyczaił. Skamlał ilekroć kogoś widział, miotał się bezładnie po wnętrzu klatki, srał pod siebie, bo nie miał gdzie. Przynajmniej żył, przynajmniej go nie uśpili, a ich córkę stać było na nowy telefon.

Azor, to oczywiste, byłby się wyrwał z klatki i rzucił na spacerującego po jego terytorium Przemka, gdyby tylko mógł. Gość zaś nie mógł dostać się do domu, gdzie odpoczywała sobie suczka rasy beagle, i tak cała ta psia familia trwała, w kompletnej stagnacji, dopóki Makowiecki nie stwierdził, że trzeba coś z tym zrobić. Tak właściwie to nie on tak stwierdził, czy raczej nie stwierdziłby tego, gdyby go nie zmusili. W ciepłą sobotę, jakoś po południu, zajechał im na podwórze radiowóz. Funkcjonariusze dwaj, blondynka i brunet, facet wyszedł i najsampierw zapytał czyj jest ten brązowy kundel, który biega po okolicy i straszy ludzi.

– Niczyj – odpowiedział rozdrażniony nieco Makowiecki.

– Jak to niczyj? – zapytał policjant.

– Niczyj, przychodzi do nas bo nasza suczka ma cieczkę. Przychodzi i wałęsa się po podwórku, a że nikomu nie robi krzywdy, to nie wywaliliśmy go. Żona próbowała co prawda go przepędzić, ale nic z tego, uparty ten kundel.

– Zróbcie z nim coś – opowiedział mundurowy. – Zawieźcie do schroniska, dowiedzcie czyj to pies, zadzwońcie po hycla, cokolwiek, byle ten brudny kundel nie błąkał się po wsi. To pierwsze zgłoszenie, za drugim będziemy zmuszeni wypisać wam mandat.

– Oczywiście, panie funkcjonariuszu, zajmiemy się tym. Sam pan widzi, ogrodzenia nie mamy, to zamknęliśmy własnego psa w klatce, ten tu się tylko przypałętał.

Odjechali, a Przemek patrzył z na starego Makowieckiego z tym samym wyrazem pyska, z tym zagnieżdżonym w czarnych oczach bezgranicznym smutkiem.

– Chodź piesku, zabierzemy cię stąd. Znajdziemy twoich właścicieli, co ty na to?

Zwierzak odpowiedział mu spojrzeniem, zdawało się nawet, że nieco smutniejszym niż zwykle.

Najpierw zagadał Makowiecki do swojej żony, zadzwonił też do sąsiada, we trójkę usiedli przy kuchennym stole, i popijając kawę zastanawiali się do kogo należeć może psinka. Wieś niemała, kiedyś znało się niemal wszystkich sąsiadów, ale tyle się pozmieniało, jedni pobudowali się, inni przenieśli, zadanie nie było łatwe. Ostatecznie, po półgodzinie i opróżnieniu filiżanek, doszli do wniosku, że pies należy najpewniej do Osińskich, miejscowych półgłupków i bandytów. Ci właśnie Osińscy, mieszkali ledwie sześć domów dalej, w swoim małym, wyglądającym raczej jak chlew domku. Podwórze całe usłane gratami i kradzionym złomem, pod drzewem pusta buda, w zagrodzie kilka kóz, mieli trochę ziemi, którą obrabiali swoim starym ursusem, ale wszyscy wiedzieli, że Osińscy dorabiają sobie brudną robotą, że kradną co się da, a stary Osiński siedział nawet w więzieniu. Mieli w sobie coś z cyganów, nieokrzesanie i dziki charakter. Makowiecki tak utwierdził się w swoim przekonaniu, że był już właściwie pewien, że pies musiał być ich. To by tłumaczyło ten smutek w oczach, biedna psinka, nikt go nigdy nie kochał. To już chyba ich Azor miał lepiej, bo choć teraz siedzi poczciwiec w klatce, to przecie kiedyś zaznał ich miłości i uczucia, i biegał sobie wolno, gonił zające i koty. A ten tutaj kundel wygląda, jakby od urodzenia gardzono nim wyłącznie i pomiatano. Pies to niegłupie zwierzę – myślał Makowiecki – wie, kiedy człowiek go kocha, a kiedy nim gardzi. Nic no – dopowiedział sobie w głowie – pójdę do Osińskich i zagadam o psiaka. Może co z nim zrobią.

Na gospodarce Osińskich czuł się nieswojo, wręcz obco. Swoje za plecami miał, nieraz urżnął się jak świnia, bywało, że pod wpływem nawrzucał żonie i córce, zdarzał się jakiś drobny przekręt. Ale ci ludzie to najzwyklejsze męty, byli oskarżani nawet o gwałt. Wstyd było nawet pojawić się u takich ludzi, a co jak zobaczą go u nich sąsiedzi? No trudno, szybko załatwię sprawę – pomyślał.

– Trzeba to przeżyć – mruknął i zapukał do drzwi. Psa trzymał na smyczy.

Otworzył mu młodszy z synów starego Zbyszka, Janek. Zarośnięty, w znoszonej żółtej koszulce, miał śniadą cerę a w oczach coś mu błyszczało. Makowiecki nie wiedział co to było, ale zdawało mu się, że nic dobrego nigdy nie wynika z takich błyszczących oczu.

– Dzień dobry, przyprowadziłem wam psa – rzucił na powitanie.

– Dobry, panie Makowiecki. Nie trzeba było się kłopotać. – Janek uśmiechnął się.

– Przyprowadziłem wam go, bo lata nam po podwórzu i ludzi straszy. Zróbcie z nim porządek! Zamknijcie w szopie, łańcuchem przywiążcie czy co...

– Przecie to zwykł kundel, czego tu się bać?

– A jednak ludzie się boją, bo zajechała do nas policja ze skargą.

– Wyspiański to cwel i chuj nie artysta – chłopak wyszczerzył zęby.

– Słucham? – zakłopotał się Makowiecki.

– Dobra – odpowiedział Janek. – Zostawi go pan, ja go gdzieś tam do drzewka przywiążę.

Makowiecki, wciąż zmieszany, począł żałować swojej decyzji, ale nie miał wyjścia, więc spojrzał jeszcze tylko na zrezygnowanego kundelka, o spojrzeniu tak smutnym, że przeszywa ludzką duszę na wskroś, i przekazał smycz Jankowi.

– Smycz i obrożę oddacie potem. Do widzenia.

– Do wiedzenia panie Makowiecki!

Wstyd mu było, że oddawał zwierzaka komuś takiemu, ale przecież musiał coś z nim zrobić.

Tydzień później Makowiecki przeczytał w lokalnej gazecie, że w pobliskim lasku turyści znaleźli pobitego, przywiązanego do drzewa kundla. Służby łatwo doszły do sprawców, a podczas aresztowania znaleźli w ruderze Osińskich 34 obrazy Stanisława Wyspiańskiego i gram marihuany. Skurwysyny – pomyślał stary Makowiecki, przechodząc obok klatki, z której rozpaczliwie skamlał Azor.

– Ludzie to prawdziwe skurwysyny.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Marian 18.09.2019
    Życiowe. Troszkę pomyślałbym nad zakończeniem. Te obrazy nie pasują mi do całości.
    Liczebniki raczej należy pisać słowami.
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania