Pokaż listęUkryj listę

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Z pamiętnika polskiego repatrianta – Walka o kartę pobytu cz.2 ostatnia.

Po powrocie do domu nastawiłem budzik na piątą trzydzieści. Powiedziałem Melissie, żeby się rano nie zrywała. Ona już i tak miała katar, na dworze był mróz aż trzeszczało, a ja chciałem być po siódmej przed Urzędem, który otwierają dopiero o ósmej piętnaście. Liczyłem się zatem z możliwością, że przyjdzie mi stać na zewnątrz koło godziny. „Bądź tam przed dziewiątą, wcześniej i tak nas, na pewno, nikt nie obsłuży” – poleciłem.

Dzień później, czekało mnie jednak nie lada zaskoczenie, i to miłe! Gdyż dziesięć po siódmej gdy pojawiłem się na miejscu zastałem otwarte drzwi, prowadzące do kuszącego ciepłem wnętrza. Zdeptałem do połowy wypalonego papierosa i szybko przekroczyłem próg, po czym stanąłem jak wryty. W środku było czarno od ludzi. Podniosłem zegarek do oczu, obawiając się, że może pomyliłem godzinę. Nie. Sprawdziłem komórkę i rozejrzałem się po sali w poszukiwaniu zegara ściennego. Wszystkie trzy chronometry wskazywały dokładnie tę samą godzinę – dwanaście po siódmej, o pomyłce nie mogło być mowy. „Więc skąd te tłumy, tak wcześnie?” – pomyślałem torując sobie drogę, przez ciżbę parującą mrozem i zmęczeniem.

Dotarłem w końcu do maszynki wypluwającej bilety, która ożyła pod dotykiem mojej zmarzniętej dłoni, tylko po to, by znów pokazać mi listę wykreślonych i „wyblakłych” opcji.

–No co do diabła?! – burknąłem pod nosem, waląc na ślepo w pozycje na liście.

–A w internetam rejestrowal sja? – Pytanie zadane z mocnym wschodnim akcentem, padło z krzesła obok, zajmowanego przez mężczyznę w średnim wieku, który uważnie mi się przyglądał.

–Nie – odparłem trochę zaskoczony.

–To wot, tam lista. – Wskazał palcem stolik za moimi plecami.

Podziękowałem i odwróciłem się, faktycznie na blacie, leżała kartka papieru i długopis. Podszedłem i szybko, prześlizgnąłem wzrokiem po szpalerze nazwisk, w połowie skreślonych „bukwami” a w połowie alfabetem łacińskim. Przeczytałem kilka imion zapisanych „po naszemu”: Dimitri, Jekaterina, Borys, Katia... no tak. Podpisałem się ostatni – trzydziesty siódmy. Trzydziesty siódmy na godzinę przed otwarciem urzędu. Następnie wyszedłem z powrotem na zewnątrz, wypalić papierosa, gdyż nie chciałem robić sztucznego tłumu, a kolejka chętnych do podpisania nieoficjalnej listy nadal rosła.

Za dwadzieścia siódma zapanowało ożywienie, zabrzmiały podniesione głosy. Dominował język ukraiński – równie obcy, co znajomy. Kiedyś, jaszcze na studiach uczyłem się rosyjskiego (nie to samo, ale blisko), jednak było to dawno i do teraz zapomniałem bardzo wiele, udawało mi się jednak wyławiać znajome słowa, czasem nawet całe zdania, które na podstawie kontekstu interpretowałem. Dzięki tym interpretacjom z dość dużą skutecznością, analizowałem następne zdarzenia, które wyglądały, mniej więcej, w ten oto sposób:

Po burzliwej, dziesięciominutowej, wymianie zdań, ze zgromadzonych w środku petentów, został powołany trzyosobowy Komitet Kolejkowy, którego zadaniem było pilnowanie porządku i planowanie dalszych działań, mających na celu zagwarantowanie sprawnego przepływu ludzi. Ów komitet zaproponował kilka rozwiązań, które miały do egzekucji tychże celów doprowadzić, jednak grupa znajdująca się na początku kolejki (najbliżej biletomatu) uznała ich tok myślenia za niewłaściwy, z czym zgodził się jeden z członków Komitetu. Doszło do ostrej wymiany zdań, na skutek której jedyna członkini demokratycznej komórki prawie-formalnej podała się dobrowolnej dymisji a jeden z dwóch członków został wyproszony, przez co nastąpiło rozwiązanie komitetu. W ciągu kolejnych pięciu minut napływały kandydatury, rozpatrywane przez grupę „przodową” pod przywództwem jedynego ocalałego członka, świeżo rozwiązanej komórki. Za dziesięć siódma powołano Nowy Komitet Kolejkowy, którego polityka była już bardziej zgodna z wymogami „wyborców”. Na wszelki jednak wypadek powołano Koordynatora, który miał sprawować pieczę nad pracą nobilitowanych petentów.

Lektorka wydelegowana z ramienia Komitetu odczytała po kolei nazwiska z listy, wykreślając przy tym tych, którzy po trzecim wołaniu nie zgłosili się, jednak nakazując pozostałym by zapamiętali i zachowali wcześniejsze numery, celem uniknięcia bałaganu w dalszym etapie procedury. W trakcie odczytu, pozostała dwójka członków komitetu pilnowała ażebyśmy my – ludzie czekający – ustawiali się bez emocji i zbędnych perturbacji w zgrabną kolejkę wijącą się w sali, na której byliśmy zebrani a Koordynator pilnował, by wszystko przebiegało jak należy – w atmosferze wzajemnego szacunku i bratniej pomocy.

Piętnaście po ósmej do sali zawitał Urzędnik, młody i wyluzowany, w niczym nie przypominający homo sovieticusa, którego się spodziewałem, jednak mimo to roztaczający aurę biurokratycznego szacunku, dzięki dyndającemu mu u szyi oficjalnego laminatu. Rozejrzał się po sali, pokiwał z uznaniem głową i zamienił kilka słów z członkami Komitetu, po czym aktywował maszynę wydającą bilety i usunął się na bok, dając ponownie pole do popisu Komitetowi Kolejkowemu. Rozpoczęło się wyczytywanie numerów. Dalej byliśmy ustawieni w kolejkę, jednak, by mieć pewność, że wszystko odbywa się sprawiedliwie nasi Demokratyczni Delegaci stworzyli następującą procedurę. Pierwszej osobie przed automatem odczytywano jej numer a ona miała się przedstawić z imienia i nazwiska, które powinno się zgadzać z tym do numeru przypisanym na liście podpisanej godzinę wcześniej. Jeżeli wszystko było w porządku, można było podejść do automatu i pobrać numerek. Oczywiście w tej czynności towarzyszył każdemu jeden z członków komitetu, zwracający uwagę na to czy nie jest pobierane numerków więcej niż przysługujący każdemu jeden. Nad całością operacji sprawował kontrolę Koordynator, nadzorowany z kolei przez Urzędnika. Tym oto sposobem szybko i sprawnie zaczęła przesuwać się regulowana listą nieoficjalna, acz pieczołowicie nadzorowana, kolejka do pobrania numeru uprawniającego petenta do stanięcia w kolejce już oficjalnej. Wreszcie wszystko zaczęło układać się w logiczną i spójną całość, a ja przepełniony bezbrzeżną radością wynikającą z tego, że jestem kolejny krok do przodu w próbie osiągnięcia swojego celu, aż zacząłem mruczeć pod nosem: „Wyklęty powstań ludu ziemi...” ale szybko się opamiętałem i zamilkłem.

Nim pojawiła się Melissa, byłem już szczęśliwym posiadaczem numerka i z uwagą śledziłem zmiany cyfr na monitorach, dzięki którym wiadomym było kto ma się w danym momencie zgłosić, do którego biurka. Niestety, zupełnie z nich nie wynikało, kto będzie miał się zgłosić następny, gdyż liczby zmieniały się według niepojętej dla mnie formuły. Na przykład: po trzydzieści dwa następowało osiemdziesiąt jeden, by za chwilę przeistoczyć się w osiemnaście i już piętnaście minut później zmienić się w trzydzieści trzy. Gdybym był człowiekiem mniejszej wiary w Polski System Administracyjny, mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że owe zmiany następowały bez żadnego ładu i składu.

Siedzieliśmy tak z małżonką, umilając sobie czas zgadując, który numerek pojawi się następny i pomyślałem sobie, że to nawet fajnie, że te nasze Urzędy są takie niechlujne bo rzadko gdzieś razem wychodzimy, a tu jest całkiem przyjemnie, interaktywnie i spotkało mnie tyle przygód – taka prawie podróż w czasie do epoki towarzysza Gomułki. W pewnym momencie jednak Melissa musiała wyjść do toalety (ile godzin w końcu można trzymać?!) a ja z nudów zacząłem przysłuchiwać się rozmowie dwóch siedzących obok Ukraińców, ciekawy ile uda mi się z niej zrozumieć. Jednak, już pierwsze zdanie jakie odkodowałem wbiło mnie w krzesło.

„Widzisz Wania, w Polsce to działa ta biurokracja, nie to co u nas!”

Świat zaczął wirować, jak w starym serialu z lat pięćdziesiątych, kiedy głowa bohatera zaczyna obracać się w kółko po ekranie blaknąc powoli w naiwnie animowanym wirze czy spirali, a w tle echem dudnią jakieś słowa:

„... w Polsce to działa ta biurokracja, nie to co u nas!”

„... w Polsce... działa biurokracja... nie u nas!”

„... w Polsce... Biurokracja... działa... działa...”

„Biurokracja... W Polsce... W Polsce... Działa!”

„Biurokracja... Działa... Działa... Działa!”

Przeniosłem się wtedy na moment w krainę wspomnień, do czasu na kilka tygodni po tym jak przeprowadziłem się do USA. Musiałem wtedy jechać do DMV (Department of Motor Vehicles), czyli ichniego Wydziału Ruchu Drogowego, żeby ubiegać się o prawo jazdy. Każdy z autochtonów, któremu wspomniałem, że mam zamiar się tam udać od razu mówił mi mniej więcej coś takiego: „Ooo... to teraz będziesz miał przeprawę, zobaczysz tą paskudną stronę Ameryki. Nie zrażaj się jednak, nie wszyscy jesteśmy tacy wredni jak te dziady (tak naprawdę nie mówili dziady...) w DMV. To najgorsze miejsce jakie jest!”. To oświadczenie zazwyczaj jeszcze było uzupełniane o długą tyradę na temat „zasranej biurokracji”, „urzędasów”, „nieudolności rządu”.

W końcu nadszedł dzień sądu i pojechałem. Na wstępie do budynku odebrałem numerek (bez kolejki!), odsiedziałem piętnaście minut i zostałem poproszony do odpowiedniego okienka. Pani urzędniczka wysłuchała mojej sprawy, wytłumaczyła co, jak i gdzie, powiedziała, że nie mam odpowiednich papierów, wytłumaczyła jak bez nich kontynuować (sic!), zrobiła mi zdjęcie do dowodu i prawa jazdy (tak, od razu na miejscu), poinstruowała co robić dalej i na koniec pożyczyła miłego dnia. Załatwiłem wszystko co miałem załatwić podczas jednej wizyty, w około pół godziny i kosztowało mnie to szalone czterdzieści dolarów.

Jeszcze tego samego dnia, zaraz po przyjeździe do domu, rodzina (już nie pamiętam, kto konkretnie) zaatakowała mnie salwą pytań:

–I co, jak poszło? Prawda, że tam koszmar? Masz już dość naszej biurokracji?

–Jasna cholera! – powiedziałem, by przerwać przesłuchanie. – Całą drogę się zastanawiałem o co wam chodziło z tym DMV. Wszedłem, załatwiłem sprawę, wyszedłem. Wszystko szybko i profesjonalnie. Możecie mnie, do diabła, oświecić co wam się właściwie tak bardzo tam nie podoba?

–Nooo... beznadziejna obsługa, przede wszystkim. Tam się nikt nawet do człowieka nie uśmiechnie!

Ogarnęło mnie wtedy to samo uczucie, które pojawiło się gdy przysłuchiwałem się rozmowie dwóch Ukraińców. To kręcenie w głowie, suchość w gardle, nagła agresywna konfuzja.

„Nikt się nawet do człowieka nie uśmiechnie”

„Nikt się nie uśmiechnie...”

„Nie uśmiechnie... Uśmiechnie...” – dudniło echo.

–Ale po co... – wykrztusiłem dopiero po dłuższej chwili – mieliby się do kogoś uśmiechać?

–No jak to?! Przecież obsługują ludzi, zapewniają usługę! A opłacani są z pieniędzy rządowych, czyli naszych podatków! Technicznie rzecz biorąc my im płacimy, a oni nie potrafią się nawet do nas uśmiechnąć? Przecież to czyste chamstwo!

Byłem w ciężkim szoku, bardzo ciężkim, bo nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Mimo że przecież powinienem, bo jest to bardzo logiczne. Tak bardzo, że aż boli, a jednak obcując wcześniej tylko z Polską Biurokracją (tak, pisaną wielką literą, jak wszystko co się z nią łączy) nigdy nie przyszło mi to do głowy.

Otrząsnąłem się ze wspomnień i powróciłem do rzeczywistości. Rozejrzałem w około, po tych wszystkich zmęczonych twarzach, ludzi czekających na audiencję. Ludzi, którzy przybyli do mojego kraju w poszukiwaniu lepszego życia (jakkolwiek absurdalne mi się to wydało i nadal wydaje). Ludzi, skazanych na łaskę i niełaskę mojego rządu i rodaków. Ludzi, którzy gdzieś tam zostawili rodziny, życia, swoją własną ojczyznę. Wiem doskonale jak się czują, bo przecież, jeszcze nie tak dawno byłem na ich miejscu. Prawie dokładnie na ich miejscu, bo nie czuję się ani lepszy ani gorszy, z tego tylko powodu, że byłem Polakiem w Stanach, zamiast Ukraińcem w Polsce. Imigrant jest imigrantem, tyle w temacie. Chciałbym, by pojęli to moi koledzy, którzy wracając na święta z Holandii i wyklinają „kradnących” im robotę Ukraińców. Koledzy, którzy wrzeszczą o Bandarze, równie głośno jak ich odpowiednicy, takie same oszołomy, tyle że zza wschodniej granicy, wrzeszczą o Wiśniowieckim. Tam i wtedy, w tym Urzędzie, po raz pierwszy w życiu, było mi wstyd, że jestem Polakiem. Myślałem bowiem, że kraj którego głównym towarem eksportowym są młodzi magistrowie i starzy fachowcy, będzie wiedział jak godnie ugościć ludzi, którzy przyjeżdżają tu za chlebem. Nie wiem, czy zostałbym w Ameryce tak długo jak zostałem, gdyby tam traktowano mnie tak jak Ukraińców w Polsce, albo gdyby traktowano mnie tam tak, jak jestem teraz traktowany w Polsce...

Niedługo później, nastąpiła wyczekiwana chwila i nasz numerek wreszcie pojawił się na monitorze wiszącym pod sufitem. Zerwaliśmy się z krzeseł i pobiegli na wyznaczone stanowisko. Pan Urzędnik (ten sam, który wcześniej nadzorował Koordynatora, nadzorującego Komitet Kolejkowy), był bardzo profesjonalny. Pobrał od żony odciski palców, przyjął dowód wpłaty za złożenie wniosku i rzekł co następuje:

–Na dziś to będzie wszystko... aaaleee... widzę, że państwo mają jeszcze do uzupełnienia dokumentację. Wyślemy wam pismo z listą wszystkiego co trzeba donieść.

–Nie trzeba! – wyrwałem się od razu i płynnym ruchem z otwartego zawczasu plecaka wyszarpałem stertę folderów i rzuciłem mu na biurko. – Mam wszystko ze sobą! Wszystko! Pan powie co trzeba i załatwiamy od razu.

Rozciągnąłem usta w szerokim uśmiechu, mając nadzieję, że wyszedł mi on przyjaźnie. Pan Urzędnik jednak zaszczycił mnie jedynie przelotnym spojrzeniem, po czym na dłuższą chwilę zawiesił wzrok na mojej żonie – w sumie nie mogę go winić, też wolę patrzeć na nią niż na siebie. Następnie westchnął ciężko i wstał.

–Poczekajcie państwo chwilę. Pójdę po teczkę pani Melissy – po czym wyszedł i zza biurka i udał się w kierunku schodów.

Czekaliśmy, mieliśmy już w końcu tego dnia dużo praktyki w tej czynności, więc co nam szkodziło oddać się temu jeszcze przez chwilę. Urzędnik wrócił po jakiś dziesięciu minutach, niosąc folder ze „sprawą” (tak to się właśnie nazywa) Melissy. W trakcie naszej późniejszej rozmowy, udało mi się podpytać go odrobinę, i dowiedziałem się czemu wszystko zajmuje aż tyle czasu. Otóż tak, ludzie rejestrują się w internecie, a potem i tak przychodzą w inny dzień, próbując załatwić coś wcześniej, jeżeli mają czas. Mało tego, zarejestrowani w internecie też muszą pobrać numerek z biletomatu, tyle że jest to numerek gwarantowany, no i akta ich sprawy są już na dole, bo zostają przygotowane poprzedniego dnia. W przeciwieństwie do tych, którzy w internecie się nie rejestrują, a nie rejestruje się prawie nikt, bo trzeba czekać sześć tygodni. Akta tych ludzi (papierowe!) są, na którymś tam piętrze, więc Urzędnik obsługujący petentów, a nie mający pojęcia kto się pojawi, musi przy każdym obsługiwanym człowieku, zapisać jego, czy też jej, dane na karteluszce i dymać na górę, wyszukać teczkę a potem wrócić na dół. W dwudziestym pierwszym wieku. Kurwa. Jego. Mać.

Dzień muszę jednak powiedzieć, był dość fajny. Udało nam się dopełnić wszystkich formalności związanych ze składaniem wniosku, byliśmy gotowi do wyjścia z Urzędu już o jedenastej trzydzieści, czyli mieliśmy jeszcze pół dnia przed sobą. Na koniec zachowałem najlepsze: jako, że sprawa Melissy jest dość prosta i jasna, możemy spodziewać się szybkiego toku postępowania. Miły Pan, który przyjął od nas dokumenty powiedział, że nie jest wykluczone iż odpowiedź dostaniemu już nawet za siedem miesięcy!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Pasja 04.05.2017
    Przypomina mi się stan wojenny, kiedy stałam za meblościanką typu Bieszczady. Stało się nieraz parę dni, bo nie wiadomo, kiedy przywozą. A jeszcze kto się nie załapał w tym rzucie, przechodził na następny. Był Komitet kolejowy wybrany demokratycznie przez naród i lista wraz z regulaminem. Musiałeś się meldować. Było wesoło, nawet utrzymuję do dzisiejszego dnia znajomość z pewnym małżeństwem. A ja jestem chrzesną ich syna.
    Ja też, kiedy idę coś załatwiać, biorę opasłą teczkę z dokumentami ( oryginały i ksero) jakie posiadam. Przezorny zawsze ubezpieczony. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma i Ameryka też ma swoje wady. Poruszyłeś sprawę cudzoziemców ukraińskich i porownałeś do Polaków w Ameryce, oni też chwalili nasz system biurokratyczny.
    Zauważyłam, że grzecznoscią i uśmiechem można więcej załatwić niż krzykiem i chamstwem. Urzędnik też człowiek i ma różne dni jak każdy z nas. Fajnie opisana scenka kolejkowa. Spokój was uratował, bo gdyby ktoś się wyłamał z ustalonego porzadku. Pozdrawiam i piątka za całokształt.
  • Enchanteuse 04.05.2017
    Co tam, siedem miesięcy to nic ;). Najbardziej podobał mi się fragment od wypowiedzi Wani w dół. Akcja odtąd rusza już dość płynnie - (ciekawa ta anegdota z "amerykańską urzędową przygodą"). I świetne jest porównanie systemów ze sobą , okraszone konkluzją -" punkt widzenia zależy od punktu siedzenia." 5
  • Okropny 04.05.2017
    Słyszałem już tą historię, panie Nazarecie. Piątkę zostawiam z tego samego powodu, dla którego zawsze wchodzę do pani "od wody" w moim zgkim - bo zawsze się oboje pouśmiechamy i jesteśmy dla siebie mili, nawet bez powodu. W sensie ja i ta pani. Ty nie, ty spierdalaj <3

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania