Pokaż listęUkryj listę

Z pamiętnika polskiego repatrianta – Walka o kartę pobytu.

„Czas szybko leci przy dobrej zabawie” – mawiał mój majster, gdy, ni z tego nie z owego, robiło się ciemno, a my zmęczeni jak psy po dwunastu godzinach w robocie, nadal pracowaliśmy nad jakimś samochodem, abo jechaliśmy po ostatni ładunek dnia. Gdy przeprowadzałem się znowu do Polski czas frunął w przyspieszonym tempie, ergo musiałem się świetnie bawić, nawet jeżeli nie umiałem tego zauważyć. Najpierw powrót do rodzinnego miasta i domu rodziców. Potem szybkie przepakowanie plecaków, próby odszukania rzeczy pozostawionych lata wcześniej – w innym życiu. Poszukiwania mieszkania w nowym mieście. Ciągłe, siedmiuset kilometrowe przeprawy do Poznania i z powrotem, by w międzyczasie dopełnić wszystkich formalności, związanych z przyjęciem żony na uniwersytet. Próby znalezienia pracy. Mógłbym tak wymieniać, krócej jednak będzie po prostu powiedzieć, że przez ponad dwa miesiące nie mieliśmy jednej nudnej chwili. Gdy w końcu zaczęliśmy mieć wszystko mniej więcej pod kontrolą, przypomniałem sobie, że nigdy nie złożyłem wniosku o pozwolenie na pobyt dla mojej żony Melissy. Wydawało mi się, że mam mnóstwo czasu – trzy miesiące! Kiedy się wreszcie obudziłem zostały niecałe dwa tygodnie.

Odnalazłem na wpół wypełnione papiery i komplet dokumentów, który zebrałem, w tak zwanym, międzyczasie. Zacząłem znów wydzwaniać, do Wydziału Spraw Obywatelskich, by tak jak tygodnie wcześniej usłyszeć ten sam komunikat: „Na linii jest zbyt wielu oczekujących. Proszę zadzwonić później. Bip!”. Słyszałem tą wiadomość osiem razy dziennie przez dwa dni, bo dzwoniłem co godzinę. Trzeciego dnia, już się ubierałem, by wybrać się do urzędu osobiście i zrobić awanturę, gdy postanowiłem spróbować po raz ostatni. „Jesteś... siódmy... w kolejce oczekujących, na połączenie. Pozostań na linii” oznajmił syntetyczny głos po drugiej stronie. „Wreszcie coś ruszyło” – pomyślałem z zadowoleniem. Przez następne półtorej godziny mogłem relaksować się przy kojących dźwiękach monofonicznej melodyjki i regularnych informacjach o moim statusie w kolejce. Półtorej godziny. Jakbym wiedział to bym pojechał, było by szybciej, ale nie wiedziałem.

Gdy w końcu telefon odebrał bardzo nerwowy pan, wyłuszczyłem mu moją sprawę ze wszystkimi szczegółami, przyznałem do zaniedbania, powiedziałem, że próbowałem umówić się internetowo na wizytę, ale najbliższy termin jest dopiero w połowie stycznia, a mamy dopiero początek grudnia.

– Pan się nie martwi – odrzekł w pośpiechu wypluwając słowa. – Proszę wypełnić do końca wniosek, włożyć do koperty, wraz z ksero wymaganych dokumentów i wysłać na nasz adres. To wszystko?

– Nie! Chwila! – krzyknąłem, gdyż miałem nieodparte wrażenie, że Nerwowy Pan chce się mnie pozbyć. – Przecież na stronie internetowej stoi jak byk, jak wół, na czerwono i podkreślone, że dokumenty trzeba złożyć w oryginale.

– Ehh... – westchnął z rezygnacją. – No tak, ale jak pan wysyła podanie, a pana nie ma żeby ktoś je mógł odrzucić, to ono musi być zaksięgowane. Rozpoczyna pan, więc, procedurę z datą wysłania listu. My to przeglądamy i wysyłamy upomnienie, mówiące, że przedłożył pan niewłaściwe dokumenty i wzywamy do stawienia się osobiście. Tak jest szybciej.

– Aha...

– Coś jeszcze?

– Raczej nie.

Cóż mogłem? Zrobiłem wszystko dokładnie tak jak kazał mi Nerwowy Pan. Następnego dnia rano stawiłem się na poczcie, dokładnie zaadresowałem kopertę, sprawdziłem siedem razy czy papiery się zgadzają, czy wszystko wypełnione i przekazałem przesyłkę w ręce Znudzonej Pani, siedzącej w pocztowym okienku.

Trzy dni później otrzymałem mailem i smsem potwierdzenie, że owszem, przesyłka polecony priorytet numer: coś tam, coś tam, nadana dnia takiego a nie innego, została dostarczona do adresata. Kolejny tydzień siedziałem jak na szpilkach, czekając na odzew Urzędu – na próżno. W końcu wyczerpały mi się pokłady cierpliwości, wsadziłem żonę pod pachę i podreptałem na miejsce osobiście, pytać czy list dotarł, czy jest zaksięgowany.

Budynek urzędu, jest skomplikowany: przejścia publiczne i tajne, wejścia dla petentów i dla personelu osobne – wewnętrzne i zewnętrzne. Ludzie, okienka, pokoje, numery, kasy, plany i windy, ale przede wszystkim tłum. Tłum petentów tak wielki, że w pierwszej chwili pomyślałem, że muszą tam rozdawać coś za darmo. Przez pierwsze pół godziny załatwiłem niewiele, rozmawiałem z Drażliwą Panią, Niezorientowanym Panem, Płochą Panią i żadne z nich nie umiało mi dać żadnej odpowiedzi aż w końcu miałem szczęście trafić na Nieuprzejmego Pana, który chociaż był nie uprzejmy pokierował mnie na ostatnie piętro i kazał tam pytać dalej. Tam odsiedziałem w kolejce ledwo trzy kwadransiki i już zostałem wezwany do okienka, gdzie miałem przyjemność pomówić z Burkliwym Panem. Ów obsztorcował mnie najpierw, że to nie to okienko, dział, piętro, dzień, sprawa. Na moją odpowiedź, że tak zostałem pokierowany, zrugał mnie, że źle (jakbym się tam sam pokierował!), że w ogóle nie tak i wbrew procedurom, i co ja sobie wyobrażam. Na co ja oświadczyłem, że od okienka nie odejdę póki on – Burkliwy Pan, albo nie udzieli mi odpowiedzi na dręczące mnie pytanie, o status wysłanego wniosku, albo nie pokieruje mnie do osoby, która takiej odpowiedzi może mi udzielić. Za co jednak przepraszam, bo fakt trochę chamsko z mojej strony. Wiedzieć, jednak, muszę i zostaję przy swoim, mimo że mi trochę głupio, trochę wstyd i jeszcze raz go bardzo przepraszam, ale tak już będzie i już, ależ oczywiście, że może on wezwać ochronę, jestem świadomy. Tylko proszę wezwać wszystkich naraz, bo inaczej pewnie bardzo się napracują i to zupełnie niepotrzebnie, bo ja chcę tylko szybką odpowiedź i już mnie nie ma, znikam i jeszcze raz najmocniej Burkliwego Pana przepraszam.

Po kilku minutach tej słownej przepychanki i czymś co było bardziej dwoma symultanicznie prowadzonymi monologami niż rozmową, urzędnik skapitulował, wstał z fotela i burcząc (jakżeby inaczej?!) coś pod nosem udał się do innego pokoju. Wrócił po kilku minutach bez ochrony, za to machając znajomymi mi papierami. Siadł za biurkiem, przekartkował dokumentację, oznajmił że wszystko w porządku, przybił pieczątkę i spytał czy to to? Czy o to mi właśnie chodziło i czy jestem zadowolony, a jeżeli tak to czy mogę już sobie iść? Na co odparłem mu, że i tak, i owszem, że bardzo dziękuję, stokrotnie przepraszam, wybaczenia upraszam i w ogóle jestem okropnie wdzięczny, strasznie mi wstyd, ale on na pewno rozumie, i co złego to nie ja, do widzenia i przepraszam raz jeszcze – sto-pierwszy!

Zadowoleni wraz z żoną wróciliśmy do domu gdzie kolejne dwa miesiące żyliśmy uczciwie i spaliśmy snem sprawiedliwych, aż pewnego dnia dotarł do nas list opatrzony oficjalną pieczątką, w którym to wzywano nas, a właściwie żonę, by stawiła się osobiście w Urzędzie... złożyć odciski palców i przedstawić dowód dokonania opłaty.

– A dokumenty? – spytała rezolutnie moja ślubna.

– Nic o tym nie piszą, ale bierz wszystko.

– Wszystko?

– Wszytko. – Pokiwałem głową uczenie. – Te dokumenty, które chcieli, te które chcieć mogą i te które wydają się najbardziej idiotyczne do wzięcia. Weź też pocztę, którą otrzymaliśmy od kiedy tu mieszkamy, paragony za zakupy, wyniki badań medycznych, nasze bilety lotnicze. Cokolwiek co jest papierowe i widnieje na tym twoje nazwisko, albo nawet jak nie widnieje to też. Wszystko!

Dnia następnego zebraliśmy się rano i chwilę po dziesiątej byliśmy już w Urzędzie, torując sobie drogę przez ludzką tłuszczę, do maszynki wydającej kolejkowe bilety. Przyłożyłem dłoń, do zaawansowanej technologicznie bileto-maszyny, błyszczącej chromem i blaskiem dotykowego wyświetlacza, ku mojemu zdziwieniu, jednak, okazało się, że wszystkie dostępne opcje pobrania biletów, są przekreślone i „zblakłe”. Nacisnąłem jedną, potem drugą, potem wszystkie po kolei – nic się nie stało.

– Abra-kadabra – wymruczałem i wcisnąłem ponownie pole „Złożenie odcisków palców”. Nic.

– Sezamie otwórz się! – powiedziałem już głośniej, wciskając „Uzupełnienie brakującej dokumentacji”. Znowu nic.

– To już nie wiem – oznajmiłem Melissie i dodałem – Zaczekaj, postaram się znaleźć kogoś z kim mogę porozmawiać.

Szybko trafiłem na Nabzdyczoną Panią, której jednak bardzo się spieszyło i nie miała ona czasu na wdawanie się w dyskusje z larwą, taką jak ja. Kiedy, więc, powiedziałem jej, że żadna z opcji na biletomacie nie jest dostępna odkrzyknęła jedynie, nie zwalniając kroku: „A co pan myśli?! Przecież już po dziesiątej!” i pobiegła dalej. „Po dziesiątej?” – pomyślałem. Przecież Urząd otwarty jest od ósmej piętnaście, czyli od dwóch godzin, a zamyka się o trzeciej piętnaście, czyli za godzin pięć. „O co chodzi?”

W tamtym momencie zobaczyłem Płochą Panią, którą zapamiętałem ze swojej poprzedniej wizyty, parę miesięcy wcześniej. Starała się, tak jak wtedy, przemknąć niezauważona pod ścianą. Doskoczyłem do niej w trzech susach, machając otrzymanym dzień wcześniej listem i bez zaproszenia ani zachęty zacząłem perorować, przesuwając się wraz z nią w kierunku drzwi.

– Dzień dobry Szanownej Pani, ja przepraszam – solennie i najmocniej, ale wynikł problem. Tu proszę spojrzeć, tu... tak właśnie. Tu napisano, że w terminie siedmiu dni, muszę się zgłosić, a tu nie ma jak, bo na tych małych komputerkach nie ma już żadnej opcji.

– Bo już po dziesiątej... – odrzekła niepewnie. – Przez internet się pan może umówić.

– Droga Pani, próbowałem, ale najbliższa wolna wizyta jest dopiero na dziewiętnastego marca a dziś dopiero piąty luty, a to znacznie więcej niż siedem dni, które zostały mi łaskawie dane na to, by wywiązać się ze swoich obowiązków, względem tej szlachetnej instytucji. Dodatkowo z dni owych już jedynie sześć, z czego dwa weekendowe, więc jakby cztery. Proszę, zatem, Panią Szanowną, aby mi Pani powiedziała, Szanowna, co mam robić, by sprawę tę, regulaminowo i zgodnie z wszystkimi procedurami załatwić.

Przestałem mówić i wpatrywałem się w nią oczekując, jakiejś odpowiedzi, ona natomiast zawzięcie milczała, dalej wolno przesuwając się wzdłuż ściany i wpatrując przy tym we mnie, jak sarna w reflektory ciężarówki.

– Przepraszam – dorzuciłem, chcąc przerwać niewygodne milczenie.

– Pan pójdzie za mną.

Poszedłem, podreptałem z nią radośnie, przyklejony jak cień do jej pleców na wypadek gdyby zdecydowała się skręcić gdzieś nagle i chytrze mi uciec (tak, przydarzyło mi się to wcześniej. Nie, nie raz), a żona dreptała za mną. Doszliśmy w końcu na jakieś piętro gdzie w meandrach, pokręconych salek i zaułków, stał mały stolik.

– Czego pan właściwie ode mnie oczekuje? – walnęła prosto z mostu Płocha Pani, udowadniając tym samym, że wcale nie jest tak płocha jak mi się wcześniej zdawało.

– Chodzi o to, że mam ten list, i z niego wynika, że na dopełnienie jakiś formalności, pozostało mi dni sześć, a właściwie cztery, bo sobota i niedziela. Na dole, jednak, nie ma już miejsca w kolejce. W internetach, zarejestrować się mogę dopiero na za sześć tygodni a nie dni, więc chciałbym... chciałbym prosić, ma się rozumieć, żeby Pani Szanowna, poinformowała mnie co mam robić, by podanie, które złożyłem nie zostało odrzucone, przez to, że z powodu, zapewne jakiejś małej systemowej czkawki, nie mogę się dostać do żadnego okienka ani zarejestrować na czas – powiedziałem na jednym oddechu.

–No cóż... tak... wie pan... – zacukała się niewiasta. – O! Zrobimy tak: pan wypisze oświadczenie, że pan tu dzisiaj był, próbował się dostać do kolejki, chciał się zarejestrować w internecie, dołożył wszelkich starań by wywiązać się w terminie, ale z przyczyn technicznych jest to niemożliwe. Ja to pismo przekażę koleżance, która zajmuje się sprawą pana małżonki, i zarejestrujemy państwa szybko na tego dziewiętnastego marca. Może być?

– Szanowna Pani, to wszystko brzmi pięknie i proszę mnie źle nie zrozumieć: doceniam propozycję... – powiedziałem ostrożnie. – Muszę jednak dopytać, czy jest to standardowa procedura administracyjna w przypadkach takich jak nasz? To znaczy czy składając takie oświadczenie, dostanę jakieś potwierdzenie, promesę, kwit, poświadczenie, że dzięki podjęciu proponowanych przez Panią działań na pewno uzyskam zaplanowany efekt?

Kobieta zmierzyła mnie czujnym wzrokiem.

– To jest taka bardziej... dżentelmeńska umowa. Nie mogę panu niczego wystawić, ale robiliśmy tak wcześniej z innymi petentami i nigdy nie było problemu.

– Rozumiem... jeszcze raz podkreślę, że doceniam, jestem wdzięczny za taką propozycję, jednak nie jest to moje pierwsze rodeo. Jeżeli Pani nie może wystawić mi kwitu, ani dać poświadczenia, to nie mam gwarancji, że nie będziecie tu mieć odgórnej kontroli nie honorującej dżentelmeńskich umów. Albo, że Pani Koleżanka Prowadząca Naszą Sprawę, nie rozchoruje się, nie pójdzie na macierzyński, nie wyjedzie na Maderę, a na jej miejscu nie pojawi się na przykład nadgorliwy młodzian, uczony w mowie i w piśmie, który nie będzie świadom naszego małego nieformalnego porozumienia i mojego podania nie wrzuci do „okrągłej szuflady”. Ja jeszcze raz przepraszam, Droga Pani, szczególnie za to co teraz powiem, ale na wypadek tak niefortunnego obrotu zdarzeń, mnie nic nie chroni, ani nie daje podstawy do dociekania swoich praw. Natomiast Pani Szanowna, ani Szanownej Pani Koleżanka Prowadząca Naszą Sprawę, jako urzędniczki państwowe, nie ponosicie żadnej odpowiedzialności za udzieloną mi poradę. Mam rację? Proszę nie odpowiadać, wiem, że mam. Jeszcze raz przepraszam, że się tak ośmielam. Nie jestem prawnikiem ani urzędnikiem, ale widzi Pani, z biurokracją miałem już na tyle do czynienia, że, Pani wybaczy kolokwializm, zaczynam się łapać, z której mańki mogę dostać za chwilę po pysku. Proszę zatem, by mi pani powiedziała, jak mam załatwić sprawę terminowo, w okresie kolejnych dni sześciu, czyli czterech.

Płocha Pani, po mojej przemowie na powrót zrobiła się płocha i nieco spuściła wzrok.

– Musi pan przyjść jutro rano. Wcześnie...

– Wcześnie, czyli o której?

– Nie później niż wpół do ósmej.

– Będę jutro piętnaście po siódmej.

– Ja nie gwarantuję, że mimo to pan coś załatwi! – zastrzegła, odzyskując rezon.

– To po jutrze będę piętnaście po szóstej, a jeżeli to też nie przyniesie efektu to w czwartek przyjdę piętnaście po piątej, i tak dalej. Do skutku. Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia jutro.

Na koniec posłałem jej szeroki uśmiech, skłoniłem się nisko i wyszedłem, wierząc że coś udało mi się ugrać. W jak wielkim byłem błędzie zrozumiałem dopiero dzień później.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (16)

  • Okropny 01.05.2017
    Trrrututu!
  • Enchanteuse 01.05.2017
    Bohater z zachowania trochę przywodzi na myśl Czerwiakowa ze Śmierci Urzędnika. Podobnie służalczy itp itd, ale. .. Ten był taki , bo miał jakiś cel. Tamten - już niekoniecznie - powodował nim tylko strach. Co prowadzi do wniosku, że cel uświęca środki.
    Fajnie nakreśliłeś walkę Biurokratycznego Potwora z Małym-Wielkim Człowieczkiem.
    Piąteczka i nie zwracaj uwagi na tego tam nade mną ;)
  • Nazareth 01.05.2017
    Dziękuję bardzo za komentarz. Cieszą mnie twoje spostrzeżenia, bo dzięki nim okazuje się, że przynajmniej w części zrealizowałem swoje zamierzenia i tekst wywiera wrażenie, które miał wywrzeć.
    Panem nad Tobą? Okropnym? ;)
  • Enchanteuse 01.05.2017
    Nazareth - nieee, tym żałosnym trollem ze zmasakrowaną fotoszopem twarzą w miejsce awatara .
  • Nazareth 01.05.2017
    Enchanteuse hmm... ja tam nad Tobą widzę tylko Okropnego. Dziwna sprawa ;)
  • Enchanteuse 01.05.2017
    Nazareth - serio nie widzisz? Jeśli tak, to nieźle :O
  • Enchanteuse 01.05.2017
    Zgaduję że to fejk :))
  • KarolaKorman 02.05.2017
    od urzędów lepiej trzymać się z daleka, odległość macanie nie wystarczy, bo można kogoś ciut za mocno pogłaskać za iście miłą obsługę i masz rację, to będzie tylko nasza wina i trzeba by było wziąć na bary całą odpowiedzialność, a kto ją tam wie jakiego jest kalibru. Co do kalibru - lepiej nie nosić ze sobą w takie miejsca. Pamiętaj, jak masz, możesz użyć!
    A całkiem poważnie, to współczuję. Jeżeli w takiej sprawie można użyć słowa nienawiść, to ja szczerze nienawidzę załatwiania niczego w urzędach. Pozdrawiam :)
  • Ach, te iramidalne kłopoty urzędniczo-administracyjne, przez które musimy czekać tygodniami na załatwienie jakiejkolwiek sprawy urzędowej...
    Nazareth, pisząc "Z pamiętnika polskiego repatrianta" czerpałeś z własnych życiowych doświadczeń\?
  • Chciałam napisać piramidalne. Błędy się zdarzają.
  • Nazareth 02.05.2017
    Tak, czerpałem, chociaż właściwie należałoby powiedzieć, że po prostu opisywałem/opisuję zdarzenia, których byłem uczestnikiem. Tyczy się to zarówno "Pamiętnika polskiego repatrianta" jak i "Pamiętnika amerykańskiego wieśniaka".
  • Kasumi Mai 03.05.2017
    Mam to szczęście, że póki co po urzędach biegać nie muszę, ale jednak ten czas nieubłaganie się zbliża. Na razie miałam wątpliwą przyjemność pojawienia się tam jakieś 2 razy i nie wspominam tego najlepiej, chociaż ja byłam na miejscu tutaj przedstawionej żony, bo to nie ja musialam załatwiać wszystko a tylko dreptałam posłusznie za rodzicami. W każdym razie bardzo mi się spodobało, pozostawiam bardzo zasłużone 5, bo niestety więcej się nie da ;)
  • Nazareth 03.05.2017
    Nie spiesz się do samotnych wizyt w urzędach, a jak Ci się już przytrafią to pamiętaj: przepraszaj za wszystko! :D Dzięki za komentarz.
  • Pasja 03.05.2017
    Urzędy to labirynty i trzeba ogromnej determinacji, aby dotrzeć do celu. A mówili, że w dobie komputerów nie będzie biurokracji. Ja jakoś zawsze patrzę z innej strony na urzędników, nie na wszystkich oczywiście. Nieraz idiotyczne przepisy nie pozwalają urzędnikowi na załatwienie sprawy. Po części my peteńci też nieraz jesteśmy winni poprzez zapomnienie Tak jak w twoim przypadku. Zobaczmy te kolejki w US w ostatni dzień rozliczeń podatkowych. Zostawiamy zawsze na ostatnią chwilę sprawy. Byłam raz świadkiem zaginięcia kartoteki pacjentki. Na miejscu rejestratorki nie chciałabym być. Dziewczyna prawie została zlinczowana przez lekarza, pacjentkę i niektórych stojących w kolejce. Po jakimś czasie okazało się, że Pan doktor odnalazł w gabinecie. Kowal zawinił, a cygana powiesili. A wszystko to wina Tuska. Świetny tekst i leci piątka.
  • Nazareth 03.05.2017
    Masz rację, czynnik ludzki i zapominalscy spóźnieni petenci to jeden problem, jednak skostniałe procedury wyssane z palca to drugi. Często nie pozwalają tym kilku urzędnikom, którzy chcieliby pomóc, na to by wykonywać dobrze swoją pracę. Może być jednak dużo lepiej, naprawdę! Jak? Opiszę w drugiej części ;)
  • Ritha 04.05.2017
    Fajnie nazywasz ludzi w urzędach :D A jak cudnie z nimi rozmawiasz, ja jestem jednak trochę bardziej obcesowa. Generalnie bardzo mi się podoba ukazanie tej relacji petent - urzędnik, z naciskiem na mocno i z góry przepraszającego petenta, który w zasadzie przeprasza, że żyje, ale brnie wytrwale ku pozytywnemu załatwieniu sprawy.Jedno mi się rzuca w oczy, przyjmuję codziennie mnóstwo korespondencji w pracy i jeśli mogę zwrócić uwagę, to poczty się nie księguje. Księguje się faktury, listy/pisma/podania/wnioski itepe się rejestruje, to tak na marginesie ;)

    Nie wiem czy w innych miastach też tak jest, ale w moim, w Starostwie, w Wydz. Komunikacji, czeka się 5 h na rejestrację samochodu. To nie jest jakaś czynność, która wymaga ciągłych wizyt, ale rok temu, 5 lat temu, 10 lat temu i 20 lat temu tak było i tak jest dzisiaj, niezależnie od dnia i godziny, tam zawsze się czeka godzinami pomimo, że pracuje tam cała sala ludzi. o.o Takie luźne skojarzenie, Polska to biurokratyczne piekło i ubolewam nad tym bardzo.

    Ty z wiekiem robisz mniej błędów, wiesz o tym? ;p W zasadzie już chyba w ogóle ich nie robisz :) Czytało sie przyjemnie, pomimo obrazowych skojarzeń zusowo - fiskusowych, brr :) 5.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania