Zanikanie

Na podstawie snów z: 2/3.11.2017 oraz 10/11.01.2018

 

Cisza. Cisza wylewająca się z każdego zakamarka, z każdego kąta, wyzierająca zza obdartych tapet, pokruszonych tynków i wybitych szyb. Cisza oblepiająca stare meble niczym kilka grubych warstw kurzu. Cisza nieruchomych zasłon, pustych i zasłanych łóżek, opróżnionych kredensów. Cisza drewnianych podług i ścian, które od tak dawna nie dośwadczyły niczyjego dotyku, od tak dawna nie zaskrzypiały pod niczyją stopą. Cisza nad otwartą książką pozostawioną na stoliku nocnym, której ostatnie zdania nie zostały wyszeptane przez żadne usta.

W tym ciemnym domu od kilkudziesięciu lat czas jakby się zatrzymał. Poczerniały tylko deski, wzorzyste tapety na ścianach wyblakły, ogród zdziczał i zarósł, a drzewa zrobiły się potężne i wysokie. Poza tym jednak na tej posiadłości od prawie półwiecza nie zmieniało się nic.

Do czasu.

Pewnej listopadowej nocy cisza ta została bowiem przerwana. Głuche dotąd ściany, zaczęły nasłuchiwać kroków. Warstwy kurzu zadrżały i wzbiły się nieco wzwyż, gdy otwierające się drzwi wpuściły nowe, zimne powietrze, które od tak dawna nie przepływało przez dom, a jedynie trwało w znieruchomieniu. Wszyskie meble, postacie na portretach, książki na półkach, wszystkie deski w ścianach i podłogach, wszyskie stopnie schodów i poręcze, wszystkie dywany, zasłony i każdy cal starego domu wydawał się przebudzać, nasłuchiwać i dziwić się swojemu otępieniu, jak człowiek, który wybudziwszy się z długiego snu nie może odnaleźć się jeszcze w rzeczywistości.

A pierwsze były drzwi. Stary portal wznosił się wysoko nad drobną postacią w długiej sukni, która cała drżała, twarz jej była przejęta i dzika zarazem, z jej ust wzbijały się w powietrze obłoczki pary. Wyciągnęła w kierunku wielkiej, nigdyś błyszczącej złotej klamki, swoją przemarzniętą dłoń i nacisnęła ją powoli, pchając drzwi do przodu. Te ustąpiły pod jej naporem. Zawiasy wydały z siebie ni to skrzek, ni jęk, a dźwięk odbijał się głucho od wnętrza domu.

Bladoniebieskie księżycowe światło wpadło do środka przez prostokątne wejście, rzucając długi cień intruza na wyblakłych ścianach. Cisza i pustka zamarły w osłupieniu, przyglądając się przybyszowi, zdziwione nowym bodźcem w ich niezmąconym niczym trwaniu.

Kobieta zawahała się nim przekroczyła próg. Przejęcie na jej twarzy zamieniło się w niepokój i skupienie. Jeden mały krok i wejdzie do środka. Wejdzie do środka, w nieprzeniknioną ciemność, otoczona martwymi przedmiotami równie martwych ludzi. Zamkną się za nią drzwi, a ona będzie błądzić po zapomnianych kątach, obijać się o rogi stołów wyrastających znikąd i drżeć na widok bladych, nieruchomych twarzy prześladujących ją z wiszących na ścianach portretów. Jeden krok.

Skrzypienie drewnianej podłogi pod naporem jej obcasa było jak impuls, który rozszedł się po trzewiach domu.

Tego dnia cisza została przerwana.

 

Zeszła do piwnicy, powoli pokonując kolejne stopnie. Niekończąca się serpentyna schodów zaczynała przyprawiać ją o zawrót głowy i lekkie mdłości. Już miała się poddać i wrócić na górę, kiedy wreszcie zeszła na sam dół, w najgłębszą ciemność. Mrok zalał ją gęstą falą i pochłonął całe jej ciało. Chciała spojrzeć na swoje dłonie, jednak ujrzała tylko pustkę. Zaczęło wydawać jej się, że traci czucie w swoim ciele i coraz bardziej zlewa się z ciemnością, staje się nią. Jeszcze chwila, a zniknie. Nie będzie już jej. Nie będzie już Catherine.

Drżącymi rękoma odpaliła zapałkę i przyłożyła ją do świecy. Delikatne ciepłe światło rozbłysło w jej dłoni, ukazując pomieszczenie.

Catherine zdusiła krzyk.

Stało przed nią kilkadziesiąt bladych, wychudzonych postaci, z oczami czarnymi i okrągłymi, przypominającymi pajęcze ślepia. Wszystkie zwrócone były w jej stronę.

Świeca upadła.

Płomyk zgasł.

Catherine znów pogrążyła się w nieprzeniknionej ciemności.

 

Kiedy się obudziła już widniało. Pierwsze promienie słońca przebijały się przez zabrudzoną szybkę z kolorowymi szkiełkami, barwiąc starą sypialnię fioletem, błękitem i złotem. Catherine pomyślała, że dom za dnia nie wygląda tak strasznie jak zeszłej nocy. Miał nawet swój staroświecki, surowy urok – meble były masywne, pięknie żłobione, ściany ozdobione ręcznie malowanymi, pełnymi różami, a w powietrzu unosił się specyficzny zapach wilgoci i dawnych lat.

Catherine podniosła się z łóżka i dotknęła zimnej ściany. Ileż historii i tajemnic musiało się kryć za tymi murami! Jak wiele scen widziały te pokruszone tynki? Ile emocji, wzruszeń i wypowiedzianych na głos słów kłębiło się pod tym sufitem?

Kobieta westchnęła, przepełniona nostalgią. Pomyślała, że sekret strachu przed podobnymi posiadłościami musi tkwić w ich opuszczeniu. W pustych korytarzach, po których niegdyś biegała mała dziewczynka, a echo jej kroków wydaje się dalej pobrzmiewać w każdym kącie, w pokrytych kurzem książkach, które niegdyś były najlepszymi przyjaciółmi jakiegoś czytelnika. W tym jak wiele blizn po czyjejś bytności pozostawiono na skórze tego domu. W przeświadczeniu, że ktoś kiedyś tu żył, a jednak teraz każdy zakamarek wypełniała jedynie cisza.

Teraz jednak dom miał nowego mieszkańca, kogoś, kto szukał w nim schronienia. Catherine zaopiekuje się postaciami z obrazów, zetrze kurz z książek, wywoła echo na pustym korytarzu. Wspomnienia wydostaną się ze ścian i zabiją martwotę tego domu.

Catherine uśmiechnęła się do siebie zadowolona i przystąpiła do działania. Wstała z łóżka i podeszła do szafy. Znalazła tam kilka starych, bufiastych sukien, z których jedna szczególnie przyciągnęła jej uwagę. Była aksamitna w dotyku, o kolorze ciemnego nefrytu. Pogładziła chwilę materiał w palcach. Wyobraziła sobie młodą dziewczynę z alabastrową cerą, która być może niegdyś ją zakładała i przechadzała się po zarośniętym teraz ogrodzie. Wdychała woń róż, słuchała świergotu ptaków i siedziała na ławce przed delikatnie szumiącą fontanną śniąc na jawie o przyszłości, którą miała przed sobą. Przyszłości, którą teraz stanowiły tylko chwasty, krakanie kruków i wron, wyschnięta woda w fontannie.

Kobieta ubrała suknię, która okazała się być idealnej długości. Potem zeszła po schodach na dół, wsłuchując się w skrzypienie każdego ze stopni.

Zaczęła od sprzątania.

Szybko się męczyła, ale udało jej się odkurzyć meble, pościągać pajęczyny z sufitu i odsłonić zasłony, by wpuścić do środka trochę promieni. Odkrywanie tajemnic domu bardzo ją uszczęśliwiało – cieszyła się z każdego dostrzeżonego zagłębienia po upadku jakiegoś ciężkiego przedmiotu, z każdej rysy i z każdych innych śladów dawnej obecności. Chciała odświeżyć to ponure miejsce, wnieść tu na powrót życie i ruch. Czasem, gdy przerywała pracę, w pokojach znów zapadała cisza. Catherine nie mogła tego znieść, mówiła więc do siebie na głos, by zagłuszyć pustkę panującą w domu.

Gdyby ktoś zajrzał wtedy przez okno, ujrzałby kobietę w staroświeckiej zielonej sukni, paplającej bezsensowne zdania do niemych ścian. Taki ktoś z pewnością musiałby uciec w przekonaniu, że posiadłość jest nawiedzona.

W końcu Catherine osłabła z sił i postanowiła wyjść na zewnątrz, by zaczerpnąć powietrza. Wyszła z domu tylnymi drzwiami i przechadzała się po zarośniętych alejkach. Gdzieniegdzie, spod bujnych traw, zauważała ciernie róż. A więc ogród nie umarł całkowicie! Być może latem zakwita tu jeszcze kilka kwiatów.

Catherine nie przejmowała się listopadowym chłodem. Szła przed siebie obserwując okropne spustoszenia, jakie wyrządził ogrodowi czas. W pewnym momencie przestała jednak widzieć chwasty i zaniedbane klomby, a przenosiła się w czasy świetności ogrodu. Listopad nagle wydawał się być majem, ciernie róż schowały się za pachnącymi czerwonymi pąkami, żywopłoty odzyskały swoją formę, a w tle szumiała kojąco woda w fontannie. Catherine zdjęła buty i wyrzuciła je za siebie, chcąc poczuć trawę pod stopami i cieszyć się otaczającym ją pięknem.

Przez krótką chwilę wydawała się być tak szczęśliwa jak tylko szczęśliwe może być małe dziecko. Poruszała się powolnym krokiem, stopy drętwiały jej od zimna i zmęczenia, a jednak wydawało jej się, że ciało nie stawia jej żadnych ograniczeń, a ona sama pędzi próbując złapać w ręce kolorowe motyle.

Tą szczęśliwą wizję przerwał jednak głaz. Zakamuflowany gęstą trawą półokrągły kamień, którego ledwo było widać. Catherine potknęła się o niego i upadła na ziemię, kalecząc przy tym ręce i brudząc błotem suknię. Ból oprzytomniał ją i spostrzegła, że znajduje się pod bezlistnym, rozłożystym dębem. Nie było kwiatów, nie było maja. Był tylko ten dziwny kamień.

Catherine podpełzła do niego na klęczkach i poczęła wyrywać rękami trawę. Nie zważała na zadrapania powstałe na skutek upadku, nie rozumiała co się przed chwilą stało.

Jedyne co wiedziała to to, że musi odsłonić kamienną płytę, odsłonić prawdę, która się za nią kryła.

Prawdę, którą poniekąd przeczuwała. Prawdę, która krążyła gdzieś po jej ciele, a której nie chciała do siebie dopuścić. Prawdę, która pozostawała zamglona gdzieś w labiryncie jej pamięci.

Cisza. Cisza wypełniła ją po brzegi, wypełniła koryta jej starczego ciała, by wylać się krzykiem jak powódź nabrzmiałej wodą rzeki.

Starczy wrzask przeciął niebo płosząc kruka siedzącego na gałęzi starego dębu.

Na kamiennej płycie widniał zarośnięty mchem napis: Catherine.

Kobieta szlochała tak długo, aż w końcu odpłynęła w nicość.

 

Zbudziło ją światło. Bolesny promień czyjejś latarki. Catherine, leżąc na kamiennej płycie otworzyła oczy. Mróz odrętwił jej ciało.

- Mamo! – zawołała młoda kobieta i podbiegła do Catherine.- Mój Boże, nigdy więcej mi tego nie rób! – szlochała.

Była to jej córka, młoda kobieta o łagodnej twarzy. Pomogła matce wstać i poprowadziła ją do stojącego nieopodal samochodu. Obejrzała się na stary nagrobek swojej babci, matki Catherine o tym samym co ona imieniu.

Trudno powiedzieć by staruszka w ogóle ją rozpoznawała. Ukrywała się gdzieś głęboko w przeszłości, biegając po opuszczonych już korytarzach, wąchając woń kwiatów, przechadzając się po ogrodzie w nefrytowej sukni podkreślającej jej alabastrową cerę.

Stara Catherine postanowiła walczyć z ciszą, którą pozostawia po sobie przeszłość.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania