Yin i Yang

Namieszało się w ostatnim czasie w naszym kraju przeokropnie. Nie dość, że ciągle nic nie jest takie jakie było zaledwie chwilę wcześniej to doszły nowe tematy rozmów podczas przerwy śniadaniowej w pracy. Nikogo już nie można zaskoczyć i zaciekawić ciekawym prasowym artykułem z porannego dziennika zakupionego w kiosku Ruchu. Najgorsze w tej naszej wymianie zdań jest na bieżąco śledzony w Internecie bieg wydarzeń wyolbrzymionych często do absurdów. Teraz nikt już nie kupuje gazet, w których prawdziwość zawartych wiadomości można było zweryfikować nawet po latach i jeżeli ktoś poczuł się znieważony treścią mógł dochodzić sprawiedliwości na drodze sądowej. Inaczej jest teraz, gdzie dwadzieścia procent informacji w sieci w języku polskim jest nieprawdziwa i akurat w tym przodujemy otwierając stawkę największych łgarzy na świecie. Będąc anonimowym zbyt łatwo można obrzucać błotem i nie ponosić z tego powodu konsekwencji. Tylko żyć w tej stale wypaczanej rzeczywistości trzeba. Jakość nikt z osób mających sposobność dorwania się do mikrofonów i posiadających możliwość pokazania się przed kamerami, nie robi nic by zaistniała prawda i zapanowała stabilizacja. Ponownie przez sensacyjne komentarze wyrwana została wycieraczka z pod naszych stóp, na której staliśmy za sprawą oplucia naszego dyplomaty i filmu o pedofilii w wykonaniu kapłanów. Słowna burza przetoczyła się przez społeczeństwo jak fala tsunami i nikt następnego dnia nie był w stanie zachowywać się i mówić jakby te wydarzenia nie miały miejsca. Dzieci, podobnie jak dorośli, nabrały dystansu w kontaktach z duchownymi, jakby wcześniej wszędzie krzywdzono nieletnich. Dlatego nasz ksiądz dobrodziej chcąc ocieplić nie tylko własny wizerunek i dać dobry przykład, zaproponował zorganizowanie wycieczki do naszej parafii z ziemi świętej. Pomysł najbardziej spodobał się stałym uczestnikom pielgrzymek w tamtym kierunku, którzy w tej chwili nie mieli kasy na kolejną, lecz wcześniej zdążyli nawiązać znajomości z autochtonami. Osobiście nigdy tam nie byłem i nie zamierzałem się wybierać, aż nadto wystarczyło mi, że za jedną parafiankę stale płaciłem. Małżonka nie przepuściła żądnej okazji i w taki sposób stała się stałym klientem parafialnego biura podróży. Dzięki temu nasza witryna w salonie została wyczyszczona z komunistycznych kryształów i stała się ostoją kolekcji flakoniczków z wodą święconą. Natomiast sąsiadujący z nią barek mocno został zaniedbany, łącznie z korozją zawiasów.

- Powiedziałam księdzu, że przez tydzień będziemy gościć małżeństwo z Izraela – zakomunikowała żona będąc jeszcze w progu mieszkania po powrocie z niedzielnej sumy.

Dyskutować o tym, że podjęła decyzję bez zapytania, i co ja o tym sadzę, nie zamierzałem, ponieważ sporo lat przeżyliśmy razem i wiedziałem czym by to się dla mnie skończyło.

- Młode? – zapytałem mając nadzieję na zobaczenie pod swoim dachem ślicznej i zgrabnej Żydówki.

- W naszym wieku.

Tymi słowami spowodowała, że czar prysnął, nadzieja na zobaczenie pięknej, zgrabnej dziewczyny się ulotniła i nawiedziła mnie wizja kobiety puszystej jak moja stara.

- Dlaczego my, nie było innych chętnych?

- Nie narzekaj, poznałam ich jak nam się autokar zepsuł w drodze do Jerozolimy. Pamiętasz, opowiadałam ci o tym?

Gdybym powiedział, że nie bardzo, wtedy usłyszałbym po raz kolejny opowieść ze szczegółami o wspaniałej pielgrzymce. Jednak prawda była jeszcze inna. Słuchałem zawsze jednym uchem, a drugim te sprawozdania z cudownych chwil wypuszczałem z pominięciem angażowania mózgu.

- Zapamiętałem nawet najdrobniejsze szczegóły z tych wszystkich miejsc z jakich pochodzi twoja unikatowa kolekcja.

Przez kilka dni miałem telewizor tylko dla siebie, a w tym czasie ślubna z radą parafialną organizowała przyjazd zaproszonych gości. Jednak na dwa dni przed zaplanowaną ceremonią powitania, poganiany przewróciłem dom do góry nogami. Wszystkie meble poodsuwałem, dywany wytrzepałem, zawiasy naoliwiłem i głodny przez ten czas z bolącymi mięśniami chodziłem. Chłodziarka, zamrażarka zostały opróżnione z wcześniejszych wieprzowych zapasów, a ich zawartość przeniesiona do siostrzyczki żonki. Nagle z dnia na dzień nie miałem co jeść, a koszernego z racji narodowej dumy do pyska nie wziąłem. W całym tym nieszczęściu los do mnie się uśmiechnął i sąsiad, którego nie podejrzewałbym o ludzkie odruchy, kiedy dowiedział się, pocztą pantoflową, o mojej niedoli, zaprosił mnie do siebie na golonkę w kapuście i dwie butelki piwa. Podczas biesiadowania zakopaliśmy topór wojenny pielęgnowany od lat i nastała miedzy nami zgoda. Nawet się ucieszył i nazwał mnie swoim przyjacielem, jak dowiedział się, że nie jestem osobą tolerancyjną i mnie z pewnością szlag trafi po tej kobiecej ekstrawagancji.

Goście troszkę mnie rozczarowali, ponieważ posługiwali się dość dobrze naszym językiem. Zobaczyłem i przekonałem się, że są to normalni ludzie, którzy tylko pewnych rzeczy nie jedzą o ile ich nie lubią. Gdyby nie wydziwiała moja stara z tym swoim gościnnym menu mógłbym ich nawet polubić, skoro schabowego z ziemniaczkami mi nie podprowadzą. Nawet zrobiło mi się ich żal, jak podczas uroczystego obiadu w ogrodzie parafii, kiedy co jakiś czas inni biesiadnicy w rozmowie przypominali im o opluciu w ich kraju polskiego dyplomaty. Zawiść przy tym była taka, jakby oni to osobiście zrobili.

Na dwa dni przed powrotem gości do domu, moja żona zaproponowała swojej znajomej z Izraela damski wypad po prezenty. Panie pozostawiły nas samych i zgodnie z prośbą, a właściwie nakazem małżonki miałem nakarmić gościa, zabierając go na obiad do restauracji. Ochoty, chęci i dobrej woli oraz szczodrości mi brakowało na wizytę w lokalu oferującym kuchnię żydowską. Nikomu nic nie mówiąc postanowiłem zaoszczędzić i zabrać gościa na najzwyklejszą stołówkę. Zanim to zrobiłem upewniłem się, że gar kuchnia nie ma strony internetowej i na jej temat nie można z sieci niczego się dowiedzieć. Prowadzący kuchnię oferującą domowe, tanie i smaczne obiady miał w tym swój cel, przynajmniej ja tak sądzę, nikt nie mógł nim niczego złego zarzucić.

W porze obiadowej zaskoczony byłem widokiem sporego parkingu zrobionego przed stołówką i utwardzonego kostką. Zaparkowane samochody zajmowały wszystkie przeznaczone do postoju miejsca, a cześć pozostawionych na czas posiłku pojazdów blokowała drogi dojazdowe i uniemożliwiała bezpieczne poruszanie się pieszych. Obawiając się uszkodzenia mojego autka w tym ścisku , zostawiłem pojazdy na sąsiedniej równoległej ulicy.

Bufet oferował sporo dań dostępnych od ręki i systematycznie zastępowanych świeżymi w miarę schodzenia. Gość skonsumował zupę rybną oraz drugie danie z klusek śląskich z gulaszem wołowym i kiszonym ogórkiem. Natomiast mi przypadł zaszczyt zjedzenia zaległego niedzielnego obiadu. Wystrój lokalu nie był powalający, lecz czy to ważne skoro jadło się szybko i w sporych ilościach.

Wraz z wyjściem ze stołówki skończyła się sielankowa atmosfera, zakłócana jedynie siorbaniem i mlaskaniem. Przed samymi drzwiami wejściowymi trafiliśmy na zamieszanie spowodowane przez stojący samochód dostawczy, z którego kierowca wyjmował zaopatrzenie. Wnoszenie do budynku stołówki towaru przebiegało sprawnie, lecz na całkowite opróżnienie busa potrzebował jeszcze jakieś cztery minuty. Pierwszy z pretensjami podszedł kierowca samochodu, który zaparkował na czas obiadu na środku placu i uniemożliwił ustawienie dostawczaka w miejscu w jakim nie blokowałby połowy placu.

- Chcę wyjechać! – oznajmił.

- Gdyby pan w taki sposób nie zostawił samochodu, nie byłoby żadnego problemu, a tak proszę zaczekać do końca rozładunku – odpowiedział kierowca taszcząc towar.

Młodzian odszedł, wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Kolejni konsumenci po zjedzeniu obiadku postępowali w prawie identyczny sposób. Otwierali drzwi swoich samochodów, uruchamiali silniki i stojąc przed pojazdami krzyczeli, że im się spieszy. Kierowca busa musiał być przyzwyczajony do podobnych zachowań, ponieważ nie reagował, tylko kontynuował wyładunek. Zaledwie po niespełna czterech minutach zakończył czynności i wsiadł z kopiami faktur do samochodu. Proces wycofywania samochodu dostawczego nie przebiegał bezkolizyjnie i co kilka sekund musiał być przerywany, z powodu wjeżdżania na plac nowych pojazdów z umierającymi z głodu kierowcami. Zamieszanie na placu trwało w najlepsze i każdy opuszczający parking o tej porze bramą wjazdową, przeciskał się obok wjeżdżającego.

Prawie siłą zaciągnąłem do samochodu gościa, który z wyraźnym zaciekawieniem obserwował zachowanie najedzonych i głodnych Polaków. Natomiast ja nic nie mówiłem, tylko zacisnąłem szczękę. Chcąc uniemożliwić powstanie jakiejkolwiek sytuacji pokazującej rodaków w złym świetle, postanowiłem ominąć drogi główne i pojechać ulicami jednokierunkowymi przez osiedla. Zaledwie po przejechaniu około trzystu metrów ulicą Kościuszki byłem zmuszony się zatrzymać, ponieważ prawą stronę ulicy zajmowały zaparkowane pojazdy ustawione w szeregu, a po lewej stronie przed przychodnią stomatologiczną częściowo na chodniku i ulicy stał samochód. Kierowca opuścił auto i nie było przejazdu bez możliwości uniknięcia uszkodzenia karoserii albo lusterka. Wysiadłem z samochodu i bezradnie zacząłem się rozglądać za właścicielem blokującego przejazd pojazdu. Mój pasażer takiej możliwości nie miał i siedział uwieziony we wnętrzu. Zanim opracowałem plan pozbycia się zawalidrogi z tyłu podjechał samochód i po zatrzymaniu zaczął trąbić. Mocno zirytowany odwróciłem się chcąc nagadać krzepkiemu kierowcy, lecz ku mojemu zaskoczeni za kierownicą siedziała około czterdziestoletnia kobieta. Zanim ochłonąłem, opuściła szybę w drzwiach i po wystawieniu głowy powiedziała.

- Proszę odjechać.

- Przykro mi, lecz nie jestem w stanie bez uszkodzenia samochodu.

- Śpieszy mi się!

- Proszę panią, ulicę blokuje źle zaparkowany samochód i nie ma możliwości przejazdu – powiedziałem powstrzymując chęć wygarnięcia głupiej babie.

Niestety moje słowa na niewiele się zdały i z uporem maniaka wciskała klakson. Jej kilkuminutowy upór przyniósł skutek i będący w pobliżu zwrócili uwagę. Ciekawskim musiał być też właściciel auta albo ktoś z jego otoczenia, ponieważ po chwili wyszedł z gabinetu stomatologa i bez słowa przepraszam odjechał.

Kiedy wróciliśmy do domu, gość poszedł się pakować i wysłać maila do rodziny, a ja w czasie jego wyjścia do toalety podkradłem się i sfotografowałem ekran jego laptopa. Dopiero następnego dnia po wyjeździe gości miałem możliwość przetłumaczenia tekstu i muszę po przeczytaniu stwierdzić, że księdzu ocieplenie wizerunku nie wyszło.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Wrotycz 31.05.2019
    Bardzo dobra obyczajówka :)
    5.
  • Pasja 10.06.2019
    Witam

    Ciekawa opowiastka o polskiej gościnności. Najlepsze zakończenie.

    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania