Pokaż listęUkryj listę

Z pamiętnika amerykańskiego wieśniaka - Pożegnanie (Dziennik)

Stoję na zewnątrz zapatrzony w niebo i rozkoszuję się wiatrem, owiewającym moją postać. Obserwuję jak dzień ustępuje miejsca nocy, w leniwym mrugnięciu wieczności. Malutki na wpół przezroczysty księżyc majaczy już w oddali, nad polem i budynkami farmy. Firmament z błękitnego przeistacza się w stalowo-szary. Liście na drzewach szeleszczą cicho, grając swoją uspokajającą melodię, do wtóru śpiewu ptaków. W oddali na jakiejś drodze silnik ciężarówki burczy niskim basem, rozlewającym się wśród pagórków i dolin.

- Cat, cztery i ćwierć – mówię do siebie, z cieniem uśmiechu. – Dobry silnik.

Chciałbym by ta chwila trwała, zawieszona w czasie, pomiędzy nocą i dniem, jawą i snem, bytem i nicością. Rzucam zapałkę na przygotowanego wcześniej grilla i wpatruję się w buchające płomienie. Udaję, że wszystko jest w porządku, że to tylko kolejny wieczór, że to wcale nie jest pożegnanie. Tylko szum whisky w głowie i zbielałe knykcie zaciśniętych pięści twierdzą, że jest inaczej.

- Jest jeszcze czas – okłamuję sam siebie.

Parę tygodni, dni, kilka godzin, uderzeń serca. Mrugnięcie wieczności. Wchodzę z powrotem do domu. Łapię talerz z mięsem i pozostawioną na kuchennym blacie butelkę – na wpół pełną, na wpół pustą. W innych okolicznościach być może wbiłaby się w mój umysł drzazgą filozoficznych rozważań. Nie dziś jednak. Dziś pierdolę filozofię, zadowalając się jedynie ontologicznym paradygmatem zawartości zdradzieckiego naczynia. Szklankę też sobie daruję, niech ma wolne jeden wieczór, i tak się już dziś napracowała.

Wychodzę znowu, rzucając kłamliwy uśmiech żonie, ona i tak wie jaka jest prawda, bo ja kłamać nie umiem, nawet uśmiechem. Nie mówi jednak nic, za co jestem jej wdzięczny, mruga do mnie tylko długo, po kociemu i znika w innym pokoju.

Zrzucam niedbale mięso na kratę grilla, następnie bez przekonania, dźgam je przerośniętym widelcem rozmieszczając kawałki w równych odległościach. Pociągam łyk taniej whisky, chlupoczącej w wielkiej pół-galonowej butli. Gorzki trunek pali jak ciekły dym, roznosi się po trzewiach drewnianym ciepłem beczki. Odpalam papierosa; ulubionego camela bez filtra i zaciągam głęboko ciężkimi, gryzącymi oparami. Dym zdaje mi się dziś towarzyszyć, dobiega spod piekącego się mięsa, z papierosa, z butelki whisky. Najgęstszy jest jednak w mojej głowie.

Cisza staje się zbyt głośna i nie mogę jej dłużej znieść. Włączam głośnik, ustawiony wcześniej na balustradzie ganku i podłączam do niego komórkę. Wybieram playlistę country – nie może być inaczej, nie dziś. Ustawiam shuffle, czego nie robię nigdy, tak jak nigdy nie używam angielskich słów gdy piszę po Polsku. Tym razem to wyjątek, na jedną noc odpuszczam zasady, rzucając je w ciemny kąt, gdzie leży już filozofia, wciśnięta w brudną szklankę i wpuszczam chaos rzeczywistości do głowy i serca, otwartych bursztynowym kluczem. Z głośnika dobywa się płaczliwe zawodzenie Williego Nelsona:

„Rzeko whiskey odbierz mi rozum,

Niech jej wspomnienie mnie nie prześladuje.

Rzeko whiskey nie wysychaj,

Dbaj o mnie, jesteś wszystkim tym co mam.”

Jakież to adekwatne, aż ciężko uwierzyć, że przypadkowe, ale tak już mi się zdarza, że piosenki znajdują mnie a nie ja je. Czuję jak szczęki zaciskają się bezwolnie, uderza we mnie gorąca fala gniewu, długo buzująca pod pozornie zimną i spokojną fasadą. Budzi się mój gremlin, a ja tym razem nie mam nic przeciwko temu, być może dlatego, że gdy obaj jesteśmy pijani jakoś łatwiej jest nam się dogadać. Spojrzenie naszych oczu ląduje na siekierze wbitej w pieniek, pośród stert drewna – tego, które już porąbałem ale nigdy nie spalę i tego, którego nigdy nie porąbię, bo nie ma już potrzeby. Ale to będzie miało znaczenie jutro, a dziś jest jeszcze dziś. Przystawiam butelkę do ust, piję długo łapczywie – za dwóch; za mnie i gremlina. Gaszę papierosa i robię pierwszy krok w stronę siekiery, po drodze, wyciągając z kieszeni, spłaszczone pudełeczko wielkości hokejowego krążka. Otwieram aluminiową pokrywkę i w dwa palce łapię szczodrą szczyptę wilgotnego tytoniu, którego już niebawem będzie mi bardzo brakować. Wciskam go do ust, lokując wygodnie między wargą a dziąsłem i przymykam oczy rozkoszując się bogatym smakiem: nutami dębu, piżma, soli, kadzidlanym aromatem od wewnętrznej strony uderzającym w nozdrza.

Stawiam butelkę na ziemi i łapię za rękojeść siekiery. Krótkim, wprawnym ruchem wyrywam ją z pnia i spluwam w bok czarnym strumieniem śliny. Ustawiam pierwszy drewniany kloc i biorę szeroki zamach, uderzam, mocno, brutalnie, bez zastanowienia. Pieniek rozpryskuje się na dwie szczapy które odrzucone nadmierną siłą lecą gdzieś w przeciwne strony. Za łatwo. Ten brak oporu tylko wzmaga rosnącą we mnie furię. Łapię kolejny kloc. Bach! Następny, następny, następny... Wszystkie tak jak pierwszy rozpadają się na połowy i odlatują w cień. Spluwam i sięgam po butelkę, starając się ugasić pragnienie rudą berbeluchą. Stłumić żar gniewu wodą ognistą.

„Pławię się w rzece whiskey,

Płucząc swój pamiętliwy umysł w wilgoci jej,

Czując jak bursztynowy płyn wypełnia mnie.

Ogrzewa puste serce, które zostawiłaś zimne tak.”

Rzuca mi w twarz Willie – ironicznie, prawie prześmiewczo. Ale nie mam mu tego za złe, wiem, że chce tylko pomóc. A może nie? W końcu jest tylko nagraniem, głosem w mojej głowie, nadinterpretacją obecnego stanu emocjonalnego, zbiegiem przypadkowych zdarzeń spiętych klamrą konotacji zmęczonego, zapitego umysłu. Ustawiam kolejny pieniek. Nie zabraknie mi ich, choćbym postanowił łupać całą noc. Ba! Starczyłoby i na tydzień! Dwadzieścia kordów drewna, skrzętnie zbieranego od wczesnej wiosny. Siedemdziesiąt dwa kubiki, w większości pocięte na równe szesnastocalowe kawałki. Pięćdziesiąt ton opału, posegregowanego, przebranego, przerzuconego moimi dwoma rękami. Dwa lata ciepła, którego nigdy nie zaznam.

Bum! Siekiera z głuchym trzaskiem klinuje się w pierwszym pieńku, który tego wieczoru wreszcie stawił mi opór. Uśmiecham się czując przyjemny dreszcz. Uderzam szybko otwartą dłonią w koniec obucha, uwalniając ostrze i biorę kolejny zamach, szerzej rozstawiając nogi. Kloc pęka, plując drzazgami a siekiera, klinuje się w pniu stojącym pod nim. Znowu za łatwo, a już miałem nadzieję...

Piosenka kończy się i słyszę jęk nienaoliwionych zawiasów tylnych drzwi.

– Kochanie, za późno już na to – mówi delikatnym i jednocześnie stanowczym głosem moja żona.

– To prawda – odpowiadam z ociąganiem. – Za późno już...

– No. Nie siedź tu długo – rzuca szybko i znika z powrotem za drzwiami, nie czekając na odpowiedź, której zamiast mnie zdecydował się udzielić jej Waylon Jennings dudniący z głośników nosowym basem.

„Niełatwo jest kochać kowbojów, a jeszcze trudniej zatrzymać.

Prędzej ofiarują tobie piosenkę niż diamenty lub złoto.

Klamry z samotną gwiazdą i sfatygowane levisy,

A każda noc zaczyna nowy dzień.

Jeżeli go nie rozumiesz, a on nie umrze młodo,

Prawdopodobnie odjedzie w dal.”

Czy tak to wygląda? Czy tym właśnie się stałem? Kowbojem? Czy to otoczenie kształtuje człowieka, czy człowiek otoczenie? Czy może, co wydaje mi się najbardziej wiarygodne, jest to rodzaj symbiozy, w której zgodnie z naszym charakterem przyjmujemy społeczny wakat najbliższy w swych wymaganiach temu czym w głębi duszy jesteśmy lub chcielibyśmy być? Ile już odegrałem tych ról? Ile wypełniłem takich wakatów wiecznych buntowników? Byłem chłopakiem z polskiego blokowiska, anarchistą, metalowcem, awanturnikiem, komunistą, pijakiem, wyrzutkiem, wreszcie amerykańskim wieśniakiem. Walczyłem całe życie, nie zgadzając się na kształt zastanej rzeczywistości. Wreszcie tutaj znalazłem miejsce pośród mi podobnych; niepokornych dusz, dla których priorytetem jest wolność. Kowboje nie muszą ujeżdżać koni, są czymś więcej:

„Ci co go nie znają nie polubią go i tego co robi,

Czasami nie wiadomo jak się do niego wziąć.

On nie jest zły, jedynie inny, lecz jego duma mu nie pozwala

Robić rzeczy jakie ty uważasz za właściwe.”

Tak! Tak właśnie! To jest nasz wspólny mianownik, to co napędza nas do działania. Dopiero tutaj, teraz odkryłem, że istnieje droga, na którą mogą wstępować tacy jak ja. Zrozumiałem, że nie istniejemy, bez sensu, że możemy mieć cel i że jest dla nas miejsce. Miejsce, które niedługo opuszczę i nie umiem zrozumieć dlaczego to tak boli, bo przecież wracam do domu a jednak czuję się jakbym znów opuszczał swój dom.

„Mamy, nie pozwólcie waszym dzieciom wyrosnąć na kowbojów.

Nie pozwólcie im chwytać za gitary albo jeździć starymi ciężarówkami.

Pozwólcie im być lekarzami i prawnikami albo kimś takim.

Mamy, nie pozwólcie waszym dzieciom wyrosnąć na kowbojów.

Bo nigdy nie zagrzeją miejsca w domu i pozostaną samotni,

Nawet z kimś kogo kochają.”

Mama próbowała. Zrobiła wszystko bym został „lekarzem, prawnikiem albo kimś takim”, to wszystko jednak było na nic, bo ja urodziłem się kowbojem, mimo że dopiero przed chwilą zrozumiałem kim oni naprawdę są. Żadne z nas nie miało wyboru i tylko utrudniło mi to życie. Kiedyś, podobały mi się sprzeczności, którymi byłem: romantycznym zabijaką, tirowcem-filologiem, wikingiem-filozofem, rewolucjonistą-filmowcem, magistrem-robotnikiem i wreszcie kowbojem-pisarzem. Teraz jednak ten wszystkie dysonanse, którymi przez lata żonglowałem, z gracją utrzymując równowagę w dualizmie własnej natury, obracają się przeciw mnie. Persona, która z moją nie wielką pomocą budowała się sama, przez ostatnie dwadzieścia dziewięć lat rozsypuje się jak domek z kart, w obliczu butelki whisky i niemożliwości wybrania tylko jednej drogi. Kim mam być? Kim jestem? Muszę wybrać, by iść dalej, bo wszystko ma się zmienić, już jutro, już za chwilę, za jedno mrugnięcie wieczności. Stanie w miejscu bowiem zabije mnie, równie szybko jak wybór, którego muszę dokonać, najlepiej teraz nie zastanawiając się. W biegu, jak dziecko które jeszcze nie umie stać w miejscu i chodzić ale jakimś cudem się podniosło i teraz może tylko biec, biec przed siebie...

Podnoszę butelkę, starając się trafić nią do ust, co staje się coraz trudniejsze, i w krótkim łyku katharsis, objawia mi się tytuł następnej piosenki. Odgaduję go jeszcze zanim przebrzmi ciepły, głęboki głos Waylona. Ten utwór znalazł mnie wcześniej dwukrotnie. W chwilach zwątpienia, gdy potrzebowałem go najbardziej. Pierwszy raz podczas wielkiej śnieżycy, po tygodniu spędzonym między warsztatem a ciężarówką, gdy psuło się wszystko co tylko mogło. Kiedy po ponad czterdziestu godzinach jazdy bez przerwy, wyczołgałem się, po raz kolejny, przemoczony i zmarznięty spod samochodu, który nawalał bez ustanku i trzymała go do kupy chyba tylko moja dobra wola. Zacząłem wtedy myśleć, że to wszystko jest bez sensu, że nie muszę tak żyć i ciepłe biuro wcale już nie wydaje się być takie złe. Wsiadłem wtedy z powrotem do kabiny i gdy uruchomiłem silnik z głośników popłynęła ta sama melodia, która rozpoczyna się teraz:

„Mama powiedziała mi, gdy byłem mały

Chodź, usiądź koło mnie, mój jedyny synu

I słuchaj uważnie tego, co powiem

A jeśli to zrobisz

To pomoże Ci pewnego słonecznego dnia

Nie śpiesz się... nie żyj zbyt szybko

Problemy przyjdą i odejdą

Spotkasz kobietę, znajdziesz miłość

I nie zapominaj, synku

Że jest ktoś ponad nami”

Nagle spływa na mnie spokój, nawet gremlin milknie i słucha z zapartym tchem. Wypluwam tytoń i przepłukuję usta whisky, po czym od razu odpalam papierosa. Przymykam oczy, chłonąc każdy dźwięk, każde słowo:

„I bądź prostym człowiekiem

Bądź czymś, co kochasz i rozumiesz

Dziecko, bądź prostym człowiekiem

Zrób to dla mnie, synku

Jeśli możesz.”

Teraz przypominam sobie drugi raz. Środek gorącego lata, czterdzieści kilka stopni w cieniu, wilgotność powietrza sto procent i ja na dziwnym szwajcarskim traktorze, gdzieś w środku bagna. Nie wiadomo za co i po co. Przemoczony potem i cieknącym na mnie z baku paliwem, liczyłem w głowie pieniądze, które właśnie zarabiałem, a które były już wydane. Wtedy też czysta biała koszula, klimatyzowany budynek i pokaźny, stały czek zaczęły mi się wydawać kuszące, ale kiedy wsadziłem do uszu słuchawki, których używałem zamiast stoperów, odnalazł mnie mój hymn:

„Przestań pożądać złota bogatych ludzi

Wszystko czego potrzebujesz masz w swojej duszy

I możesz to zrobić, jeśli spróbujesz

Wszystkim, czego pragnę, synku

Jest twoje szczęście”

Ale czym jest szczęście? Tylko stanem ducha, odzwierciedleniem rzeczywistości w ludzkiej duszy? Czy tworzymy je sami, czy ono przychodzi z zewnątrz? Czy można być szczęśliwym nie będąc sobą? Tylko kim jestem? Która z moich błazeńskich ról, jest mną?

„Chłopcze, nie martw się, odnajdziesz siebie

Słuchaj swego serca, Pana i nikogo więcej

Uda ci się, dziecko, jeśli spróbujesz

Wszystkim, czego pragnę, synku

Jest twoje szczęście”

Muszę więc walczyć dalej, walczyć ze sobą, ze światem z ludźmi. A jestem taki zmęczony, tak bardzo chciałbym się już poddać. Wiem jednak, że tego nie zrobię, bo nie leży to w mojej naturze, bo mój gremlin obudzi się i będzie walczył za mnie jeśli będzie musiał. Mimo, że to wszystko jest bez sensu, mimo, że wygrać się nie da, bo czas ludzi takich ja minął i nigdy nie wróci. Czas don Kichotów, błędnych rycerzy, martwych bohaterów, samotnych mścicieli, kowbojów odjeżdżających w stronę zachodzącego słońca, by podjąć kolejną z góry przegraną walkę. Nie jesteśmy już potrzebni w globalnej wiosce, zunifikowanym świeci gdzie ustawy i prawa walczą o ukontentowany konformizm, zamiast ducha sprawiedliwości. Ale jesteśmy, trwamy jak atawizm w naszych genach i walczymy dalej, bo nie umiemy inaczej, bo tacy już się urodziliśmy – my bezzębne wilki, żyjące w świecie żelaznych owiec.

Cicho! Przez chwilę cicho. Teraz będzie najważniejsze.

„Dziecko, bądź prostym, prostym człowiekiem

Bądź czymś, co kochasz i rozumiesz

Dziecko, bądź prostym człowiekiem”

Uśmiecham się pod nosem, bo właśnie tam przez cały czas miałem odpowiedź na dręczące mnie rozterki. Gaszę papierosa i pociągam z butelki ostatni łyk, nim ściągnę mięso z grilla. Czas zjeść obiad i wyspać się dobrze. Ponieważ jutro muszę zacząć się pakować. Jutro muszę zacząć żegnać przyjaciół i rodzinę. Przygotować się do wyjazdu, bo wyjeżdżam za chwilę, za parę głębokich oddechów, kilka uderzeń serca i za łyk whisky – pół mrugnięcia wieczności i nie mam pojęcia kiedy wrócę, jeśli dane mi będzie wrócić w ogóle. Ale to jutro – dzisiaj jeszcze jest dzisiaj...

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 13

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (22)

  • Freya 08.10.2016
    Ciągle dokonujemy jakichś wyborów, pomimo przeświadczenia, że teraz to już na pewno ostatni raz. Potem mija czas euforii, celebracji, czas radochy z osiągnięcia kolejnego sukcesu i zaczynamy rozglądać się niejako na nowo. A tamto wcześniejsze, okazuje się tylko doświadczeniem przed kolejnym etapem, ponownym wyzwaniem. Z oczekiwanej mety, staje się linią startu. Zawsze wiąże się ze spojrzeniem wstecz, aby wspomnieć dawne obawy i wahania. Po to, aby upewnić się, że nadal mamy siłę i ambicję na coś jeszcze. Coś za horyzontem i dalej kierwa, aż do... końca. hejka ;-)
  • Nazareth 09.10.2016
    Życie to podroż i udręka, ale co można zrobić? Trzeba żyć i przeć do przodu.
  • Ritha 08.10.2016
    Z każdym zdaniem serducho waliło mi mocniej, bardzo emocjonalne, lubię takie zdzieranie skóry, aż do samej duszy. Utożsamiam się bardzo, wciąż nie wiem gdzie w tym życiu jestem i dokąd zmierzam. W połowie czytania odpaliłam kolejnego tego dnia papierosa (taa... tak się skończyła moja walka z nałogiem, tak a propo dobrych zmian, a raczej ich braku). Pilnuj Naz, żeby z roli pisarza nigdy nie wypaść, bo jesteś w tym dobry. Powiem Ci tylko tyle - wszystko sie dzieje PO COŚ. :)
  • Nazareth 09.10.2016
    Szkoda tylko, że nie wiemy po co zanim nie jest już za późno. Byłoby łatwiej znacznie.
  • Okropny 09.10.2016
    Głęboki Nazaret z głęboką osobistą rozkminą, rzadko spotykane. Tak, jak porno-parodia teksańskiej masakry piłą mechaniczną z - robionymi przez kogoś kto mieszka w Korei całe życie ale matka była polką - polskimi napisami i polskim lektorem komentarza reżyserskiego. Właściwie biały kruk, pomarańczowy homar, wąż o dwóch głowach.
  • Nazareth 09.10.2016
    Zadarzają mi się teksty głębokie, chociaż faktycznie żadko. Mniej mam z nich frajdy, niż z moich lekkich wymysłów.
  • xxECxx 09.10.2016
    Twój tekst bardzo mnie przygnębił, każdą emocję rozłożyłeś na czynniki pierwsze. Bardzo wartościowy tekst!
  • Nazareth 09.10.2016
    Przykro mi, że Cię przygnębiłem, chociaż cieszę się, uznałaś tekst za wartościowy, a jeszcze bardziej cieszę się z tego, że znów Cię tu widzę ;)
  • xxECxx 11.10.2016
    Naz ja się cieszyć podwójnie, ale i tak smutno, bo wolałam kiedy pisałeś o durnym pniu z wężem w środku :) Ale wiem też, że wszystko ma swoje miejsce i czas... i nostalgiczny Naz też ma swoje miejsce :)
  • KarolaKorman 10.10.2016
    Ależ ten tekst wyszedł Ci prawdziwie. Jest naszpikowany emocjami, jakąś przyszłą tęsknotą, niepewnością, a przy tym taki ciepły i uczuciowy, piękny, 5 :)
  • Nazareth 13.10.2016
    Dzięki Karola. Cieszę się, że mimo iż jest bardzo inny od reszty tekstów w tej serii jednak przypadł ci do gustu :)
  • Perzigon69 12.10.2016
    Super i wgl.... Ale chyba nie powinnam czytać takich tekstów. Rozkmina życia działa na mnie specyficznie. Osobiście też wolę lekkie utowory, dla odprężenia, a nie przemyśleń. Tak czy siak (mimo tego że jak na mnie za długie) zostawiam 5
  • Nazareth 13.10.2016
    Bardzo dziękuję. Każdy oczewiście ma swoje gusta i ulubione gatunki. Być może kiedyś uda mi się trafić i w twoje.
  • ausek 13.10.2016
    Łał, brak mi słów. Kurde, nie wiem co napisać. Momentami miałam wrażenie, że sama w tym siedzę - tak mnie wciągnęło.
    Każdy z nas ma swoją podróżuje, szuka i czasami nie znajduje. Przypomniała mi się moja babcia, która często mówiła, że chciałaby być młodsza, ale z tym rozumem, który ma teraz. Ha, każdy by tak chciał. Niestety nasze życie to jedna wielka niewiadoma, choć uważamy, że to my decydujemy i mamy na nie całkowity wpływ. Wystarczy jedna mała chwila, zrządzenie losu, by było inaczej. I może zabrzmi to głupio, ale ja wiem jak to jest. No i masz - ryczę przez Ciecie. Dobra dość. Tekst jest bardzo dobry, czuć Cię w nim i zostawiam zasłużone 5.
  • Nazareth 17.10.2016
    Wybacz, nie chciałem doprowadzić nikogo do płaczu, chociaż tym razem mam wrażenie, że jedynie pobudziłem to co i tak w Tobie siedziało. Miło mi, że tekst aż tak Ci się spodobał :)
  • Katarzyna Kardys 14.10.2016
    Człowiek ucieka najpierw przed samym sobą, a potem swoim cieniem. Zawitać do portu, by założyć osadę takim ludziom się nigdy nie udaje. Za bardzo są niedopasowani do ramek ogólnych wyobrażeń o życiu człowieka. Nasunęła mi się na myśl piosenka Dżemu "Whisky". Piękne opowiadanie i taki jak lubię, że smaczkiem filozoficznym. Błędów nie szukam, pozostawię to Tobie. Jak najbardziej 5
  • Nazareth 17.10.2016
    Uwielbiam Dżem, więc skojarzenie dla mnie bardzo pochlebne. Dobrze odczytujesz to co chciałem przekazać, cieszy mnie to tak jak cieszy mnie, że tekst przypadł ci do gustu. Dziękuję.
  • Neurotyk 25.10.2016
    "„Niełatwo jest kochać kowbojów, a jeszcze trudniej zatrzymać.
    Prędzej ofiarują tobie piosenkę niż diamenty lub złoto.
    Klamry z samotną gwiazdą i sfatygowane levisy,
    A każda noc zaczyna nowy dzień.
    Jeżeli go nie rozumiesz, a on nie umrze młodo,
    Prawdopodobnie odjedzie w dal.”

    Czy tak to wygląda? Czy tym właśnie się stałem? Kowbojem? Czy to otoczenie kształtuje człowieka, czy człowiek otoczenie? Czy może, co wydaje mi się najbardziej wiarygodne, jest to rodzaj symbiozy, w której zgodnie z naszym charakterem przyjmujemy społeczny wakat najbliższy w swych wymaganiach temu czym w głębi duszy jesteśmy lub chcielibyśmy być? Ile już odegrałem tych ról? Ile wypełniłem takich wakatów wiecznych buntowników? Byłem chłopakiem z polskiego blokowiska, anarchistą, metalowcem, awanturnikiem, komunistą, pijakiem, wyrzutkiem, wreszcie amerykańskim wieśniakiem. Walczyłem całe życie, nie zgadzając się na kształt zastanej rzeczywistości. Wreszcie tutaj znalazłem miejsce pośród mi podobnych; niepokornych dusz, dla których priorytetem jest wolność."

    "
    "Czas don Kichotów, błędnych rycerzy, martwych bohaterów, samotnych mścicieli, kowbojów odjeżdżających w stronę zachodzącego słońca, by podjąć kolejną z góry przegraną walkę. Nie jesteśmy już potrzebni w globalnej wiosce, zunifikowanym świeci gdzie ustawy i prawa walczą o ukontentowany konformizm, zamiast ducha sprawiedliwości. Ale jesteśmy, trwamy jak atawizm w naszych genach i walczymy dalej, bo nie umiemy inaczej, bo tacy już się urodziliśmy – my bezzębne wilki, żyjące w świecie żelaznych owiec."

    "(..)bo wyjeżdżam za chwilę, za parę głębokich oddechów, kilka uderzeń serca i za łyk whisky – pół mrugnięcia wieczności i nie mam pojęcia kiedy wrócę, jeśli dane mi będzie wrócić w ogóle. Ale to jutro – dzisiaj jeszcze jest dzisiaj..."


    "MY, BEZZĘBNE WILKI, ŻYJĄCE W ŚWIECIE ŻELAZNYCH OWIEC"

    Nazareth

    Wydobyłem moją osobistą esencję, dziękuję za ten tekst.

    5
  • Nazareth 25.10.2016
    Dziękuję że wydobyłeś ją właśnie dziś, właśnie w dzień w którym myślałem by rzucić to wszystko, bo to wszystko jest marnością, puchem marnym, "vanitas vanitatum, et omnia vanitas". Ale może nie, może mam jeszcze w sobie trochę walki, ostatnią szarżę...
  • Neurotyk 25.10.2016
    to wszystko... Czym jest dla Ciebie wszystko?
  • Nazareth 25.10.2016
    Neurotyk marzenia, pisanie, nadzieja, wszystko co sprawia, że jestem kim jestem. Wybacz, wódka to zły tłumacz, jeszcze gorszy orator.
  • Neurotyk 25.10.2016
    Nazareth, mamy czas, mamy czas :) Zdrowie Twoje :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania