Z Dziejów Cardoni: Wspomnienia Irwina Rolsona

Dobrze widoczny, choć cienki obłoczek dymu unosił się znad mojej fajki, którą to końcówkę z lubością trzymałem w zębach, zaciągając się raz po raz. W takich chwilach przypominały mi się słowa matki, która ostrzegała mnie przed paleniem Farańskiego tytoniu. Co ja poradzę, że w przeciwieństwie do alkoholu, pomagał w odprężeniu bez strachu, że obudzę się z bólem głowy.

Wlepiałem tępo wzrok w otoczone szarymi, okrągłymi kamieniami ognisko, znajdujące się metr przede mną. Śnieg nie padał zbyt mocno, toteż czerwone jęzory płomieni, tańczyły żywo, ogrzewając moje zziębnięte cielsko. Pociągnąłem nosem, zachodząc w zastanowienie, czy podczas ostatniego obchodu nie nabawiłem się kataru. Co prawda nie byłoby to nic groźnego, ale nadal pewna niedogodność zwłaszcza w zaistniałej sytuacji.

- Można się dosiąść?

Uniosłem wzrok w górę, nieco na prawo, skąd dosłyszałem niski, choć przyjazny głos. Uśmiechnięta, wąsata facjata Alberta, jakby naturalnie poprawiła mi humor. Ująłem drewnianą fajkę w palce prawej dłoni, biorąc przy tym głęboki wdech. Nie był to zbyt dobry pomysł, gdyż zimne powietrze, co wleciało do mych płuc, wywołało krótki, acz intensywny atak kaszlu, przez co prawie upuściłam swoją ulubioną używkę. Zdołałem się jakoś opanować, wykonując gest, wskazując miejsce na pniaku obok.

- Powtarzałem ci przecież, że to cholerstwo kiedyś cię zabije…a ty nadal swoje.

Mądry jak zwykle towarzyszy, parsknął szyderczo, usadawiając swój tyłek na zmarzniętym drewnie, przez co musiałem zabrać swój karabin na drugą stronę, żeby mu przypadkiem nie przeszkadzał. Przy okazji przyjrzałem się zamkowi. Ostatnio trochę zawodził kapiszon, chociaż po ostatniej wizycie u naszego rusznikarza powinien działać poprawnie. Przynajmniej taką miałem nadzieję.

- Szczerze wolałbym, żeby wykończył mnie tytoń od naszych wiernych plantatorów niż widły Republikanów.

Odrzekłem, masując przy tym klatkę piersiową, odczuwając doskwierające pieczenie, uważając przy tym, aby guzik przy mundurze się nie urwał. W obecnych warunkach to chyba ostatnia rzecz którą bym chciał, żeby się wydarzyła. Nie chodzi o to, że wykonany ze złego surowca, a bardziej o fakt, iż zauważyłem małą dziurkę w materiale, przez którą mocniejsze szarpnięcie mogłoby pozbawić mnie cennego elementu ekwipunku.

- Ta...może masz rację. Zginąć zadźganym przez biedaka to faktycznie nie jest śmierć na miano żołnierza cesarstwa. Chociaż z drugiej strony ciężko mi sobie wyobrazić jak niby mieli się do nas dostać. Zobacz, ostatnim razem bez liku pół setki ich zatrzymaliśmy, a ile nas było? Pół plutonu? I też nie strzelaliśmy bardzo celnie, zaznaczmy…

- Zapominasz o fakcie, że po minucie strzelania, przybyli elońscy kirasjerzy, a ich, drogi chłopcze, liczyć można i w dwóch szwadronach. Do tego myśmy się okopali na wzgórzu, z dwoma armatami. Także nie odstawiaj tu Azaka, bo ci to za bardzo nie wychodzi, mości panie.

Pokręciłem głową, wysypując na białą ziemię resztki tego, co jeszcze niedawno gościło w mojej fajce. Tą natomiast, schowałem do torby podręcznej, opierając ramiona o kolana i pochylając się do przodu.

- Coś ty taki markotny? Ostatnio ogólnie zachowujesz się, jakby ci wszystkie słodycze ze stolicy wykradli i jeszcze buty podziurawili. Chodzi o tą nominację? Porucznik powiedział, że jesteś następny w kolejce, więc przy następnej okazji mianują cię tym...

- Nie chodzi o to!

Warknąłem lekko, czym chyba kogoś przestraszyłem, bo pamiętam, jakby stara brzytwa uderzyła o lód. Nie zwróciłem na to większej uwagi, gdyż mą głowę zajmował podjęty temat.

- Znaczy...no tak, chodzi, ale w inny sposób.

Zdawałęm sobie sprawę, że oboje mamy świadomość, czym spowodowany jest ten mój niewesoły humor, więc lepiej wyrzucić to i spalić od razu.

- Kiedy Ursyn zwołał nas przed tą rezydencją, byliśmy uradowani, brudni oraz zakrwawieni, ale wygraliśmy bez dużych strat…

- Nie licząc Syriusza.

Krótka przerwa którą zafundował mi Albert, zwróciła mi słusznie fakt, że głupio było zapomnieć o tym szczeniaku...pisklęciu, w sumie nigdy nie byłem pewien jak to określać, żeby nie zostać uznanym za uprzedzonego.

- Ach, racja. Biedak...ledwo z jaja wylazł, dali mu do łap karabin i poszedł. Entuzjazmu mu nie można odmówić. Pierwszy wpadł do piwnic. Gdyby tylko zobaczył tamten tasak.

- Możliwe, że skończyłoby się dla niego znacznie gorzej. Niechże Opiekun ma go w opiece.

Odmówiliśmy krótki frazez w mowie Starego Cesarstwa, równie w naszej intencji, a także już nieżywych, ale również trzymających się, acz lepiej by pewnie było, gdyby przeszli na tamten świat.

- Wracając do naszej sprawy...mojej oczywiście, widząc tego starego cepa, z rapierem przy pasie, kiwającego głową, oraz chłopaczka z zamkniętą skrzynią, już czułem, że nadszedł wreszcie dzień w którym zostanę dostrzeżony. Nie muszę ci raczej opisywać, jak mnie uderzyło to, że Pióro dostał Eryk. I miałbym to pewno gdzieś, na zabawie z przyjaciółmi huzarami śmiałem się bez końca, gdyby tylko ta wyperfumowana menda nie zaczęła się chwalić, jak to on świetny nie jest, jak to sam dwudziestu rabusiów nie usiekł...ech, aż piwo przestało smakować.

- Cholera, dobrze, że wtedy byłem się odlać, bo bym nie wytrzymał i go nadział na rożen. I co potem zrobiłeś? Wyszedłeś?

Pokiwałem przecząco głową, łącząc palce, na przemian ocierając wewnętrzne części dłoni o siebie, zauważając, że ognisko z wolna słabnie.

- Zrobiłem mu czapkę ze swojego kufla.

Niemal od razu kolega Albert zaśmiał się serdecznie, prostując przy tym i uderzając ręką o nogę, czym zwrócił na siebie uwagę przechodzącego kawałek dalej sierżanta. Skinął mu głowa, na co ten uniósł kąciki ust i pomaszerował dalej.

- I...i powiedz...co dalej się stało?

Otarł kciukiem policzek, chcąc zapewne wiedzieć, czy były podczas zajścia jakieś ofiary śmiertelne, albo przynajmniej ktoś został postrzelony.

- No jak to co? Złapałem za deskę na której jeszcze chwile wcześniej leżały plastry szynki...to żem jak nie przywalił, to ze trzy razy się przekręcił i legł na podłodze. Przyznam, mogłem lekko przesadzić, więc dla bezpieczeństwa Anton i Rodrigo zabrali mnie, nim pojawił się jaki żandarm, ale nadal mierzi mnie, że nadal na jego nakryciu znajduje się czerwona część opierzenia gęsi.

- Jednak co się odwdzięczyłeś za niesprawiedliwość to twoje i nikt ci tego nie zabierze. Awans...jeszcze przyjdzie na to czas, wierz mi. Mówię ci, jeszcze będziemy mówić do ciebie, panie kapitanie.

Parsknął, żartobliwie przykładając dłoń do czoła i niby salutując. Odepchnąłem go równie w dowcipie, mają nadzieję, że wpadnie w śnieg. Gdyby do rozmowy wcześniej dodać nieco czystej no to wtedy ewentualnie mogłoby to wyjść. Bez natomiast, no to średnio się udało.

- Żebyś się nie zdziwił.

Wtem, jak nie huknie nam wystrzał z lufy, a po niej tylko jęk trafionego, tośmy wszyscy wstali, łapiąc za broń, spoglądając w stronę pozycji obronnych, oddalonych kilka kroków od ognisk. Ujrzeliśmy czarne truchło, leżące na śniegu, drgające jeszcze.

- Republikanie! Do okopów, szybko!

Krzyknął wtedy któryś z kaprali, spędzając swoją grupę. Nie dostrzegliśmy w pobliżu Simona, ale ze strachu o własne żywota, nie zamierzaliśmy czekać. Założyliśmy czapy na łby, dobywając swych karabinów, a żeby w chwili następnej, pędem i zygzakiem doczłapać się za osłonę.

W ten czas tuż przed naszymi stopami tudzież obok świstały kule, podrywając do góry zamarzniętą, białą wodę. Jeden pocisk na tyle blisko przeleciał, iż otarł me ramię powyżej łokcia. Syknąłm, ukazując szereg zębów, lecz mimo to, pędziłem dalej niestrudzenie, myśląc tylko jak nie paść na pysk.

Po mniej niż dwóch minutach, które dla mnie zdawały się wieczne, oparłem plecy o drewnianą część umocnień, przednią ścianę, żeby złapać oddech, a dla bezpieczeństwa kucając, rozglądając się we wszystkie strony. Panowie mówili głośno do siebie niemal bez przerwy. Następni przybywali co sekunda. Czy to pojedynczy żołdacy, czy całe oddziały w których sierżanci pokazywali gdzie mają się znaleźć.

Alberta nie widziałem, choć przysiąc mogę, że razem przeskoczyliśmy drugą linię. Nie mogłem szczędzić czasu na rozmyślania. Huki wybuchającego prochu nad moją głową, iskry spadające na moje barki oraz zapach dymu drażniący moje nozdrza. Przekląłem pod nosem, odwracając się i spoglądając przez niewielką dziurkę między workami z piaskiem.

Zbyt wiele do widzenia nie było. Ciemno jak w kopalni węgla, ze słabą lampą. Niemal równy teren, z tym że pełno w nim znajdowało się głazów, wnęk, rowów, niezasypanych lejów po pociskach moździerzy, tworząc doskonałe miejsce do obrony. I tak się wtedy zamyśliłem...odpieramy i odpieramy te ataki, a każdy szturm przygotowywał rejon na kolejny. Modliłem się, żeby ten nie okazał się ostatecznym.

Wypuściłem powietrze, unosząc do oczu celownik i wystawiając jego lufę na zewnątrz, wypatrując jakiegokolwiek ruchu. Przez fakt małej ilości miejsca, musiałem pochylić górną część ciała do przodu, uginając nogi.

Fortuna mi dopisała, gdyż dojrzałem wystającą postać, otuloną grubym kożuchem. Szansa jedna na milion. Przestawiłem wylot w stronę pechowca, otwarłem oboje oczu, wpuściłem powietrze do płuc i pociągnąłem za spust.

Pocisk w mgnieniu oka dosięgnął swego celu. Futrzana czapa spadła z głowy nieprzyjaciela, a ten przewrócił się na plecy. Żadnego słowa, krzyku. Prosta robota, czysty strzał, jeden trup. Tak jak na szkoleniu. Uśmiechnąłem się zadowolony, odstępując od swego miejsca.

Szybko przeciągnąłem małą dźwignię, wpuszczając kolejny pocisk z magazynka do komory, pociągając za kurek, przygotowując się do kolejnego użycia. Trudno jest sobie wyobrazić jak jeszcze sto lat temu mój dziadek ładował swój karabin odprzodowo. Cóż to musiała być za mordęga.

Wyszukiwałem następnej, dobrej pozycji do oddania, strzału, mijając już walczących towarzyszy, niosących skrzynie z amunicją, czy przybyłych kilku cyrulików do pomocy z rannymi i martwymi. Zerkałem co raz, upewniwszy się, jak daleko znajduje się adwersarz, by czasem nie zostać zaskoczonym. Wynikało na razie, że starają się uszczuplić nasze szeregi lub chcą też odciągnąć naszą uwagę.

Podczas dalszego obchodu, za bardzo poczułem się pewnie, gdyż odsłoniłem swoją czapkę ze złotym elementem z przodu, co było świetnym sygnałem. Z dziurą po obu stronach, spadła na ziemię, by chwilę po tym, przydeptał ją jeden z adiutantów. Warknąłem, podążając za młodzikiem wzrokiem.

Jeszcze się doigrasz smarkaczu. - powiedziałem do siebie, kiedy to nagle usłyszałem dźwięk który zmroził mi krew w żyłach. Przeciągły krzyk z kilkudziesięciu gardeł: VIVA LA REPUBLICA!

Spojrzałem przez okienko, dostrzegając rozwścieczoną masę ludzką, w obszarpanych strojach, grubych kurtkach, dzierżących archaiczne muszkiety oraz długie kosy. Nic sobie nie robili z tego, że co chwila ktoś z ich szeregów ginął. Mieli nad nami przewagę liczebną, z czego widocznie doskonale musieli zdawać sobie sprawę.

Za nic nie zamierzaliśmy dać za wygraną. Strzelaliśmy ze swoich karabinów jak opętani, siłując się z mechanizmem, by jak najszybciej przeładować, zasypując nieprzyjaciół gradem ołowianych pocisków, posyłając hołotę na spotkanie z Opiekunem. Brakowało jednak oficerów którzy wyznaczaliby kolejne salwy, dzięki którym nasza skuteczność mogłaby znacznie wzrosnąć. Chociaż, w obecnej sytuacji nie musieliśmy nawet celować.

Niestety, dopadli do nas szybciej, niż mogliśmy się tego spodziewać. Jeden, całkiem młody o ile pamiętam, wskoczył do naszego rowu, uderzając zaskoczonego żołdaka, któremu z lubością roztrzaskał głowę skórzanym butem. Nie nacieszył się jednak tym sukcesem, ponieważ prędko towarzysze nieszczęśnika, dźgnęli zabójcę bagnetami w nogę, a potem w szyję. Wszystko działa się zaledwie parę metrów od mojej pozycji. To był jednak dopiero przedsmak.

Buntownicy, niczym morska fala poczęli wypełniać nasz rów. Broniliśmy się z całych sił przy pomocy naszych luf i ostrzy, ale przytłaczająca siła zaczynała brać górę. Ja miałem to szczęście, iż znalazłem się w środkowym odcinku, przy największym zgrupowaniu, co ma się rozumieć, że prócz mnie było jeszcze pięciu innych, oddalonych ledwie o krok. Znałem z nich tylko jednego. Orwella, który zresztą był mojego rocznika.

Długo stawialiśmy opór, wykonując pchnięcia, oddając kolejne strzały, w nadbiegających czy też spadających na nas zdrajców, w zależności czy mowa o którejś ze stron okopu, czy kierunku ziemi niczyjej jak to się niekiedy mówiło. Wymienialiśmy magazynki, których każdy z nas posiadał około pięciu. Każda sekunda w której wymienialiśmy metalowe pudełka, napawał nas lękiem i zwiększał ciśnienie.

Wtem, coś sprawiło, że broń wyleciała mi z rąk, a ja sam ległem na ziemi, niczym ścięty pień drzewa. Spojrzałem w górę, lecz widok zasłoniła mi szkaradna morda, umorusaną ziemią, z gęstą, lepką od czegoś brodą. W jego żółtych oczach widziałem płonącą nienawiść, taką samą jaką ja obdarzam jego.

Byłbym nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy to blask małego noża zamajaczył mi w jego lewej dłoni, która to z kolei zmierzała na spotkanie z moją szyją. W całym tym procesie przeszkodził szczęśliwie ruch jednego z żołnierzy, który wpierw kopnął najeźdźcę w łeb, co go niewątpliwie ogłuszyło, a dokończył wbijając Elońską stal w cielsko przeciwnika.

Chłop w sile wieku wyciągnął do mnie rękę, którą od razu chwyciłem i podciągnąłem się, zrzucając z siebie śmierdzące truchło.

- Na przyszłość miej się na baczności, Irwin. - rzekł, prychając śmiechem i w tym samym momencie, jeden z naszych padł rażony kulą.

- Wycofujemy się! Szybko do baraków. - Wrzasnąłem łapiac swój karabin z którego od razu wypaliłem, w zemście za kolejnego martwego sługę korony. Tylna ściana była bardziej pochyła od tej przedniej, dzięki czemu przebiegnięciu po niej nie sprawiało takiego problemu. Po oddaniu ostatnich wystrzałów wykonaliśmy odwrót, ze strachem odkrywając, że jeszcze moment zwłoki a całkowicie zostalibyśmy sami.

Pędząc po śniegu, ciężko dysząc, czułem, że zaraz wypluje płuca, żeby zaraz po nich przebiec. Sztywno ściskałem swoją broń, która w razie potrzeby będzie moją jedyną szansą na przeżycie kolejnych kilku sekund. Uniosłem głowę, by ocenić, jak wiele drogi mi pozostało.

Strzelcy którzy dotarli przede mną, kucali za ułożonymi w stosy balami, wchodzili do długich budynków, ale żaden nie strzelał. Zmroziła mnie myśl, iż być może amunicja była na wyczerpaniu, ale to nie wchodziło w grę, wszak ledwo poprzedniego gra przywiezione zostały dostawy.

A gdy już prawie znalazłem się w bezpiecznej strefie, przeszywający ból rozprzestrzenił się w okolicach mojego prawego boku. Mimowolnie upadłem na kolana, zmęczony, nie mogąc wykonać choćby kroku, nawet przy nawoływaniach moich towarzyszy. Co prawda jeszcze żyłem, lecz kwestią sekund było, to kiedy zostanę zatłuczony, lub postrzelony.

Odnalazłem w sobie siłę na z gołą inne działanie. Odwróciłem się na, opierając kolbę karabinu o ziemię. Rychło w czas, gdyż tuż za mną znajdował się całkiem porządnie oprządzony republikanin i do tego niegłupi. Ujrzawszy lufę, zamarł w przerażeniu. Nie pozostało mi nic innego jak pociągnąć za spust.

- PADNIJ!!! - Usłyszałem od strony starej szopy, największego zabudowania naszym terenie. Instynktownie, jak trup położyłem się cały na śniegu, czekając na to, co się wydarzy, a nie ukrywam, narodziło się we mnie ziarenko ciekawości.

Szereg szarżujących przeciwników padł od razu jak ścięte kłosy, niedługo po tym jak powietrze przeszyła potężna seria wystrzeliwanych z niemożliwą prędkością ołowianych kul. Oczy otworzyły mi się mocniej, a ja w głowie zacząłem przeklinać swą głupotę. Jak mogłem zapomnieć, przy fortyfikowaniu ziemi, przywieźli nam z głównego obozu kartaczownice.

- ZA CESARZOWĄ!!! - zakrzyknął znajomy głos oficera, a po nim ozwały się pozostałe stanowiska, oddając równe salwy, poprzedzając kontrnatarcie osłaniane bez przerwy przez zaporę ogniową.

Mnie nie pozostało nic więcej, jak uregulować oddech i dziękować niebiosom za szczodrość naszych przełożonych. Przyjemne zimno złagodziło nieco fakt, że cały czas musiałem uciskać doskwierającą ranę. Nim ostatni z nieprzyjaciół się poddał, dwóch znajomych z bratnego plutonu, podniosło mnie i zaciągnęło do lazaretu.

Starszawy lekarz zapowiedział, że mogę się cieszyć z odniesionych obrażeń, gdyż nie zagrażały one mojemu zdrowiu bardziej niż palone przeze mnie raz za razem ziele ze wschodniej prowincji. Tak czy tak, musiałem nieco przesiedzieć na materacu, co by dojść do siebie.

- Widzisz, mówiłem. Byś tyle tego świństwa nie używał, szybciej byś dobiegł.

Mówiąc szczerze, Albertowi dużo bardziej do twarzy było z tym bandażem który zasłaniał jego prawe oko. A bardziej miejsce, gdzie niegdyś, to oko się znajdowało. Sporo miał farta, z tej racji, że ołowiany pocisk nie przeszedł na wylot. Mogłoby się to skończyć znacznie, znacznie gorzej.

Straty poniesione ogólnie, według tego, co usłyszeliśmy od rozmawiających oficerów, nie były zatrważające, w tym kontekście, iż nie paraliżował całej jednostki. Nie zmienia to jednak faktu, że sporo grobów musieliśmy kopać. Z republikanów pochwycono ledwie garstkę, z czego nikt nie mógł tytułować się doświadczonym przywódcą. Zostali wysłani od razu na plantacje, choć jednego z nich, noc przed transportem, znaleziono zadźganego brudasa, leżącego w kałuży krwi.

Był w tym wszystkim promyk nadziei. Doszły nas słuchy, że w naszą stronę zmierza cały 1 Pułk Piechoty, wraz z oddziałem Brygadzistów. Już wkrótce przesuniemy dużo bardziej naszą linię frontu…

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania