Poprzednie częściZapisz Nie zapisuj Anuluj

Zapisz Nie Zapisuj Anuluj 2

4

Muszę przyznać, że gdybym nie słyszał tych opowieści z ust mego dziadka, nie uwierzyłbym w

ich autentyczność. Wcale by mnie nie zdziwiło gdyby ktoś zakwestionował owe zdarzenia i uznał za

fantazję starszego człowieka by skupić na sobie uwagę. Ale na szczęście mam też w zanadrzu i taką historię, co według jego zapewnień miała odzwierciedlenie w rzeczywistości i jak dla mnie takową jest.

Bowiem kolejnej niedzieli dziadek jak nie trudno zauważyć zwolennik cesarza, dodał coś takiego, co skłoniło mnie do takich wniosków, a mianowicie powiedział:

 

W Zagórce, zaledwie parę kilometrów od naszej miejscowości mieszkali Kaszelscy, których ród szczycił się wydobyciem pierwszych pokładów ropy. Otóż ta rodzina postawiła sobie dom nieco na uboczu głównego traktu, bardziej z chęci trzymania pieczy na ziemiach bogatych w złoża niż alienacji. Ale około 1905 roku, przybywało domów i w konsekwencji odcięto im przejazd do drogi, zostali zdani na małe przejście, co ich w żadnym wypadku nie urządzało. Właściciel jeździł do gminy, pisał zażalenia do starostwa, ale nikt nie potraktował tego z należytą uwagą. Nie wiedząc, co począć, jak przekonać urzędników o swej krzywdzie, postanowił nastraszyć ich skargą do samego cesarza. W swojej bezsilności i uporze był na tyle zdeterminowany, że rzeczywiście tak postąpił a jako, że znał język niemiecki, wyłuszczył sprawę z najdrobniejszymi detalami. Ponoć list miał wrzucić do skrzynki w Krakowie jego szwagier, kolejarz, bowiem Stary Kaszelski wietrzył spisek wszelkich notabli we własnej gminie i wolał dmuchać na zimne. Tak opatrzony adresem kancelarii cesarskiej w Wiedniu, list pojechał i pozostało liczyć na cud.

 

I tak też się stało. Wyobraź sobie wnuku, jakie było poruszenie w całej gminie, gdy listonosz opowiadał z błyskiem w oczach, że tymi to oto dłońmi dotykał zalakowanej koperty z godłem państwa austriackiego. Zaledwie kilka tygodni po wysłaniu prośby, - a musisz wiedzieć, że wówczas to naprawdę był stosunkowo krótki czas, - nadeszła odpowiedz. Sam Kaszelski nosił list w kieszeni marynarki i wymachiwał przy każdej nadarzającej się sposobności zaakcentowania swej zaradności. Podkreślał, że cesarz Franciszek Józef I zaprasza go do Wiednia a nie wzywa, że to szlachetny człowiek, który umie postępować zgodnie z literą prawa.

 

Gdy nadszedł wyznaczony dzień, w którym to miał wyjechać do Wiednia, cała rodzina zebrała się na dworcu. List oprócz informacji o zgłoszeniu się w kancelarii, miał także być jakby glejtem, bowiem z jego treści wynikało, że ma prawo do darmowego przejazdu dla dwóch osób i to pierwszą klasą. Kaszelski zdecydował się zabrać najmłodszego z synów, Wilhema, zaś pozostałym przypadły codzienne obowiązki. I tak wyjechał z Zagórek przez Łupaszki by dotrzeć przed drzwi kancelarii wielkiego monarchy.

 

Jak relacjonował, na dworcu w Wiedniu nie było możliwości by poczuć się jak niepożądany gość. Po kilku chwilach podszedł do nich urzędnik, który jak się później dowiedział, miał za zadanie odbierania petentów, którzy przyjeżdżali z najodleglejszych zakątków podległych austriackiej jurysdykcji. Wsadzono ich do dorożki i odwieziono do pałacu – Hofburga. Mały Wilhelm, nie mógł się napatrzeć, co zrozumiałe, bowiem prócz małego poletka ziemi i drogi do szkoły umieszczonej w ciasnej izbie, nie miał okazji widzieć takiego przepychu. Nim wraz z synem zdążył ochłonąć po dostojnym przemieszczeniu w jedno z piękniejszych miejsc w Europie, wskazano im jadalnię. Jednak nim to nastąpiło, była możliwość skorzystania z umywalni, co przy tak długiej podróży stanowiło w tym przypadku największą atrakcję.

5

W tak wielkim gmaszysku, jakim niewątpliwie był pałac i jadalnia była ogromnym pomieszczeniem, ale zważywszy na fakt rzeszy interesantów i dygnitarzy, nie było nawet mowy o jakimkolwiek mniejszym metrażu. Lokaj podsuwał kolejne wiktuały, a junior rodu Kaszelskich tęsknym wzrokiem wpatrywał się w paterę z ciasteczkami. Gdy śniadanie dobiegło końca urzędnik kancelarii oznajmił przejście do audiencyjnej, gdzie miał nastąpić moment kulminacyjny, czyli rozpatrzenie wniosków, a w zasadzie każdy z przybyłych miał usłyszeć, że tak górnolotnie to nazwę, werdykt. Aby tam dotrzeć musieli pokonać kilkadziesiąt stopni, ale warte było widoku jaki na nich czekał. Ściany ozdobione były portretami, gobelinami i jak mówił nasz globtroter – tu dziadek mrugnął okiem – czego by się nie dotknął miało wartość kilku domostw wraz z inwentarzem.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania