Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Z pamiętnika amerykańskiego wieśniaka – Te przeklęte świszcze! cz.1 (Dziennik)
Od autora: Poniższy tekst pełen jest graficznych opisów śmierci różnorakich zwierząt. Osoby wrażliwe zdecydowanie powinny zaniechać dalszego czytania.
Zawsze chciałem zabijać. To nie zabrzmiało właściwie... Od dawna czułem, że powinienem zabić... Nie, też nie... Zabijanie jest tak naturalne jak... No do diabła, chyba nie ma odpowiednich słów, którymi można zareklamować mord (oczywiście bez propagandy i górnolotnych patriotycznych sloganów). Nie mniej spróbuję, jednak zajmie mi to pewnie więcej niż jedno zdanie.
Przez dużą część swojego dorosłego życia miałem wyrzuty sumienia jedząc mięso. Nigdy jednak nie przeszło mi nawet przez myśl, by przestać i przyłączyć się do modnego ruchu wegetariańskiego, wręcz przeciwnie. Sam akt konsumpcji innej istoty nie był dla mnie problemem i uprzedzając pytanie, które słyszałem wcześniej dość często: nie, nie miałbym nic nic przeciwko żeby mnie ktoś zjadł, po mojej śmierci. Etyczny konflikt, z którym się zmagałem tyczył się sposobu, w który pozyskiwałem mięso. Kupując je w sklepie, czułem się jak oszust, bo w sklepowej lodówce jest ono niczym więcej jak ochłapem, może przyszłym obiadem – nie zwierzęciem. W głębi duszy czułem, że to jest niewłaściwe, że zlecam komuś brudną robotę, podczas gdy ja mogę cieszyć się już wyłącznie korzyściami. Myślałem (a dziś wiem na pewno), że pieniądze nie są dostateczną zapłatą za śmierć. Krew na rękach i wieczna plama na sumieniu, wydają się być bardziej adekwatną ceną. Przynajmniej z mojej perspektywy.
Dopóki jednak nie wyprowadziłem się do USA nigdy nie miałem szansy, by sprawdzić swoją teorię. Okazji do wprowadzenia w życie tego romantycznego etosu myśliwego, który wykluł się w mojej głowie. Gdy w końcu zdarzyła się ku temu sposobność został on przeżuty, wypluty i dokładnie zweryfikowany przez rzeczywistość – jak często się zdarza, w przypadku romantycznych etosów. Nie chodzi o to, że się myliłem, miałem wręcz więcej racji niż sam się tego spodziewałem, tylko droga, która wiodła do zrozumienia była o wiele dłuższa i bardziej kręta niż mogłem się tego spodziewać.
Zaczęło się od tego, że wbrew temu w co wierzyłem, pozyskanie pożywienia i obrana życia, własnego czy innych ludzi, nie są jedynymi odpowiednimi powodami, by odebrać czemuś życie. Najczęstszą przyczyną dopuszczenia się tego aktu, jest ochrona mienia, a okazuje się, że szkodniki, jak wszystko w Ameryce, są większe niż u nas. Każdemu chyba zdarza się zabić muchę, komara albo innego owadziego natręta i nikt nie myśli o tym dwa razy. Przeszkadza? To ubić. Ludziom mieszkającym na wsi, albo posiadającym działki pewnie przydarzyło się wysłać w niebyt mysz albo kreta, ewentualnie szczura. Chociaż większość Polaków, których znam w przypadku konfliktu z gryzoniem wybiera humanitarne wyjście, łapiąc zwierzątko żywe i wywożąc je do lasu, lub wrzucając za płot do sąsiada. W miejscu, w którym przyszło mi mieszkać, nie było inaczej, Pensylwańska wieś okazała się być pełna szkodników. Od tych najmniejszych jak stonka, szarańcza i rogata gąsienica, przez te większe w postaci myszy, szczurów i kretów, do tych zupełnie dużych oposów, szopów i tytułowych – przeklętych świszczy. W przeciwieństwie do Polaków jednak, rdzenna ludność tych rejonów nie widzi między nimi różnicy i pozbywa się wszystkich z jednakim zapałem i skutecznością. Wchodząc więc do klanu farmerów, musiałem nauczyć się zabijać.
No dobra, nie musiałem. Nie było tak, że wciśnięto mi w ręce flintę i zakrzyknięto: „Idź coś zamorduj, albo wynocha z rodziny!”. Oczywiście miałem wybór. Mogłem zabijać szkodniki sam, albo pozwolić, by zabijano je za mnie, bo musiały być wyeliminowane. Problem identyczny z tym, z którym zmagałem się w przypadku jedzenia mięsa, jednak dla mnie zupełnie nowy gdyż nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad tym, że zwierzęta mogą wyrządzać jakieś szkody. Ale weźmy dla przykładu bohatera, czy raczej antybohatera, na którego cześć piszę ten tekst. Świszcz to daleki kuzyn naszego świstaka, tego małego, słodkiego tatrzańskiego myszo-chomika, tylko że oczywiście dużo większy bo amerykański. Można sobie przedstawiciela tego gatunku obejrzeć z bliska w rewelacyjnej komedii z Billem Murreyem „Dzień świstaka (amerykańskiego – bo tym właśnie jest to zwierze)”. Tam jednak mamy przedstawiony obraz sympatycznej, zawsze zaspanej i trochę niezdarnej przerośniętej świnki morskiej, zamiast parchatej wredoty, którą to bydle jest w rzeczywistości. Jak najprościej opisać świszcza? Wyobraźcie sobie sześciokilowego kreta, ze świetnym wzrokiem i słuchem, potężnym apetytem, siekaczami, które są wstanie przebić się przez skórzaną cholewę kowbojskiego buta i mięsień łydki dorosłego mężczyzny (widziałem to na własne oczy) i który mnoży się szybciej niż królik. Widzieliście ile zniszczeń potrafią wyrządzić tuneliki stugramowego krecika? No to mamy jasny obraz. Osobiście musiałem usuwać kiedyś z ogródka lawinę błota, bo przez „konstrukcje” świstaków za moim domem, pole kukurydzy zaczęło wsuwać mi się do sypiali, tak zdestabilizowały grunt. Mój szwagier wpadł w norę świszcza i urwał koło od traktora, tym samym czyniąc przeszło dwanaście tysięcy dolarów szkód. Po tym zdarzeniu poprzysiągł całej rasie krwawą wendettę, i jak na razie słowa dotrzymuje z ogromną pasją i zaangażowaniem. Do legendy przeszedł dzień gdy Dan zatrzymał tira w poprzek drogi i wyskoczył z kabiny z lewarkiem do opon w dłoni, by zatłuc jednego z wrażych gryzoni siedzącego na asfalcie. Zrobił to w biały dzień, na ruchliwej ulicy, przed przerażoną matką, panicznie starającą się zasłonić oczy trójce swoich dzieci naraz, podczas gdy krew, mózg i inne organy chlapały po przedniej szybie i masce jej białego minivana.
O tyle jednak o ile, dla mojego szwagra zabijanie, jakby nie patrzeć, ssaków to rzecz normalna, dla mnie był to nowy koncept, z którym musiałem się dopiero oswoić. Zwykle gdy inne żywe stworzenie (człowiek) wchodziło mi w szkodę i/lub denerwowało, dawałem mu w pysk – prosto i po chrześcijańsku. Jakoś więc nie mogłem się przekonać do pomysłu zabijania za takie małe przewiny. Mój wewnętrzny spór etyczny trwał do czasu aż coś zaczęło szabrować mój wypielęgnowany ogródek, okupiony potem, pracą i krwią. Jak to mówią: koszula bliższa ciału.
Nie od razu chwyciłem za broń. Gdy niezidentyfikowany sprawca, rwał moje rzodkiewki planowałem postawienie płotu. Gdy zbój bezmyślnie zniszczył małe krzaczki borówek, i tak obrane z owoców przez łakome drozdy, sypałem dookoła grządek chemicznym odstraszaczem. Ale gdy zabrał się za krzaki moich malinówek, wyhodowanych z nasion, które przeszmuglowałem z Polski, wtedy powiedziałem: Basta! Jak wojna to wojna. Pożyczyłem humanitarną pułapkę, łapiącą żyjątka bez kaleczenia ich, lub zabijania i dzień po jej zastawieniu była już pełna. Co prawda nie schwytał się w nią świszcz a dydelf północny lepiej znany jako opos – przedziwne stworzenie przypominające trochę szczura, trochę kaczkę a trochę... właściwie nie wiadomo co. Patrzyłem tak na niego przez chwilę a on na mnie, po czym podniosłem pułapkę i przestawiłem w cień szopy, by udać się do domu na śniadanie i dać sobie chwilę na przemyślenie sytuacji.
–Złapałeś coś? – zagadnął mnie teść nad tostem i kawą.
–Oposa – powiedziałem po prostu.
–Co z nim zrobisz?
–Nie wiem. Pewnie zaniosę do lasu i wypuszczę.
–Wróci.
–To może wywiozę gdzieś dalej? – spróbowałem chociaż wiedziałem już dokąd zmierza rozmowa.
–Tylko podrzucisz komuś swój problem. Zbij go szybko, żeby się nie męczył, albo powiedz i ja to zrobię.
Od razu wiedziałem, że nie pozwolę komuś odwalać mojej brudnej roboty. Taki już jestem – skaza charakteru. Wziąłem więc strzelbę, pułapkę z dydelfem i ruszyłem do lasu. Na jego obrzeżach załadowałem i odbezpieczyłem broń, po czym otworzyłem klatkę. W myślach i sercu byłem już pogodzony z tym, że idę mordować, nie mogłem się jednak przemóc i strzelić uwięzionemu zwierzęciu w tył głowy. Jedna sprawa polować, inna przeprowadzać egzekucję jak hitlerowiec. Opos dostał więc swoją szansę: drzwi otwarte na las, kopniak w klatkę na zachętę i pięć sekund odliczone w myślach. A potem dostał kulkę w bok, a zaraz po niej drugą, dla pewności. To nie było fair. Zwierzak miał, jakąś tam szansę ale nie równą, bo koniec końców, musiał zginąć, żebym ja mógł zachować swój o ogródek. To, że dostał wyrok za pomidory i rzodkiewki też nie jest w porządku, ale przecież każdy z nas pilnował tego samego – swojego pełnego brzucha. Jedyna moja wina jest taka, że wygrałem. To, że zwierzęta takie takie jak on tracą terytorium na rzecz ludzi na pewno nie jest fair, ale taki już jest świat. Liczy się to, by być na wierzchu, by dopilnować swojego i nie dać sobie wejść na łeb. Czasem wystarczy, że komuś powiesz, by się odczepił, czasem musisz dać mu w dziób, a innym razem stoisz z dymiącą strzelbą nad zwłokami szczuro-kaczki i nie wiesz co masz o tym wszystkim myśleć, poza tym, że świat to popaprane miejsce, ale przynajmniej twoje pomidory są znowu bezpieczne. A ja wreszcie zabiłem dla pożywienie, tylko że w ogóle nie tak jak to sobie wyobrażałem.
Przez trzy dni po tym zdarzeniu, widziałem tego małego włochatego drania za każdym razem kiedy zamknąłem oczy. Nie targały mną wyrzuty sumienia, wiedziałem, że postąpiłem słusznie i zrobiłem to co należało. Ale było mi dziwnie, inaczej, miałem wrażenie, że coś się zmieniło. Zatem kiedy niedługo po tym, gdy wreszcie otrząsnąłem się z brzemienia mojego pierwszego zabójstwa, zobaczyłem świszcza zajadającego się moimi ogórkami, nie zastanawiałem się długo. Złapałem strzelbę i zabiłem go na miejscu. Znowu zrobiło mi się jakoś parszywie na kilka dni, ale było lepiej niż za pierwszym razem. Odbieranie życia nigdy nie dawało mi satysfakcji ani przyjemności, robiłem to bo musiałem, bo znalazłem się w takim a nie innym miejscu, gdzie niestety człowiek musi ciągle walczyć z naturą o to co jego, i o ile brzmi to okrutnie, to jest w tym prawda i szczerość, której trudno szukać w betonowych ścianach bloków.
Mimo, że plany polowań dla mięsa odłożyłem i przestało mi się do nich spieszyć dalej, podobnie jak cała okolica, wojowałem ze świszczami, których, mimo wysiłków wszystkich, zawsze był dostatek. Z czasem przywykłem do tego i zacząłem myśleć o nich tak jak wszyscy moi znajomi – jak o szkodnikach, muchach czy stonkach. Przezwyciężając tym samym wpojony głęboko w psychiczną strukturę mojego pokolenia „bambizm” – zjawisko psychologiczne, które sprawia, że ludzie przypisują zwierzętom atrybuty ludzkiej psyche. Bierze się to z tego, że my „miastowi” jedyny kontakt z naturą odbywamy w zadbanych parkach i przez kreskówki w których występują gadające zwierzęta. To jest nasz obraz natury, nie prawdziwe życie, które jest okrutnie pragmatyczne, rzeczywiście brutalne – zabij, by przeżyć, przetrwa najsilniejszy. Mój ojciec pamięta świniobicia u jego swoich dziadków. Matce zdarza się wspomnieć jak babcia ucinała głowę kurze na rosół, większość przedstawicieli milenijnego pokolenia została obdarta z tych doświadczeń, wychowana w przeświadczeniu, że mięso bierze się ze sklepu a wyrzucenie kanapki z szynką to nie grzech, bo to tylko rzecz. Ja od kiedy zabiłem po raz pierwszy, nie zmarnowałem jednego kawałka mięsa, bo znam jego prawdziwą cenę.
Komentarze (10)
I co mi się przypomniało, jedyną ofiarą, w dodatku śmiertelną, mojego zamiłowania do sprzęgła i gazu, był ogromny szczur, który właściwie był chyba samobójcą, bo stał na poboczu i czekał, aż nadjadę i sruuu wprost pod moje koła, niczym rasowy kot. Łupnęło pod podłogą, aż pod butem poczułam xD No trudno... Nom, ale wracając, ja obrończyni zwierząt futerkowych wszelakich, niniejszym, rozgrzeszam Cię Naz, bo wiesz co, miałam kiedyś w dzieciństwie świnkę morską (taką, eee.. polską) i wiesz co? Frańca gryzła!
Poza tym mieszkałam na wsi, moja babcia robiła obłędny rosół, a obok kurnika miała pniaczek... Charakterystycznego koloru krwi, nie zmyły z niego nawet najtęższe ulewy.
Tekst dobry, Nazarethowy, piona i buziol :)
"Zbij go szybko, żeby" - zabij
"że zwierzęta takie takie jak" - takie × 2
"wreszcie zabiłem dla pożywienie," - pożywienia
"pamięta świniobicia u jego swoich" - jego - chyba zbyteczne
I w końcu nie wiadomo, czy jadłeś te świszcze czy nie, ale jeśli są takie kretowate, to chyba nie są smaczne, bo nasze krety strasznie śmierdzą. Są co prawda różne gusta i śmierdzące rzeczy, też można tak przyrządzić żeby było zjadliwe. Zresztą odczucie głodu jest najlepszą miarą kompromisu w tej materii.
W stanach są podobno na mokradłach takie gigantyczne żaby i niektórzy polują na nie żeby zjeść. A smakiem ponoć takie jak kurczaki, to może spróbuj z nimi i wtedy samo mordowanie będzie miało większe uzasadnienie. U nas, to np. na chrabąszcze lubią se zapolować koty, a twgl. robaki, to czyste białko i teges. Pzdr. ;)
,,wsuwać mi się do sypiali,'' - sypialni
,,zatłuc jednego z wrażych gryzoni siedzącego na asfalcie.,, - wrażych?
,,ja mógł zachować swój o ogródek.'' - bez o
Dwie rzeczy przyszły i na myśl. Jedna to to, że kupujący mięso w sklepie płaczą nad zabitą sarenką i druga, że zabijanie jest jak nawyk. I ne będzie przesadzone, jak powiem, że każdy który strzelił w końcu staje się ,,Icemenem''. Dobrze to znam, 5 :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania