Z pamiętnika amerykańskiego wieśniaka - Dlaczego mój sąsiad mnie nie znosi? (Dla ausek)(Dziennik)
Zawsze byłem trudnym sąsiadem. Od czasu, gdy jeszcze mieszkałem z rodzicami i mówiłem wścibskim sąsiadkom, by pilnowały własnego nosa, a przekonanym o swojej nieomylności sąsiadom, wprost i po męsku, by się odwalili. Potem były studia: wódka, imprezy, goście, gra na bongosach o trzeciej w nocy. Zdarzało się, że nad ranem przybywał rozeźlony pielgrzym zza ściany, głośnym waleniem w drzwi i stekiem wyzwisk, ogłaszający swoje przybycie. Z nimi jednak osobiście zadawałem się rzadko, kolektywnie, głosami całego mieszkania, na te trudne rozmowy wysyłaliśmy Okropnego, bo on z reguły pił najmniej. Ja natomiast nie dość, że łoiłem najwięcej, to zawsze byłem też skory do jakiegoś drobnego mordobicia.
Zawsze irytowało mnie mieszkanie w budynku. Takie siedlisko, na kształt ula, gdzie z każdej strony otaczali mnie ludzie, wydawało mi się nienaturalne i klaustrofobiczna. Może to właśnie taka sytuacja bytowa, wzmagała we mnie frustrację przekładającą się na agresję i nadużywanie alkoholu. Możliwym jest też, że po prostu byłem zwykłem dupkiem, ciężko powiedzieć. Od tamtego czasu zmieniłem się jednak znacząco: uspokoiłem, wyciszyłem, nawet ograniczyłem spożycie napojów wyskokowych... Nie, to wszystko kłamstwa, po prostu zmienił się kontekst, ja zaś, nadal jestem fatalnym sąsiadem.
Amerykańska wieś jest tak różna od blokowisk, na których spędziłem większość życia jak to tylko możliwe. Jest niepodobna również do wsi, jaką znam z Polski. Domy nie stoją tutaj w szpalerach po obu stronach drogi, tak blisko siebie, że wystarczy spojrzeć przez okno, by dowiedzieć się, co sąsiad ma dziś na obiad. W gminie, w której mieszkam minimalny rozmiar działki budowlanej to pół hektara, ale rzadko kiedy ktoś ma ochotę budować dom, na tak małym skrawku ziemi. Zabudowania porozrzucane są więc po okolicy, trochę bez ładu i składu, a odległości między jednym domostwem a drugim, nawet jeśli nie są duże, to jednak wystarczające, by każdemu zapewnić odpowiednią dozę prywatności.
Podobnie jest ze mną i najbliższym sąsiadem. Między naszymi domami jest ponad trzysta metrów i niewielkie wzgórze, widzimy się więc rzadko. Tylko z niektórych części mojej posesji mogę zobaczyć coś więcej niż dach olbrzymiego dachu winiarni, w której mieszka Mario z rodziną. To wspaniały budynek, w stylistyce architektury śródziemnomorskiej, który od wielu lat jest w ciągłej budowie. Gdy kupiliśmy nasz dom, pobliskie gmaszysko nadal było w stanie wpółsurowym: niezaizolowane i niepomalowane. Od tamtego czasu wiele się zmieniło na obu działkach, o których tu mowa.
Mój teść znał Maria, na długo, zanim ten został moim sąsiadem. Z jego relacji wiem, że na krótko nim się przeprowadziliśmy, urządzili sobie oni małą pogawędkę, w której teść wyjaśnił mu, kto się sprowadza do niego za miedzę. Pokrótce streścił mu, kim jestem ja, moja żona, jaka jest nasza historia, skąd się tu wzięliśmy i w większości opowiedział mu historię naszego wspólnego życia. W Polsce być może pogniewałbym się za takie przesadne wdawanie się w szczegóły, jednak Amerykanie są dużo bardziej otwarci i taka rozmowa nie narusza niczyjej prywatności. Mario, podobno ucieszył się na wieść, że jestem Polakiem i dopytywał czy aby na pewno, takim prawdziwym, „prosto ze statku”*. Myślę, że być może tknęło to jakąś melancholijną strunę w jego sercu, przypominając o ojcu, który przypłynął do Ameryki w latach pięćdziesiątych. Możliwym jest również, że przez to, jak ma w zwyczaju przedstawiać mnie ludziom mój teść („To mój zięć Jacek. Jest magistrem z Polski!”) wyobrażał sobie, że będzie mieć za sąsiada wyrafinowanego europejczyka, idealnie wpasowującego się w otoczkę jego winiarni. Jakież musiało być jego rozczarowanie, gdy uzmysłowił sobie, że zamiast tego dostał mu się importowany redneck*.
Zaczęło się od pierwszych dni przeprowadzki, kiedy zamiast zwyczajowej jednej ciężarówki z rzeczami, pod moim domem zaczęły pojawiać się wywrotki, koparki, traktory i chmara na wpół pijanych chłopków wątpliwej konduity. Była kupa hałasu, sporo śmiechu, ścięte drzewa wyjeżdżające na drogę, ciągnięte łańcuchami przez traktory i temu podobne atrakcje. Muszę przyznać, że Mario zniósł to ze stoickim spokojem, najwyraźniej uznając, że przeprowadzka ma swoje prawa.
Pierwszą faktyczną kością niezgody między mną a moim sąsiadem, stały się dobre intencje. Pewnego dnia, w kilka miesięcy po zakończonym remoncie, wyszedłem na ganek zapalić papierosa i pierwszym co zobaczyłem, był wielki, tłusty świszcz pasący się wprost na między przebiegającej między moją posesją, winiarnią i polem teścia. Rodzina mojej żony tępi te szkodniki z zawziętością godną lepszej sprawy a ja sam nie bardzo chcę, by gnieździły mi się pod szopą albo podkopywały fundamenty domu. Jako że sąsiad ma kilka hektarów winogron, nie podejrzewałem, by i on pałał do nich miłością. Nie zastanawiając się więc długo, wsunąłem się cicho z powrotem do domu i chwyciłem dyżurną strzelbę stojącą przy drzwiach. Mój Mosin był wyprodukowany w 1954r, więc to broń zabytkowa, dalej jednak celna, zabójcza i jedna z moich ulubionych, ponieważ w budowie jest tylko trochę bardziej skomplikowana od maczugi. Przysiadłem na krawędzi ganku i podniosłem flintę do ramienia. Odległość stu metrów może być wyzywająca, gdy cel jest tak niewielki, a do dyspozycji ma się tylko muszkę i szczerbinkę. Jak zwykle więc nie spieszyłem się ze strzałem. Uspokoiłem oddech, wymierzyłem dokładnie i wolno nacisnąłem spust. Mój Mosin, mimo, że stary nadal jest wysoko kalibrowym karabinem snajperskim, kiedy pocisk sięgnął celu, pięciokilowy gryzoń wyleciał prawie na metr w powietrze, kręcąc się przy tym wokół własnej osi i rozrzucając chmurę krwi, flaków i mięsa. Nie mam nic przeciwko zabijaniu, ale nie znoszę zadawać zwierzętom bólu, dlatego właśnie używam broni, która zabija na śmierć w ułamku sekundy. W chwilę po tym, jak to, co zostało ze świszcza upadło z powrotem na ziemię, moich uszu dobiegł krzyk, wrzask, trzaskanie drzwiami i spora doza damskiego piszczenia. Czego nie mogłem wiedzieć, gdy składałem się do strzału to to, że żona Maria wraz z córkami siedziały sobie na ganku i oddając się popołudniowej sieście obserwowały „słodkiego zwierzaczka” buszującego w trawie. Cóż... chciałem dobrze, wyszło jak zawsze. Minęło półtora roku nim którakolwiek z sąsiadek zdecydował mi się odmachać albo chociaż na mnie spojrzeć.
Myślę sobie jednak, że była to jedyna sytuacja, w której nadepnąłem sąsiadowi na odcisk, na stopie prywatnej. Wszystko inne to biznes. Otóż jak wspomniałem, Mario prowadzi winiarnię. Zaprasza dystyngowanych gości, by wspólnie mogli sobie płukać usta, starym sokiem z winogron. Wszyscy przyjeżdżają nowiutkimi samochodami, noszą markowe ciuchy, rozmawiają o giełdzie, golfie albo o czymś równie nudnym. Jak rozumiem, do tego wszystkiego potrzebna jest pewna otoczka, rustykalny klimat, który mój sąsiad stara się precyzyjnie budować. Wszystko u niego jest ładne, zadbane, schludne i czyste. Nawet rozchełstana koszula i stary słomkowy kapelusz wyglądają na nim, dokładnie tak jak powinny, tak jak spodziewałby się tego ktoś z miasta. Ja nie buduję żadnego klimatu.
Na parkingu pod moim domem częściej stoi wywrotka niż mój osobisty pickup. Czasem przyjeżdżam do domu traktorem albo koparką, bo nie chce mi się zjeżdżać na warsztat. Wszystkie te maszyny, są stare, brudne, odrapane i wyglądają, jakby się miały zaraz rozlecieć. Obok podjazdu stoi sterta złomu – dosłownie. W różnych miejscach posesji mam rozlokowane zepsute traktory, deski, ramy łóżek, z których wycinam elementy, gdy potrzebuję kawałka stali, hałdy ziemi i drewna opałowego. Oczywiście nie mogę też zapomnieć o gwoździu programu, czyli o mnie. Wielki, gruby, kudłaty, cały wydziarany facet o gębie rzezimieszka. Wiecznie ubabrany, ziemią, smarem, błotem albo Bóg jeden raczy wiedzieć czym jeszcze. Wszystkie moje ubrania wyglądają na jeszcze bardziej spracowane ode mnie i nie pamiętam, kiedy ostatnio ubrałem koszulę z rękawami, jeżeli w ogóle już jakąś zakładam. Pracuję więc często na podwórku, goły do pasa i radośnie macham sąsiadom i ich dostojnym gościom, kosmatym kałdunem, w ręku ściskając siekierę, piłę, strzelbę czy inne narzędzie, którego oni nigdy nie używali. Jestem, jaki jestem – wolny.
Gdy naprawiam swoje samochody, sadzę na zmianę „kurwami” i „fuckami” pod samo niebo. Rzucam narzędziami, kopię stare części i wszystko, co stanie mi na drodze. Potrafię odpalić piłę spalinową w niedzielę o szóstej rano albo w środę o dziesiątej w nocy, tylko dlatego, że akurat mam czas coś zrobić. Kiedy rąbię drewno albo grilluję, puszczam na cały regulator stare country, jednoznacznie kojarzące się tutaj z największymi wieśniakami i najniższym na drabinie społecznej plebsem i wrzeszczę o buncie, razem z Hankiem III, Davidem Allanem albo Johnym Cash'em. Innym razem mogę płakać za utraconą miłością, zawodząc w rytm stalowej gitary, wraz Georgem, Hankiem seniorem, Merlem i innymi, wszystko to podczas gdy wlewam siebie litrami tanią whiskey wprost z butelki, bo najbardziej lubię upijać się w samotności. W weekendy, jeśli mam odrobinę wolnego czasu ustawiam leżak na dachu wojskowego kontenera, który służy mi jako drewutnia i przez cały dzień, piję piwo, czytam książki i poluję na czające się w polu świszcze. Kiedy, któryś z klientów Maria nieopatrznie wjedzie na mój podjazd i pyta o winiarnię, zwykle dowiaduje się, że jeśli nie zniknie w dziesięć sekund to poproszę go o to shotgunem, bo poza garścią osób, które są w moim domu mile widziane o każdej porze dnia i nocy, wstępu tu nie ma absolutnie nikt. Mówi się, że dom Anglika jest jego zamkiem, tak bardzo ludzie w Wielkiej Brytanii cenią sobie swoją prywatność. Osobiście myślę, że powinni oni odwiedzić nas, na amerykańskiej wsi, nauczylibyśmy tych starych, dobrych chłopców paru rzeczy na temat przestrzeni osobistej. Posesja amerykańskiego wieśniaka bowiem to nie tylko jego zamek, to jego własność, jego kraj, jego życie i żal mi każdego głupca, który tego faktu nie uszanuje. Przez to wszystko i jeszcze więcej czuję, że mój sąsiad nie do końca mnie lubi. Rzadko zachodzi, nie wiele mówi, gdy już rozmawiamy. Pojawia się z reguły po to, by mnie napomnieć. Jak w sytuacji sprzed kilku miesięcy, gdy próbowałem zrobić porządek z drzewami na miedzy:
‑ Co ty wyprawiasz?! - Usłyszałem krzyk Maria i wyłączyłem maszynę.
‑ Przycinam gałęzie – odpowiedziałem.
‑ Koparką?! - wykrzyczał.
‑ No chyba nie myślałeś, że wtaszczę, tam na górę swoje tłuste dupsko? - fuknąłem, strzykając czarną od przeżuwanego tytoniu śliną, po czym wypiłem potężny łyk z butelki whisky turlającej mi się pod nogami i odpaliłem papierosa – Łyka? - spytałem, przypominając sobie o manierach i podając mu flaszkę.
‑ Nie! - odwarknął – Zabijesz te drzewa!
‑ To je zetnę i spalę.
‑ Ale... - jego argumentacja rozbiła się o moją żelazną logikę.
‑ Ale co? - spytałem, pijąc kolejną porcję burbonu i ponownie próbując go poczęstować.
‑ Po prostu uważaj – rzucił, obracając się na pięcie – Na razie.
‑ No papa – krzyknąłem ze śmiechem, a ciszej już dodałem – Co za gbur.
Historii, takich jak ta mógłbym przytoczyć jeszcze co najmniej kilka, ale myślę, że nie muszę. Z tych, które już opowiedziałem, można sobie wysnuć własne wnioski na temat tego, dlaczego mój sąsiad mnie nie lubi. Najważniejszą i najpiękniejszą jednak rzeczą, którą zostawiłem na koniec, jest to, że ostatnie święto dziękczynienia spędziłem wraz z żoną w domu Maria. Ku przerażeniu jego żony, zostaliśmy zaproszeni na wspólny posiłek, po którym wypiliśmy razem przyniesioną przeze mnie butelkę miodu pitnego. W ten szczególny dla Amerykanów dzień mieliśmy okazję, by móc jeden drugiemu za coś podziękować i docenić swojego sąsiada.
*Straight off the boat – Amerykanie często mówiąc o swoich korzeniach używają skrótu myślowego: „Jestem Irlandczykiem, Francuzem, Polakiem”. Aby uniknąć nieporozumień używa się tego wyrażenia odnośnie osób, które faktycznie urodziły się w innym kraju a potem przeniosły do USA.
*Redneck – dosłownie: czerwony kark. Pejoratywne określenie człowieka pracującego fizycznie bądź mieszkańca wsi, który od ciągłego przebywania na słońcu ma spaloną skórę szyi. Zwykle uznawany za osobę nierozgarniętą, prostaka.
Komentarze (25)
Opis twojej "wolności", kultu przestrzeni i prywatności, posiadania prawa do obrony, czyli broni. Siedzenie na dachu wojskowego kontenera drewutni to jak na posterunku, wierzy strażniczej posesji:)
5, niezmiernie podobało mi się:)
Buduje dom na polu hektar, starczy? XD To znaczy: w niedalekiej przyszłości:)
Jak jest w Stanach plotami? Duże rancza są grodzone, chodzi tylko o część podworkowa - nie łąki dla krów bo te są, kilometry drutu kolczastego. A mniejsze posesje, takie podmiejskie, miejskie są grodzone?
Płoty to stawiają gdzieś na przedmieściach, tutaj nie trzeba, chyba że ktoś bydło trzyma. Mój płot jest kalibru 7.62x54 i działa rewelacyjnie :D Bardzo ci dziękuję za komentarz i cieszę się że ci się podobało :)
,, gdy cel jest tak nie wielki,'' - niewielki
Skądś znam takie ,,wolnoć Tomku w swoim domku'' :D U mnie na bramce wisi informacja Uwaga głębokie wykopy, choć za bramką nie uświadczysz ani jednej dziury, ale każdy wchodzi na własną odpowiedzialność :D
Jak zawsze przeczytałam z wielką przyjemnością, 5 :)
A ja się przeprowadzałam siedem razy (nie licząc wyjazdu na studia). Jestem miszczem :P Gdybyś jednak zdecydował się wrócić do Polski, pamiętaj, ogarniam rozpakowywanie pudeł w trzy godziny.
A za tego futerkowego zwierzaczka, coś go zabił, to koparka Ci powinna odmówić posłuszeństwa, o i tyle! (Tylko nie w sytuacji zagrażającej życiu, rzecz jasna!)
Może powinniście pomyśleć o żywopłocie z sąsiadem? Świetna rzecz. :) Bo przecież wolność najważniejsza, zwłaszcza w swoim domu i na własnym podwórku…
Przeczytałam z przyjemnością o sąsiedzkich potyczkach i ucieszyłam się, że taki pozytyw na koniec. 5 klikłam :)
"wyrafinowanego europejczyka" - Europejczyk chyba wielką literą być powinien, nawet jeśli wyrafinowany nie jest :)
"na między przebiegającej" - miedzy
"mimo, że stary" - bez przecinka, bo "mimo że" to spójnik złożony
"nie wiele mówi" - niewiele
Dobra, trochę za dużo przecinków i tak było, ale Ci daruję, bo w sumie nie skupiałam się na tym aż tak bardzo. ;)
Zupełnie nie wiem, dlaczego w pierwszej chwili wydało mi się dziwne, że Okropny pił najmniej, choć z drugiej strony nie wątpię, że nikt nie nadawałby się lepiej od niego do tych "trudnych rozmów". :D A tak w ogóle, to cały opis życia sąsiedzkiego mnie rozbawił, gdy sobie to wszystko wyobraziłam. XD Te amerykańskie wsie jednak mają swój urok, a Ty się nie wydajesz wcale takim złym sąsiadem - zawsze można gorzej trafić, więc trzeba doceniać, że jest jak jest. :P
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania