Wzgórze Motyli (one-shot)

Przed kilkoma tysiącami lat wzniesiono na tym pagórku kamienny ośmiokąt z wielkich, pionowych głazów. Na wszystkich mapach od dalekiej Północy do samego morza na Południu okolicę tę nazywa się “Wzgórzem Motyli”, choć nikt nie pamięta, dlaczego. Nikt tu przecież nigdy motyla nie widział.

Δ χ

Długowłosy wojownik stał w cieniu nawiększego spośród ogromnych kamieni. Wiedział, że kiedyś, dawno temu, stało ich tu osiem. Na starych mapach miejsce to oznaczone było kręgiem z ośmioma kropkami w środku. Teraz, w zależności od perspektywy, kamieni było najwyżej pięć. Trzy leżące, przewrócone, jeden złamany tuż przy samej ziemi i jeden poważnie ukruszony od góry. Pozostałe, na przestrzeni ostatnich kilku tysięcy lat, zostały prawdopodobnie rozbite i starte w proch lub wywiezione w dalekie krainy. Wszędzie dookoła były kwiaty koniczyny, jednak choćby nie wiadomo jak nasłuchiwał, żadne brzęczenie nie zakłócało idealnej ciszy tego miejsca.

Wytężał zmysły cały dzień, a dopiero teraz do jego uszu dotarł jakikolwiek dźwięk – grzmot. Od północnego wschodu nadciągała burza z piorunami. Była jeszcze daleko, jednak stąd jak na dłoni było wiadomo, co nadchodzi i skąd. Nie było wprawdzie widać, czy trafiła jakieś drzewo, czy może znów piorun poraził bogom ducha winnego łosia czy jelenia, zostawiając dymiące truchło na pożarcie padlinożercom. Natura bywa nieubłagana, pomyślał.

Po lewo od burzy, od północy, wychynął z lasu i pokrytym trawą, łagodnym zboczem począł zbliżać się w jego stronę ciemny punkt – maszerujący żwawo człowiek. Wkrótce miał stanąć z nim twarzą w twarz.

Δ χ

– Wysoko tu – powiedział, dysząc lekko nowo przybyły, od stóp do głów w czerni. Pod kapturem miał wytatuowaną łysą czaszkę, w czarnej brodzie zaplecione srebrne koraliki. Spod płaszcza wystawała mu pochwa szerokiego miecza. – Wysoko jak cholera. I cicho!

– Ano – potwierdził wojownik, w zakłopotaniu trąc podbródek. Nie było nic więcej do dodania. – Wysoko i cicho.

Wyglądający na żołnierza przybysz rzucił swój tobołek nieopodal jednego z kamieni i wyciągnął rękę w geście przywitania.

– Ronke – rzekł łysy brodacz. Mówił we wspólnym z lekkim akcentem.

– Keran – odpowiedział, ściskając przedramię przybysza.

Uścisnęli się lekko.

Δ

Gdy puścili, odeszli na kilka kroków od siebie, każdy w przeciwległy koniec nierównego kręgu.

– Więc to tutaj, co? – Rozejrzał się odziany w czerń żołnierz.

– Ano – potwierdził Keran.

Gdy sam przybył tu o świcie, o najwyższy kamień oparł włócznię z prostym, ostrym grotem. Choć pół ranka spędził na jej polerowaniu, gdzieniegdzie pojawiły się już rdzawe kropki. Tyle z honoru wojownika… Spojrzał na topór. To samo. Trudno, pomyślał. Zważył włócznię w dłoni, topór wsunął w pętlę przy pasie i czekał.

Ronke odpiął płaszcz, rzucił na przewrócony kamień, tuż przy tobołku. Zrzucił też pas, rozpiął koszulę i został w samych portkach i butach. Wyjął miecz z pochwy i zaczął kręcić młynki.

– To co, Keran? Czekamy na burzę, czy zaczynamy już, teraz?

Wojownik odpiął pas spinający odzież i jednym ruchem szarpnął ją przez głowę. Przerzucił włócznię z ręki do ręki i pozwolił tunice spłynąć na bok, ku swojemu tobołkowi. Szczupłe ciało pozbawione było włosów i znaków – jego przeciwnik zaś był mocno zarośnięty i wytatuowany.

– Może być teraz – rzekł, robiąc krok naprzód.

– Bardzo dobrze.

Skoczyli.

χ

– To nie tak miało być – powiedział Keran, gdy przybysz w czerni przycisnął go do siebie i raz za razem kłuł w bok długim, ostrym nożem. – To nie tak miało wyglądać… Walka...

Nie miał żadnej broni, jego topór i włócznia zostały oparte o kamień. Mógł co najwyżej uderzyć drugiego pięścią w plecy. A na to z kolei nie miał siły. Wraz z wypływającą z boku krwią, opuszczaly go siły witalne. Ostrze nie przestawało wsuwać się i wysuwać z nowych otworów w boku wojownika. Posoka ściekała po nogach obu splecionych w uścisku mężczyzn.

– Jeszcze tylko raz, obiecuję – wydyszał mu w ucho Ronke. Uścisk zelżał, teraz miast miażdżyć go jak w imadle, przybysz ściskał go niemal czule. Odwrócił ostrze i wziął zamach aż zza pleców.

Δ

Keran zwinął się w skoku i zamłynkował włócznią, odbijając płaz miecza czarnobrodego i trafiając go lekko w ramię. Samą końcówką sztychu, jednak to wystarczyło, żeby krew trysnęła z rany.

Ronke spojrzał na własną ranę.

– Dobry jesteś – rzucił z uznaniem. Syknął lekko, dotykając brzegów rozcięcia.

Rzucił się na Kerana, wyrzucając ostrze po łuku z dołu. Keran sparował, jednak Ronke wykręcił nadgarstek i ciął wojownika od dołu z boku, w udo. Lekko, jednak wystarczyło, by ów zaczął nieznacznie utykać.

Wojownik pogładził głowicę topora. Na uniesione brwi przeciwnika zareagował pokręceniem głowy.

– Jeszcze nie – dodał cicho.

Czarnobrody nie tracił czasu na odpowiedzi. Zaatakował znów, zwijając się w akrobatycznych półobrotach, zwodząc mieczem i tnąc wszędzie dookoła. Keran sparował cztery ciosy z pięciu, przyjął jeden niemalże w to samo miejsce, co wcześniej i odskoczył na kilka kroków. Sięgnął ku toporowi.

– Skracamy dystans? – zapytał tamten, sięgając ku sztyletowi w pochwie na udzie.

Wojownik zważył włócznię w dłoni, przeniósł nieznacznie ciężar na lewą nogę, sycząc z bólu w prawej. Wskazał palcem burzę za plecami brodatego akrobaty.

– Ale zaraz walnie, patrz!

Ronke odwrócił głowę, by zobaczyć.

Δ χ

Ostrze wbiło się głęboko w jego klatkę piersiową. Skóra i mięśnie ustąpiły, krew wylała się na porastającą niewielki krąg koniczynę. Z rozpruwanego od mostka aż po pępek torsu płynęły życiodajne fluidy i wnętrzności.

– Ja, ja… – Umierając, łykał łapczywie ostatnie porcje powietrza. – Ja...

Skonał na kolanach, otoczony mazistą kałużą własnych wnętrzności.

– Już dobrze – odpowiedział tamten, zakrwawiony aż po uszy. – Już dobrze.

Odrzucił broń i stanął przy jednym z pustych miejsc, gdzie kiedyś stał jeden z głazów. Popatrzył na swoje ręce, westchnął, kucnął i spróbował wytrzeć posokę w trawę, a gdy to się nie udało, zedrzeć ją o kamień. Skóra pod czerwienią swędziała go coraz bardziej, więc tarł dużo energiczniej.

Z krwi klęczącego pokonanego zaczęły wyłaniać się białe kulki wielkości grochu i na jego oczach urosły do rozmiaru mirabelek. Po chwili były wszędzie, wyrastały jak grzyby po deszczu, z każdej, zdawałoby się, czerwonej kropli.

Zwycięzca patrzył, jak rosną do rozmiarów piąstki dziecka, drżą i pękają, a z każdej, przy błysku światła niczym z małej błyskawicy zamkniętej w szklanej kuli...

Wylatują motyle.

Setki, tysiące motyli wylatywało z kulek i siadało na wszystkim dookoła. Były wszędzie: na kamieniach, trawie, ich tobołkach i na samym zmarłym. Pokryły każdą możliwą powierzchnię – poza nim samym. Wypełniły szczelnie krąg i szeleściły skrzydełkami tak długo, aż złapał się za uszy, nie mogąc wytrzymać szumu i ciepła wytwarzanego przez kolorowe owady. Nie będąc w stanie się poruszyć ani wydobyć z siebie dźwięku, zemdlał.

Δ χ

Gdy się ocknął, motyli już nie było. Trup też zniknął, choć w miejscu, w którym go ostatni raz widział, zauważył niewielkie wybrzuszenie, niczym guz na wielkiej głowie pagórka. Broń jego przeciwnika zniknęła, razem z ciałem i resztą dobytku. Jego leżała tam, gdzie, jak pamiętał, widział ją po raz ostatni.

Mrużąc oczy, rozglądał się po okolicy. Słońce stało wysoko na niebie bezpośrednio nad nim, musiało być południe. Po burzy nie było śladu. Musiała przejść obok, pomyślał.

Rozejrzał się raz jeszcze, chłonąc jedyny w swoim rodzaju krajobraz. Spostrzegł swój tobołek, który leżał nietknięty tam, gdzie go zostawił, gdy przybył. Zarzucił go na plecy, zebrał oręż, omiótł wzrokiem jeszcze raz okolicę i niespiesznie opuścił krąg kamienny, by nigdy tu nie powrócić. Szedł, nie odwracając się, w stronę lasu, otaczającego pagórek z każdej strony.

Gdy znikł w gęstwinie, na porastające krąg koniczyny powróciły motyle i trzmiele.

Jednak nie było tu już nikogo, kto mógłby to zobaczyć.

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 10

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (13)

  • yanko wojownik 12.04.2019
    O qurde - nic się nie stało.
  • yanko wojownik 12.04.2019
    choć go zaszlachtował.
  • Okropny 12.04.2019
    Yanko: cieszę się, że wpadłeś.
  • Okropny 12.04.2019
    Serio, znowu 6 ocen i jeden komentarz? Dajcież spokój
  • Dobre oceny świadczą o tym, że się podobało:)
    Mi tez się podobało, choć masz tam sporo powtórzeń, na które jestem wyczulony, to jak dla mnie szczegół techniczny, a opowiadanie coś pomiędzy baśnią i legendą naprawdę bardzo ciekawe.
    Taki kom może być?
    Pozdro!
  • Okropny 12.04.2019
    Kurde, a myślałem, że jak pięć razy przeczytam, to wszystkie powtórzenia wychwycę.

    Kom jak najbardziej w porządku, dzięki za wizytę, ML. Opko trochę się wpasowuje w taki światek co go sobie tam gdzieś z tyłu głowy tworzę. To już któreś opko z tego tematu ;-)
  • Okropny 12.04.2019
    Dobrze, eMeLku, powypierdalałem większość powtórzeń. Dzięki raz jeszcze za zwrócenie uwagi i pozdro :)
  • Okropny tak to jest u kogoś zawsze łatwiej zobaczyć, ja u siebie takie babole zostawiam że głowa mała:)
  • Hej a to:
    „Wiedział, że kiedyś, dawno temu, stało ich tu osiem. Na starych mapach miejsce to oznaczone było kręgiem z ośmioma kropkami w środku. ” osiem-ośmioma - a gdyby „Wiedział, że kiedyś, dawno temu, stało ich tu osiem. Na starych mapach miejsce to oznaczone było kręgiem z taką właśnie ilością kropek w środku. ”
    Bardzo nie razi, ale wiesz:)
  • Okropny 12.04.2019
    Pacz, jednak jakiś babol zostawiłem, kurwasz. Dzięki za wyłaps, zzzara to poprawię ;)
  • Pan Buczybór 13.04.2019
    W życiu bym nie pomyślał, że to twoje. Znaczy, nie żebym był ekspertem, ale to wydało mi się naprawdę inne. Bardzo spoko fantasy, sprawnie opisana scena walki i ogólnie klimacik. Fajnie się czytało
  • Okropny 13.04.2019
    Widać, że mało mnie ostatnio czytasz :v
    Pozdro Bucz, thx za wizytę i komentarz. Miło mi :-)
  • JamCi 06.10.2019
    Oooo... To tak :-) bardzo tak.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania