Z babcią na stację
W skwarne dni wakacyjne jeździłem z babcią i ciocią Jadzią pociągiem na zakupy. W wielkim mieście babcia kupowała mi lody, lizaki i watę cukrową, której smak, ledwie wyczuwalny, pojemniejszy od tego, co zawierało się w wyrazie „słodycz”, wybrzmiewał na końcu osobliwością aeryjną, cienką melodią i materializował się w delikatność, aksamitność, lepkość i miękkość. Miasto tak naprawdę nie było wielkie, ale czy aby na pewno można ufać pamięci dzieciaka? A rodzinna wieś – to już zupełny grajdoł, stąd może i ów kontrast-abis, w ramach którego jawił się cały ogrom miejscowości ościennych, gminnych i powiatowych, które z babcią odwiedzałem.
Wybywaliśmy z domu i wędrowaliśmy całe pół godziny na dworzec kolejowy, dostojny, ceglany, ze strupieszałym spadzistym dachem, a ciocia wychodziła nam naprzeciw.
Najpierw pojawiała się ta lekko lazurowa uliczka, która tonęła w wybujałej do granic możliwości zieleni, gdzie czuło się przestrzeń jak nigdzie indziej. Tu w dni upalne maltretowały człowieka wścibskie spojrzenia oka-słońca. Były to tereny zalewowe od święta, grzeszące nazbyt bliskim położeniem względem Osobłogi, rodzajem zdradzieckiego zbratania, spoufalenia się z rzeką w czasie i przestrzeni. Toteż przypuszczano, iż wśród zwykłych tubylców znakomitą większość stanowili przedstawiciele prastarego rodu wodników oraz syren. I że wszystkie te istoty zapisały się owego szczególnego dnia do jakiegoś bractwa słonecznego, czczącego swojego bożka, spijającego całą słodycz dnia miododajnego, nakładającego swym członkom złote maski kultu bakchicznego i pozdrawiającego się grymasem zmrużonych oczu, wywalonych na wierzch języków, podciągniętej górnej wargi.
Powoli mijaliśmy ulicę Ogrodową – płaskie, gliniane klepisko pełne widmowych ruin i niezbyt zadbanych domków – mając po lewej stronie niebosiężny komin manufakturowy z bocianim matecznikiem na wyniosłym czubie, gdzie czuło się słowiańskość, jak nigdzie indziej, gnieżdżącą się od wiosny do babiego lata z całym dobrodziejstwem inwentarza, abociem było to właśnie rozklekotane błogosławieństwo tego sioła: liczne, nienażarte, krotochwilne. Tutaj ekstrahowała się jak gdyby cała polskość w substancjalną kolebkę. I nie dość na tym, że się ziszczała. Ta perć Maciejowa, to gniazdo utkane było z wyschniętych źdźbeł krzewinek i trawy, która poprzetykana została mniszkiem lekarskim o szyi żyrafiej, łepetynie przyobleczonej w najgorszą tandetę lipca i sierpnia i z tymi charakterystycznymi żółtymi kapeluszami: lechickimi becikami, łużyckimi chustkami, ślężańskimi czepkami. Zaprawdę wątpliwą się zdaje kwestia żółci opisanej, bo i czemuż by nie mogły być te feeryczne mlecze, na poły zmyślone, na poły realne, bieli i czerwieni pomieszaniem? Pamięć to dziwnie krucha materia i doprawdy trudno jej ufać.
Koło południa zauważyło się mrówki tańczące mrówczy swój taniec godowy, a także winniczki śniące radosne sny winniczków w falujących pieleszach pokrzyw, w atomach kojącego cienia, w nanometrycznych dywanach połyskującego śluzu, skupionego w snopki, kropki, strużki, bobki. I to właśnie owady i mięczaki stały się kwintesencją mojego dzieciństwa w skali mikro, w skali jubilerskich detali. Pamiętam, jak dziadek zabierał mnie niekiedy na leśne wypady, podczas których zrywał dla królików dzięcielinę, a ja poszukiwałem rogatych stworzonek z piernikową muszlą na grzbiecie. Wołałem wtedy: „ślimak, ślimak, wystaw rogi, dam ci sera na pierogi”.
Tymczasem szliśmy z babcią klepiskiem, niestrudzeni, pokorni, cierpliwi jak woda, co gna ku morzom i oceanom i kruszy kamienie; szliśmy tam, gdzie w pobliżu poniemieckiego tunelu – surowego, zimnego i zastygłego jakby w tym swoim sosie polodowcowym – droga nagle skręcała w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, zmieniała przynależność partyjną i opcję polityczną, stając się gliniastym bohomazem, żółtoszarym szlaczkiem na chlorofilowym tle, polną ścieżyną pełną białych i czerwonych punkcików-kwiatostanów, tu i ówdzie pozarastaną do niemożebności, ginącą w nadopiekuńczych objęciach bodiaków, w tuszach opasłych łopianów, w głuchych krzykach poskromionych pejczem upału pokrzyw.
Snuła się ta złota wić z powabem wzdłuż majaczącego abrysu starego nasypu niczym ślady mistrza szkoły flamandzkiej pozostawione na płutnie. A gdyby ktoś nie wiedział, dokąd wiedzie owa zapomniana bocznica tęczy, ta żyła rozżagwionego El Dorado, to mógłby śmiało zgadywać, że kończy się gdzieś na modrych rajskich sadzawkach racławickich niebios.
Dalej i coraz dalej przeprawialiśmy się z matką mojej matki ku kaskadom kolejarskich przestrzeni, wąskich poniemieckich landów, cudzoziemskich wysp-ramp, sunęliśmy ku mirażom kardamonowych szyn-tras, cynamonowych bocznic, miodowych alejek, jaśminowych fontann, polnych wytrysków i ogrodowych wodogrzmotów.
W pewnej chwili krzyżowała się ścieżka migiem z asfaltówką i przechodziła w skrót, w trakcyję, którą nigdy wcześniej nie dane mi było wędrować. I stąd może pozostał w mym pacholęcym czerepie czarowny urok tego, co nieznane, niezbadane i nienazwane, buzujące w alembiku nigdy nietkniętego eliksiru magicznego. Podobno wielu przechodniów, bezimiennych niczym psy włóczykijów, zostało rozjechanych tu właśnie przez wielgachne parowe monstra, nieznające ludzkiej ani boskiej litości, ni żadnych innych uczuć.
My tymczasem, wzrokiem po wszystkich stronach świata wodząc jak po wszystkich czterech strunach skrzypiec, oślepieni i utrudzeni, przechodziliśmy pod wiaduktem na drugą stronę torów, zwiększając tym samym ambitus naszej eksploracji. Ach, te intrygujące wiadukty racławickie, kawał historii Racławii. Niczym gigantyczne rzutniki, za dnia dawały cień, a w nocy ukazywały majaki poległych podczas wojny esesmanów: lucyferycznych okrutników, ludzi-zwierząt, ludzi-nieludzi.
Ad hoc skręcaliśmy w bok, niczym dziarski od nawału przypływów i odpływów surfista, i przełamywaliśmy rozczapierzony wierzch krasnego stoku, na którym mościł się w całej swej okazałości przejazd, tak po chłopsku, wygodnie i rozłożyście i z tymi charakterystycznymi barami rogatek, ze ślepiami sygnalizatorów świetlnych, których czerwoności zawsze tak bardzo się obawiałem.
I już niemalże dobijaliśmy z babcią do dworca, już niemalże kołataliśmy do jego wrót w imię staroitalskiego Janusa – boga przemian, początku i końca. Jeszcze do wyminięcia mieliśmy po prawej jakiś zdziczały zupełnie, ogłupiały sad poniemiecki, z mięsistymi czereśniami pełnymi soku pod przejrzałą skórką, z opalonymi jak Murzynki wisienkami, których aromat przekraczał możliwości poznawcze człowieka, z wciąż nie całkiem dojrzałymi owocami agrestu, pełnymi gracji i muzycznego rozedrgania, niczym początkujące balerinki, nieukształtowane i nieforemne. Z kolei lewicą należało lekko musnąć (by wyminąć) racławickie rubieże Północy, pełne nieopisanego uroku tak bardzo dla rubieży właściwego. Zaliczało się po drodze ogródki działkowe, tak jak się zalicza najprzedniejszą perfumerię – ogródki zamknięte we własnym światku, zapadłe w ogrodową ciszę tej boskiej godziny pod przytłaczającym ciężarem zielnej zupy.
Po zejściu z nasypu zdegradowana do niecki droga, jak nurek powietrza, nabierała utraconego swego decorum, by ostatecznie osiągnąć awansem najbardziej reprezentacyjny pułap i stać się na powrót pełnoprawnym punktem widokowym. Był to w każdym razie dumny jak psi champion racławicki kres, jego podniebna Ultima Thule, gdzie znajdowała się zagubiona stacyjka, do której wiodła aleja lipowa, wyłożona kostnymi puzzlami, połyskująca w żarze jak gdyby nigdy nie chcącego się skończyć popołudnia. A każda jedna taka kostka jarzyła się innym kolorem i bezustannie zmieniała swe oblicze, jakby sama znajdowała się na trójwymiarowej pocztówce ze stereogramem albo współtworzyła wspaniały, najwspanialszy opus tęczy.
W pobliżu – wiedziałem – znajdowały się pordzewiałe siatki i murki ceglane, co urzekały samą tylko energią kształtu cegły, czerwone i jajeczne od słonecznych balsamów, przyozdobione w mięsiste, lubieżnie się śliniące ozory chwastów – seksoholików, erotomanów, wyrzutków społecznych, dewiantów. Pół biedy, jeśli chuć tych zboczeńców rodziła się z nagości gruntu okalającego murek i go pożerała w sensie urodzaju, bujności, wielkości; gorzej jeśli owa frywolność wyrastała czy wręcz wytryskiwała wprost z samego jądra rozbuchanej od waru ceglanej pustyni. Chwasty pleniły się przeto wzdłuż i wszerz w miejscach, w których plenić i wyrajać się nie powinny.
Sporadycznie można było zauważyć pocącą się i rzadką, wręcz mokrą od czarnych swych potów smołę, która wyglądała na wściekłą i była, była wściekła, wściekła i zła.
I tak po tych wszystkich kolorowych, białych od żaru minutach docieraliśmy z seniorką naszego rodu na perony, gdzie już czekała na nas nasza krewniaczka. Ale ona nie żyje. Nie żyje ani ona, ani jej siostra, a moja babcia. To, co mi pozostało – to migotliwe wspomnienia z lat minionych, ulotne wrażenia tak płochliwe, jak motyle, jak płochliwe mogą być tylko najskrytsze myśli i marzenia, które – nim się na dobre ujawnią – uciekają w podświadomość i nie chcą się dać pochwycić. Na szczęście zachowałem tych parę nieudolnie skreślonych słów w mym dzienniczku.
Komentarze (10)
Bardzo dobre. Jestem bardzo na tak.
Ja jestem słownym atomizerem. Potrafię się zachwycić pojedynczym zdaniem i je latami pamiętać. Nie jest dla mnie Muse, by tekst był o czymś, jeśli się broni magią.
I nie chodzi mi o napierdolenie barokowych zdobień, tylko smak.
Obcując z Twoją pracą czułem się zajebiście. Jednak niestety czytałem w pracy, na bombie, więc i wydźwięk przez to zubożał i komentarz ustrugałem lichy.
Teraz, mając już chwilę czasu, chcę doprecyzować swoje zauroczenie, bo ten tekst autentycznie na to zasługuje.
Ciao.
Ach, Bożenko, żebyś wiedziała! Nie ma to jak niezapomniane wspomnienie utraconego na zawsze dzieciństwa! ;)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania